MY, ŁOJANCI

Wacław Wacio Sonelski
fot. Wojciech Święcicki

Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki. Nie ma chyba naszego rodaka, który nie znałby nazwisk tych trojga himalaistów. Fani wspinania bez namysłu uzupełnią ten zestaw o czwarte: Wojtka Kurtyki. Ów szczególny kwartet stanowi elitę gromadki największych polskich wspinaczy. Łączy ich to, że swoje znakomite sportowe sukcesy odnosili w latach 1970–90.

Oczywiście nie pojawili się znikąd ani nie musieli zaczynać wszystkiego od zera. Mieli poprzedników i nauczycieli. Byli nimi wiodący alpiniści starszej generacji, tak zwanego Pokolenia ‘62, którzy w tych latach nadal uprawiali alpinizm na najwyższym poziomie. Naturalną koleją rzeczy „młode wilki” bardzo chciały nie tylko dorównać swym mistrzom, ale wręcz przewyższyć ich dokonania. I tak też się stało, na iście zdumiewającą skalę. Jednak…

Oprócz początkujących ekstremalistów działało wtedy w Polsce bardzo wielu wspinaczy, którzy po prostu kochali to zajęcie. Oni właśnie stanowili ogromną większość środowiska polskich alpinistów. Praktycznie każdy z nich zaczynał od uprawiania taternictwa. Atakowali te same górskie ściany i szczyty, na których rozwijali skrzydła Wielcy Mistrzowie, nocowali w tych samych schroniskach, jadali przy tych samych stołach. Wtedy jeszcze wierzono w tradycyjne „braterstwo ludzi gór”, którymi dla polskich wspinaczy były przede wszystkim Tatry. Później, po latach, wszyscy zyskali sobie miano łojantów.

Ja także byłem… Nie! Ja jestemłojantem. Moje intensywne wspinanie przypadło na ostatni okres istnienia Polski socjalistycznej. W kraju zwanym ironicznie Peerelem życie przeciętnego obywatela sielanką bynajmniej nie było. Jego poziom i standardy, w porównaniu z krajami tak zwanego Zachodu, wypadały żałośnie. W dodatku wszystkiego dla wszystkich nigdy nie starczało. Jednak my, wspinacze-alpiniści, którzyśmy wtedy bez wytchnienia, z klapkami na oczach łoili kolejne ściany i szczyty, moglibyśmy się uważać za szczęśliwców. U Williama Szekspira Henryk V na polu bitwy pod Azincourt nazwał swoich żołnierzy gromadką szczęśliwych braci. Jego płomienna mowa tak zagrzała do walki zabiedzonych Anglików, że w krwawym boju pokonali pięciokrotnie liczniejszą armię wypasionych francuskich rycerzy.

Ale to angielskie szczęście trwało króciutko, zaledwie przez jeden dzień. Natomiast nasze, łojanckie, towarzyszyło nam wiernie przez ponad dwie dekady. W 1970 roku, na taternickim obozowisku w Morskim Oku hasłem dnia było zawołanie – „Łoić, łoić i jeszcze raz łoić!”. Często brakowało nam niezbędnego sprzętu i wyposażenia, jeszcze częściej nie starczało pieniędzy, ale żądza wspinania zawsze zwyciężała. Łoiliśmy nieustająco, w myśl hasła wzorowanego na olimpijskim motto: „Jak najtrudniej, najdalej, najwyżej”. Everestu nie wyłączając. My, polscy wspinacze, tworzyliśmy w tamtych latach wcale pokaźną gromadkę wysokogórskiej braci. Taaak… To były piękne dni!   

Autor w ścianie Szcheldy Centralnej podczas zgrupowania PZA w Adył-Su w 1974 r.
Zwraca uwagę wyposażenie młodej kadry polskiego alpinizmu:
spodnie z tzw. wełny kwasoodpornej (używane przez pracowników
akumulatorni), kask motocyklowy i plecak typu „waciak” o wadze ok. 4 kg
fot. Andrzej Machnik

Jak już wcześniej stwierdziłem, pokolenie łojantów tworzą ci polscy wspinacze, którzy swoją „górną i chmurną” wysokogórską młodość przeżyli przede wszystkim w latach 70. ubiegłego wieku.  Pewne poślizgi granicznych dat są możliwe, bo przecież każdy jest indywidualnością jedyną i niepowtarzalną, a ramy jakiejś „dziejowej epoki” nie zawsze daje się ustalić dokładnie.

