Z POŁUDNIA NA PÓŁNOC KORSYKI – CZĘŚĆ 2

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Widok z grani ponad Tolla, w kierunku przełęczy Vizzavona


Bergerie des Pozzi ma zadaszony taras – świetny schron. Noc jest zimna. Rozlewiska Pozzine błyszczą w jaskrawozielonych trawach. Rozwijają się białe krokusy. Na wyższym piętrze doliny leży śnieg.

BEZUŻYTECZNY APARAT

Jezioro Vitalaca jest szmaragdowe, wciśnięte pod urwiska Monte Renoso. Zejście strome, kruche i śliskie, w rozmokłej glinie. Poniżej jeziorka osiki – początkowo bezlistne, potem coraz bardziej zielone – labirynty skał, kilka brodów. Ścieżka niewidoczna, jednak znajduję znak, wskazuje bergerie. „W sam raz” – cieszę się, bo niebo nakryła czarna chmura. Już kropi, kiedy dobiegam do ruiny obrośniętej szczelnie jeżynami. Dach jest zarwany, podłoga miejscami sucha. Siedzę i marznę. Burza trwa dwie godziny. Czuję narastający ból w kręgosłupie, nie mogę się rozprostować. Zastanawiam się nawet, czy nie zostać, nie przespać nocy, ale ruszam i wbijam się w potworne chaszcze. Przedzieram się, drapię do krwi, schodzę i wracam. „Jest wiosna” – powie mi potem Sabine w miasteczku Tolla. „Tę ścieżkę utrzymują myśliwi, jest im potrzebna tylko jesienią, więc wiosną i latem zarasta”. Bar w Bastelice jest zamknięty. Po gîte nie został nawet ślad. Ściemnia się. Biegnę jak najdalej od wsi. Rozbijam namiot na spłachetku trawki nad rzeką. Rano jest zlany rosą. Nurt szumi zachęcająco, więc się myję. Za zakolem znajduję most. Choć nie ma ich na mojej mapie, są tu znaki. Do tego w kilku kierunkach. Waham się i zawracam na południe, w stronę Tolli. Mam czas.

Ścieżka jest śliczna, obrośnięta żółtymi żarnowcami. We wsi pojawia się zasięg sieci telefonicznej i dostaję wiadomość: nowa ładowarka (poprzednią zalałam) spóźni się o kolejne 10 dni. Za późno. Zdezorientowana przysiadam w barze, tnę kable i spinam baterię aparatu z ładowarką od telefonu – może zadziała… Nie zdąży! Barman już zamyka… „Chodź, doładujesz u mnie w domu” – słyszę. Sabine ma taras ustawiony jak każdy w Tolli, w stronę jeziora. Smaży dla nas tradycyjny korsykański omlet z miętą. Jaja od własnych kur, zioła z ogrodu. Dopijamy butelkę białego wina. Cieszymy się z tego spokojnego, cichego popołudnia, z widoku, z zapachu mokrej ziemi. Ja cieszę się też z prysznica. Wychodzę w sam raz, żeby zdążyć się wdrapać na grań przed burzą.

Zachód słońca widziany z biwaku na Cap Corse

Rozstawiam namiot, wypełniam deszczówką wszystkie butelki. Wokół rośnie potężna kałuża. Noc jest sucha, poranek chłodny. Nad dolinami unoszą się mgły. Chmury rwą się, otwierając daleki widok na Ajaccio. „Jak dobrze, że nie muszę tam iść” – myślę zadowolona z eksperymentu z ładowaniem (nabiło jedną kreskę), pewna, że jakoś to będzie. Pod wieczór wspinam się na wysoki, wąski trawers. Świat w kłębach mgły wydaje się nierzeczywisty, bajkowy. Muszę zejść do Strada Antica A Gravona. Dużo przy niej świńskich bajorek i wydeptanej ziemi wokół pootwieranych na oścież chlewików. Biwakuję w omszałym lesie.

Za wsią, gdzie znów próbuję ładować, szlak wspina się na kwieciste łączki, wbija w bukowy gąszcz, przecina rzekę mostem z lin. Są drogowskazy, ale na mapie nie mam nic, więc gubię się i tuż przed burzą ląduję na końcu szutrówki. Stoi tam kamper – para Niemców podłącza moją sklejankę z kabli do akumulatora. Rano las ocieka, daleko w dole wiją się tory stuletniej kolejki, która zaraz wbije się w tunel, by pod ziemią pokonać 1400 metrów podjazdu. Wyciągam aparat, ale bateria już siadła, teraz udało się nabić tylko na jedną klatkę. Myślę, że plecy bolą mnie nie dlatego, że aparat jest ciężki, tylko dlatego, że tak bezużyteczny.

