PIERWSZE WRAŻENIE

Tekst / MAREK KALICIŃSKI

Zdjęcie otwarcia / Belczyński podczas wspinaczki na Torre Sur, Patagonia; fot. Bogusław Kowalski


Szałasiska, lato 1998 roku. Wpadłem na kolację do Relaksu, gdzie przy stole poznałem bardzo energicznie opowiadającego gościa. Przyjechał na szybki wypad z Francuzem, Jeanem-Paulem. Snując niesamowite historie, częstowali wszystkich wybornym winem i serami. To był mój pierwszy kontakt z Krzykaczem. Tu historia mogłaby się zakończyć, a i tak opowieści te miałyby wpływ na moje późniejsze wspinanie. Już podczas przelotnej znajomości można było wyczuć jego ogromny ciąg do wspinania i górskich przygód. Prawdziwy napał przez duże N. Zarażał swoją pasją napotkane osoby, które zapewne postrzegał podobnie jak siebie, więc ośmielał je do odważnego, wręcz brawurowego działania – to głównie dzięki takim ludziom świat idzie do przodu, a wspinaczka to już na pewno.

Nazajutrz Krzysiek namówił nas, byśmy z kumplem poszli za nimi na wspin, który tylko potwierdził moje pierwsze wrażenie. Utrwaliło się jeszcze bardziej, gdy poznałem go bliżej. Wejście w drogę na Kazalnicy o godzinie 13:00 (!), pomylenie przebiegu linii, iluzoryczne stanowisko i wyjście po nocy mokrymi trawami Sanktuarki… Crème de la crème. O przygodzie tej możecie przeczytać szczegółowo na łamach „Buki”, nr 11.

Jeszcze pod koniec tego samego roku spotkałem Krzyśka na ściance w Błoniu [w pobliżu Warszawy – przyp. red.], a nieco później na prywatnej bulderowni „U Kamila”. W odróżnieniu od pozostałych kilkunastu osób tam ładujących, dla nas głównym celem były góry. Zakumplowaliśmy się i wspólnie spędziliśmy setki godzin na bulderowni, Trasie Łazienkowskiej czy ściance klubowej UKA. Pięć mocnych treningów w tygodniu, kilka kontuzji jego i moich… Nie oszczędzaliśmy się. Jednak nie robiliśmy już tych szalonych treningów Krzyśka, o których mi tylko opowiadał. Jak na przykład celowe wspinanie w deszczu czy maksymalna liczba podciągnięć jednego dnia (z krwawiącymi palcami).

Podczas pobytu w Warszawie Krzysiek zżył się z naszym kameralnym wówczas środowiskiem UKA (wspinał się w górach z kilkoma osobami), a w późniejszych latach zawsze chętnie pokazywał slajdy z wypraw, co często kończyło się nocnymi eskapadami po mieście. Barw klubowych nie chciał jednak zmienić, twardo oświadczając, że jest z KW Toruń.

Krzysiek na szczycie Młynarczyka, po przejściu Direttissimy; fot. Marek Kaliciński

Mimo wielu treningów i kilku wyjazdów w skałki nasze ścieżki górskie zwykle się mijały. Przeżyliśmy jednak przygodę, która scaliła wspinaczkową przyjaźń. W sierpniu 1999 roku wróciłem z Alp i Krzysiek namówił mnie na dokończenie solowej próby przejścia Direttissimy na Młynarczyku. Wcześniej sam nie dał rady dotargać pod ścianę haulbaga, ważącego ponad 60 kilogramów. Podczas tej przygody Krzykacz stłukł tyłek po wyrwaniu stanowiska zjazdowego (o czym możecie poczytać w opowiadaniu Tatrzański Big Wall na stronach uka.pl). Prawdopodobnie był to jego największy błąd wspinaczkowy, ale też jeden z wielu, które przyczyniły się do przedwczesnego zakończenia kariery sportowej. Mordercze treningi i wyzwania spowodowały szereg kontuzji wymagających wielu operacji. Krzysiek między słowami tłumaczył, że tak trzeba, wspominając na przykład, iż haulbaga Deana Pottera nawet nie mógł ruszyć z ziemi.

Mógłbym przytoczyć kolejnych 1000 dykteryjek, w których Krzysiek nigdy nie pomijał szczegółów, często śmiejąc się z popełnionych błędów. Teraz człowiek żałuje, że tych opowieści już nie usłyszy i w natłoku obowiązków ostatnich lat nie wygospodarował wieczoru, aby spotkać się z dobrym kumplem. Takich osób nie zapomina się do końca życia. Żegnaj, Krzychu!


Tekst został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024