Każdy początkujący wspinacz-alpinista musi zacząć od poznania wysokogórskiego abecadła, rozmaitych specjalistycznych technik, a także własnych możliwości. Należy zaliczyć „obowiązkowy” zestaw dróg i zdać wspinaczkową maturę. Na to trzeba poświęcić dobre kilka lat łojenia, oczywiście w Tatrach. Nie inaczej było z nami, którzyśmy debiutowali w okolicach 1970 roku. W tej grupie znalazło się wielu wspinaczy tak bardzo utalentowanych, że niemal z miejsca jęli się szybko piąć po szczeblach sportowej kariery. Po paru zaledwie sezonach stali się alpinistami wysokiej klasy, a Tatry i Alpy zrobiły się dla nich za ciasne. U schyłku dekady cała ta grupa ambitnych ekstremalistów i ekstremalistek ruszyła ławą na podbój najwyższych gór świata. W Himalajach i Karakorum nasi wspinacze zaczęli niebawem odnosić sukcesy podziwiane tak w kraju, jak i na świecie.

Na drugim zaś biegunie, z dala od high life’u ekstremy, egzystował alpinizm dnia powszedniego. Żyła nim liczna rzesza alpinistów „tylko” dobrych, średniaków i wspinaczy niedzielnych, którzy po prostu łoili sobie w Tatrach czy w Alpach, nie odnosząc większych sportowych sukcesów. Trzeba jednak powiedzieć wyraźnie, że jakaś wysokogórska przygoda sprzed półwiecza (na przykład dramatyczny wycof w załamaniu pogody ze ściany Mięgusza), z której pewien skromny taternik ledwie uszedł z życiem, słusznie może być przez niego traktowana jako największy w tym życiu sukces. I ten anonimowy wspinacz, którego dziś pamięta zaledwie kilku najbliższych przyjaciół, iście nieznany łojant, także był wtedy jednym z nas – należał do gromady szekspirowskich szczęściarzy. I po dziś dzień nim pozostaje.

No, dobrze, ale na czym właściwie miałoby polegać to wyjątkowe szczęście?

Podejrzewam, że większość spośród dzisiaj żyjących łojanckich emerytów nigdy się nad tym faktem nie zastanawiała. Składały się na nie rozmaite elementy. Przede wszystkim zaś takie, a nie inne koleje dwóch historii – taternictwa i alpinizmu oraz naszych dziejów ojczystych.

Prawie wszyscy (z nielicznymi wyjątkami) urodziliśmy się już w latach powojennych, dzięki czemu ominęła nas groza wojny i okupacji, kiedy to wspinanie na większą skalę było praktycznie niemożliwe. Okres terroru stalinowskiego komunizmu przeżyliśmy w miarę wygodnie w szkołach. Kiedy Polską zaczął rządzić towarzysz Władysław Gomułka, w kraju zapanował powszechny marazm. Dla wielu co bardziej dynamicznych młodych ludzi wspinanie stało się atrakcyjną formą „prawdziwego życia”, które można było przeżywać w niezwykle urokliwym azylu Tatr.

Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka po powrocie z Mount Everestu, 1980 r.
Tekst na zdjęciu napisany własnoręcznie przez Andrzeja Czoka
fot. arch. W. Sonelskiego

W tamtych latach tatrzańskie ściany były wciąż jeszcze stosunkowo mało przewspinane. Pozostawało sporo dziewiczej skały, zwłaszcza tam, gdzie dominowały przewieszki i okapy. Dało się prowadzić nowe, śmiałe i trudne drogi. W 1962 roku środowisko przeżywało euforię, którą wzbudził Wielki Przełom w historii taternictwa. Jego autorami byli: Eugeniusz Chrobak, Andrzej Zyga Heinrich, Janusz Jano Kurczab i Krzysztof Pomurnik Zdzitowiecki, którzy pokonali symbol niemożliwego – Filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. W następnych latach wszyscy czterej, wspomagani przez swych kolegów z Pokolenia ‘62, odnosili rozmaite „niepotrzebne zwycięstwa” w górach średnich, wysokich i najwyższych. Tym sposobem przetorowali szlak łojantom, z którymi zresztą w następnych dekadach wielokrotnie współpracowali, czego efektami odnosząc głośne sportowe sukcesy.

Koniec rządów towarzysza Gomułki poprzedziły w 1968 roku tak zwane wydarzenia marcowe, po których wyeksmitowano z Polski, z jego błogosławieństwem, wielką liczbę obywateli pochodzenia żydowskiego. Atmosfera w kraju stała się nie do wytrzymania. Od tego horroru instynktownie uciekałem w Tatry, w których przedtem uprawiałem ambitną turystykę, a teraz udało mi się posmakować wspinania. Tym sposobem, jako świeżo upieczony taternik, stałem się kandydatem na przyszłego łojanta. Podobnie uczyniło wielu innych młodych miłośników gór.


Cały tekst został opublikowany w 292 numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku –
czytaj.goryonline.com


Zdjęcie główne / „Śniadanie mistrzów”, czyli Krzysztof Ulaś Ulanicki, Andrzej Młody Machnik i legenda tamtych lat, Janusz Jano Hierzyk, podczas przerwy na posiłek, w trakcie podejścia pod ścianę Czatyn-tau
(Kaukaz Centralny), 1974 r.

Tekst i zdjęcia / Wacław Sonelski

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023