Corte

WYZWANIE DLA PLECÓW

Fort de Vizzavona to ruina, kilka ścian, ale jest ścieżka i dzięki niej nie muszę iść drogą. Znów pada. Chowam się na stacji, kiedy ulewa słabnie, ruszam w dół. Nie spodziewałam się tu niczego ciekawego, a jest pięknie. Dziki, ciemny las we mgle, wodospady. Nad jedną z rzek rozłożyła się para. Aż przystaję – dziewczyna ma na szyi canona! Są zdziwieni, ale pożyczają mi ładowarkę. Pędzę do baru. To na nic. Inny model, inne parametry… Ze wzgórz widzę twierdzę Vivario i dalekie, oświetlone słońcem pasma gór. Robię zakupy, przebijam się przez ciasne podwórka, teraz wzdłuż znaków Mare a Mare. W lesie przecinam dwie rzeczki rozlane tak, że muszę brodzić. Ścieżka wspina się trawersem. Już prawie wieczór, rozglądam się za miejscem na biwak. Nic nie ma.

Kolczasta stromizna, opuszczona średniowieczna wieś. Zbaczam w las i jest nieźle, choć bez widoku. Rano okazuje się, że mogłam spać wyżej, na grani. Jest pusto, znikły zakazy biwakowania. Chmury odpłynęły. Przechodzę przez kilka cichutkich wsi, przedzieram się przez chaszcze, przez strumyk. Upał dopada mnie na podejściu. W jednym z miasteczek polewam się wodą, siadam w cieniu pod urzędem miejskim. Nie ma sklepów, bary są pozamykane, bo sjesta, ludzie pochowani w domach. Z ulgą zanurzam się znów w las, a pogoda natychmiast się zmienia. Na horyzoncie rośnie czarna chmura. Przyśpieszam, choć boli mnie kręgosłup. Burza dopada mnie w najwyższym punkcie grani. Ogromna tropikalna zlewa. Zdążam tylko usiąść i nakryć się peleryną. Zwlekam się zesztywniała. To chyba najgorsza pozycja dla moich pleców. Bolą jak diabli.

Rozlewiska Pozzine w masywie Monte Renoso

Po deszczu, który spadł na rozgrzaną ziemię, wznoszą się mgły. Ścieżka ginie i orientuję się za późno. Nie chcę wracać. Przy szosie stoi agroturystyka. Grzeję się w cieplutkiej jadalni, na polu namiotowym jestem sama. Rano nad Corte snuje się perłowa mgła. W mieście jest upał. Pani w aptece zapytana o przeciwbólowe mówi, że może lepiej pozbyć się z brzucha torby na aparat.

Nie udaje mi się zdobyć ładowarki. Tracę czas, zaglądając do każdego sklepu, i kiedy wreszcie ruszam, znów idzie burza. Dawno nie widziałam tak ciężkiej chmury. Uciekam w tunel pod torami kolejki. Ręce mi się kleją od dzikich czereśni, które rosły niedaleko na polu, czekam na deszcz, żeby je porządnie przepłukać. Chmury harcują, trzy burze kłócą się o możliwość zlania mnie, kręcą, zderzają – nie mogę oderwać oczu od nieba, jest prawie czarne, ale spada z tego tylko kilka kropel, więc kiedy wychodzę, dłonie nadal mi się lepią. W cudnej kamiennej wsi znajduję fontannę. Do nocy mijam grań, porzucam szlak, bo schodzi, i idę spać do kapliczki, którą widziałam z góry. Jest zamknięta, ale wokół płasko, a po drodze było dobre źródło. Odchodzi stamtąd nieznany mojej mapie szlak, z opisu w niezłym kierunku. Początek jest wydeptany, dalej gąszcz. Przedzieram się przez krzaki, wspinam po piargach, drapię, oblepia mnie igliwie, liście, zgarniam pajęczyny. Kapliczka świętego Antoniego stoi na czubku skały. Schodzę ku następnej i zaczyna lać. Drzwi kościółka są zamknięte, okap ledwo wystaje nad fundament – płytką ławkę otaczającą budynek. Jeśli się na niej położę na boku, deszcz minie mnie o milimetry. Kamień jest lodowaty. Drogą płyną potoki błota. Nie przestaną, kiedy już przejdzie ulewa. Niepotrzebnie leżałam na zimnym, plecy bolą teraz przy każdym kroku. Z żalem chowam aparat do plecaka. I tak nie mam jak robić zdjęć.


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024