SAFIENTAL NA WEEKEND

SAFIENTAL

Jeszcze kilka lat temu Safiental kojarzyło mi się wyłącznie z lodospadami wylewającymi na zboczu Wisshornu, ale wkrętka w skitury sprawiła, że od poprzedniej zimy spoglądam na tę dolinę nieco innym okiem.

Dolina jest długa – od skrętu w Versamie do ostatniego parkingu trzeba przejechać 24 kilometry. Na początku nic nie zapowiada, że są tu hektary przyjemnie nachylonego terenu. Wręcz przeciwnie – po porośniętych lasami stromych zboczach, dominujących przez większą część drogi po obu jej stronach, można by się spodziewać raczej hardych zjazdów. Jednak w miarę jak zostawiamy za sobą Safien-Platz, krajobrazy zmieniają się radyklanie. Co prawda Gelbhorn i Schwarzhorn oraz wspomniany Wisshorn nadal górują nad lewą częścią doliny, ale teraz wzrok ucieka już na prawo, na Tällihorn, Piz Tomül i Tomülgrat.

Przed wbiciem się w dolinę jedziemy z Markiem jeszcze na małe zakupy do Bonaduz, po czym wracamy na drogę do Safiental. Kawałek podjazdu znałem z ubiegłego roku, z krótkiego wypadu z Magdą na dreptanie kanionem, w którym płynie Vorderrhein. Dolina okazuje się długa, ale nie to robi największe wrażenie. Zaskoczeniem jest droga w jej górnej części, a raczej jej stan – to wąski i spękany asfalt na jedno auto, z mijankami. Bardzo nie chciałbym jechać tędy po jakimś opadzie. Toczymy się do samego końca wsi, a nawet dalej, do ostatniego kawałka odśnieżonego asfaltu i parkingu przy nim. Wszędzie po drodze mijamy tabliczki, że parkowanie na maksymalnie 12 godzin, a na kilku dodatkowo „parkverbot” między 22.00 a 6.00. Z rana się tym nie przejmujemy, a o to, gdzie zanocujemy z naszą traficzką, będę się martwić wieczorem. Teraz zaczynamy szykować się do wyjścia. W sumie jesteśmy późno, bo po 9.00, ale po nas podjeżdża kilka innych aut, więc nie jest chyba tragicznie.

Starsze małżeństwo, kręcące się przy samochodzie obok, chwali się znajomością kilku podstawowych słów po polsku – fajne to. Mimo że wczoraj wieczorem rozpracowywaliśmy przewodnik i mapy, dziś trochę owczym pędem idziemy za ludźmi, który ruszyli przed nami. Oczywiście rzucam okiem na zapis śladu podejścia znaleziony w necie, ale dopóki teren puszcza, a kierunek jest mniej więcej OK, nie wpadam w panikę. Obserwuję za to z dużym zaciekawieniem otoczenie w tej nowej dla mnie dolinie… Przede wszystkim uformowane na zboczu Wisshorna cztery lodospady, z których również słynie.

Podejście na Piz Guw (2707 m) i na Tällihorn (2855 m) ma wspólny start, więc bywa tłoczno

Początek naszego dzisiejszego foczenia to ścieżka dla biegówek i dopiero przy mostku pytam kontrolnie kogoś z napotkanej grupy, czy podchodzimy na Strätscherhorn. „Tak, to tędy” – słyszę w odpowiedzi. Teren jest średnio stromy, zakosujemy od czasu do czasu. Pierwsza przerwa wypada przy zabudowaniach jakiegoś gospodarstwa. Widoki dookoła powalają, a masywy Bruschghorn (3056 m), Gelbhorn / Piz Mellen (3035 m) i Pizzas d’Anarosa (3002 m) prezentują się naprawdę zacnie. Do tego wczorajszy deszcz na dole przyniósł kilka centymetrów świeżego śniegu, więc zbocza są przeczyszczone ze śladów niedawnych zjazdów. Bajka.

Za zabudowaniami teren robi się bardziej stromy i na dodatek zbocze rozdziela głęboki, zawiany śniegiem żleb. Wybieramy prawą stronę – sam nie wiem czemu. Może dlatego, że szlak wyznaczał idący przed nami miłośnik rakiet śnieżnych? W każdym razie, inaczej niż na przeciwnej stronie żlebu, tu mamy lawirowanie między nawisami a wystającymi ze śniegu trawami i palikami od pastuchów. Teren przed kopułą Strätscherhorn (2557 m) lekko się kładzie. Widoki na otaczające nas szczyty są z niego jeszcze ładniejsze niż z podejścia, mógłbym przyrównać je chyba tylko do tych z Am Flach w Zillertalu. Aż nie chce się schodzić kilkudziesięciu metrów, by znów zacząć podejście pod cel naszej tury, Tomülgrat (2764 m).

To znaczy ja schodzę, bo nie chce mi się motać z fokami dla 100 metrów zjazdu, natomiast Marek woli sprawdzić jakość śniegu, więc się przepina. Jakoś wtedy wypatruje też powyżej nas grupę dziewięciu osób, które wystartowały rano w kierunku – jak się nam wtedy wydawało – Piz Tomül (2946 m). Poszli po prostu inną drogą i nie musieli schodzić z pagórka, którym tak naprawdę jest Strätscherhorn. Dojście do ich śladu przerywamy kilkoma postojami na zdjęcia. Przetartym terenem podchodzimy do szczytu ostatnich 300 metrów w pionie, obserwując przy tym, jak wspomniana ekipa stara się zaorać sporą część wschodniego zbocza.

W takich okolicznościach przyrody nawet lekki zapych jest przyjemny

Tomülgrat nie jest może jakiś wybitny – od strony Safientalu to w sumie duże śnieżne wypiętrzenie grani. Ale już na szczycie okazuje się, że na stronę Valsu jest dość mocno podcięty ścianą. W każdym razie jeżeli dziś widoki mogły być jeszcze fajniejsze, to teraz właśnie są – tym razem do panoramy dochodzi dosłownie morze szczytów po drugiej stronie grani. I tylko jeden widok mnie zastanawia: ślady zjazdu z Bärenhornu na zachodzie – jak oni tam do licha weszli? Trzeba to będzie sprawdzić na dole. Wcześniej obiecaliśmy sobie solidny popas na szczycie i teraz izotonikiem opijamy widoki oraz pierwszą szwajcarską turę Marka.

Gdy wiatr w końcu wychładza nas na tyle, że nie czujemy już na plecach potu z podejścia, przepinamy się do zjazdu. Dla odmiany nasze mniej lub lepiej wykaligrafowane wężyki zostawiamy na zachodnim stoku. Radosne brykanie w dość fajnym śniegu kończy się na wysokości siodełka, poniżej Strätscherhornu. Od tego momentu teren jest już na tyle wymagający, że raczej staramy się nie wpakować w coś, co będzie można opuścić tylko na fokach – beztroskiego brykania jest już stosunkowo niewiele.

Uwielbiam alpejskie tury przede wszystkim za przestrzenie, w jakich się operuje. Ale również za to, że bardzo często zaczyna się od razu konkretnie i równie konkretnie kończy przy aucie. Tak jest i dziś – po odpięciu nart do traficzki mamy może 25 metrów. Nasz zjazd trwał 50 minut, a cała tura 5,5 godziny – przy dystansie 12,3 kilometra i 1050 metrach podjeść. Fajny dzień. Teraz przede wszystkim gotowanie i przebranie się. Siedząc przy aucie, obserwujemy kolejne grupy kończące tury, ze ścianą Pizzas d’Anarosa w tle. Po zmroku zmieniamy parking na taki, przy którym nie ma informacji o zakazie parkowania w nocy. Małego stracha napędza mi auto z migającym kogutem, które w pewnym momencie wjeżdża do naszej zatoczki. Jak się jednak okazuje, to drogowcy, a nie policja. Na wszelki wypadek wychodzę zapytać, czy stanie tu w nocy jest OK. Słyszę, że jest.

Rano po przekręceniu kluczyka widzę na wyświetlaczu –6°C. Czyli średnio chłodna noc. Po 7.00 wynosimy się z naszej zatoczki na koniec wsi, gdzie staliśmy wczoraj, by zjeść śniadanie z widokiem na pobliskie szczyty. Od poprzedniego dnia zmieniło się to, że pojawia się porywisty wiatr. Przez niego poranek jest naprawdę nieprzyjemny. Po śniadaniu przenosimy się do wsi, na parking przy gospodzie, bo z tego miejsca zaczyna się nasza dzisiejsza tura. Pierwotnie celem miał być Piz Tomül (2946 m), ale podążając za stadem skiturowców (dosłownie – jest weekend), idziemy mniej więcej na wprost do góry, zamiast po 100 metrach odbić w lewo na ów szczyt. Na pierwszych kilkuset metrach jest tłoczno, ale po tym jak wyprzedzamy najwolniejszą grupę, wędruje się już całkiem dobrze.

Właściwie za dobrze, bo tracimy czujność i znów nie podchodzimy tam, gdzie mieliśmy zamiar. Gdy się orientuję, jest już za późno, by wytrawersować. Sytuacja sprawia, że zaczynam spoglądać w stronę położonej na wschodzie piramidy Tallihornu (3448 m). Trawers nie byłby wyzwaniem, ale ostatecznie, patrząc na pojawiające się na szczycie co jakiś czas pióropusze wzbijanego przez wiatr śniegu, odpuszczam ten pomysł. Za bardzo by nas wywiało.

Kopuła szczytowa Tällihornu – dużo ludzi, depozytów i jeszcze więcej wiatru

Jednak krzywdy z naszym Piz Tomülem nie mamy, bo teren przed nami też obiecuje fajny zjazd, a okoliczności przyrody są niezmiennie ładne. Przez większą część podejścia podążamy za dwoma lokalsami. Idziemy oczywiście w mocnym wietrze, przez który obaj mamy problemy z balansem tempa i ciepłoty ciała. Gdy w końcu z pofalowanego terenu wyłania się grań szczytowa, cała w nawisach, wiemy już, że na górę nie wejdziemy. Para idąca przed nami podchodzi zakosami do wstającej z grani skały i tam się przepina. Dochodzimy do nich w chwili, gdy gotowi są do zjazdu. Okazuje się, że jeden z nich szedł na splicie, a drugi na nartach telemarkowych. Ciekawa kombinacja.

Oczywiście rzucam okiem na drugą stronę grani – widoki nie zawodzą. Tam też jest ładnie, ale sprawdzić to będę mógł pewnie dopiero w przyszłym sezonie. Gdy w końcu jesteśmy gotowi do zjazdu, wybieramy teren na lewo od pozostawionych śladów. Śnieg nie jest może rewelacyjny, ale daje wystarczająco dużo frajdy. W każdym razie pozwala na to, by szlaczki nie przyniosły mi zbyt wiele wstydu. Poniżej kulminacji stromizny zbocze kładzie się i zaczynamy – jak wczoraj – szukać optymalnej trasy. Sprawa banalna nie jest, bo teren naprawdę pofalowany i momentami popodcinany. Tyle że decydowanie, którędy jechać, to w sumie też fajna zabawa.

W środkowej części zjazdu są też najtrudniejsze warunki: mieszanka lodoszreni i odpuszczonego przez słońce śniegu. Poniżej jest już miękko, ale teren z kolei przecina gęsta siatka śladów po poprzednich zjazdach i mocnych skrętach. Niecałe cztery godziny później meldujemy się na parkingu. W sumie to fajna propozycja tury na dzień wyjazdu, jeśli w planach mamy powrót do kraju. Zabieramy się za czyszczenie sprzętu ze śniegu, po czym oddajemy się słodkiemu lenistwu, aby o 14.00 ruszyć w stronę Versamu. Jutro zmieniamy dolinę, a skoro tak, to na dole powinno być w nocy nieco cieplej.

Co jeszcze mogę napisać o Safiental? Chyba tylko to, że zamykający dolinę Bärenhorn zaintrygował mnie na tyle, że chętnie tu wrócę. Warty uwagi jest też Tallihorn – raczej na pewno oferuje ciekawszą turę i ładniejsze widoki niż Piz Tomül.

Przewodnik: Vital Eggenberger: Skitouren – Graubünden Nord, SAC Verlag. Zainteresowanych większą liczbą zdjęć zapraszam na mój blog: mysiaperc.tk.

Tekst i zdjęcia / PIOTR KALETA

Zdjęcie otwarcia / Marek gdzieś za Strätscherhornem (2557 m), na podejściu na Tomülgrat (2764 m). W tle Wisshorn (2988 m), Alperschällihorn (3036 m) i Pizzas d’Anarosa (3002 m)


Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 1/2022 (284)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023