EWOLUCJA W ZIMOWYM SPRZĘCIE

Tekst i zdjęcia / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
Zdjęcie otwarcia / Drytoolowe trudności na tatrzańskim Orle z Epiru


Wspinaczka, jak każdy sport, ewoluuje – zmieniają się nie tylko techniki, ale też sprzęt, dzięki któremu zyskujemy znacznie większy potencjał. Ten proces najbardziej widać w alpinizmie. Rozwój wspinania zimowo-klasycznego nie byłby możliwy bez współczesnych ergonomicznych dziabek i raków typu monopoint.

POCZĄTKI

Aby się o tym przekonać, wystarczy cofnąć się o kilkadziesiąt lat. Wspinanie wyglądało wtedy zupełnie inaczej, szczególnie to tatrzańskie. Przed wojną asekuracja w ścianie była raczej symboliczna, a drogi, które dziś nazywamy kursowymi, należały do najbardziej doniosłych osiągnięć pokolenia. Aby dokonała się taka zmiana, wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt lat.

I może nie powinno nas to dziwić? Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, standardy podniosły się wielokrotnie. Oczywiście wspinanie to nadal sport ekstremalny, ale obecnie ryzyko zostało ograniczone do minimum, a główną przyczyną wypadków śmiertelnych są ludzkie błędy lub zagrożenia obiektywne. Sprzęt zawodzi niezmiernie rzadko. Mamy podwójne liny dynamiczne z odpowiednimi certyfikatami, kaski, friendy, kubki i uprzęże… Na popularnych drogach kursowych są nawet gotowe stanowiska, do których wystarczy wpiąć się za pomocą taśmy i karabinka, tak jak robi się to w skałkach. Tego wszystkiego nie mieli nasi dziadkowie, zatem wspinanie przedwojenne – ujmując rzecz obrazowo i w mocnym uproszczeniu – pod względem bezpieczeństwa stało znacznie bliżej free solo niż dzisiejszych standardów asekuracji. Bo jakim gwarantem była konopna lina przewiązana w pasie i asekurant trzymający ją gołymi rękami?

Technologia idzie jednak bardzo szybko do przodu, sprzęt podlega innowacjom, a wraz z nimi zmieniają się trudności, które jesteśmy w stanie w górach pokonać. Najpierw powstały pierwsze haki, z czasem także uprzęże, liny dynamiczne i wszystko to, z czym mamy do czynienia współcześnie. Co równie ważne, nie musimy zdawać się na łaskę warunków w terenie, aby trenować wspinanie. Dzięki sztucznym ściankom możemy robić to niemal codziennie, w dodatku w środku miasta. Nawet partner nie jest potrzebny, odkąd wymyślono automatyczne przyrządy do asekuracji.

Podnoszenie poziomu wspinania to nie tylko zasługa lepszej asekuracji. Weźmy pod lupę współczesne buty wspinaczkowe: mamy do wyboru mniejszą lub większą asymetrię konstrukcji, sztywniejszą lub bardziej miękką gumę, sznurówki lub rzepy… Każda firma oferuje kilkanaście lub kilkadziesiąt wyspecjalizowanych modeli, a każdy z nich co parę lat przechodzi lifting. Inne buty zakładamy w skałki, inne w Tatry, a jeszcze inne na panel. Ba, w same skały można mieć różne modele – na dziurki, krawądki, w rysy, do wyślizganego wapienia albo szorstkiego granitu.

Robert Grabia podczas nocnej akcji na Janówku prowadzi Zginacz D10

NARZĘDZIA

Ewolucję zarówno sprzętu, jak i technik wspinaczkowych – a jedno z drugim jest ściśle powiązane i wzajemnie się napędza – najlepiej widać we wspinaniu zimowym. I o ile w klasyce raczej nie powinniśmy się spodziewać nowinek technologicznych, które popchną do przodu dyscyplinę, o tyle we wspinaniu „narzędziowym” ten trend dopiero nabiera rozpędu.

Cofnijmy się w czasie jeszcze raz. Nawet wspinaczom powojennym nie śniło się, aby pokonywać trudności skalne za pomocą dwóch czekanów. Zresztą o lodowym wspinaniu, jakie znamy dzisiaj, też jeszcze nikt nie marzył. Jedyną ówczesną bronią na zimowe drogi był drewniany czekan, który służył do podpierania się i wykuwania stopni w śniegu lub pochyłym lodzie. A skalne fragmenty przechodzono tak samo, jak w pozostałych porach roku, tyle że w bardziej wymagających okolicznościach przyrody.

Typowe wspinanie, które dziś nazwalibyśmy zimowo-klasycznym, przypadło dopiero na lata 70. Pierwszy czekan stworzony pod tym kątem to Terrordactyl. Zaprojektowany przez Szkota Hamisha MacInnesa był krótką dziabką (45 cm) z aluminiowym styliskiem i stalowym ostrzem wygiętym lekko w dół. To z nim pokonywano lodospady techniką, której używa się współcześnie, wbijając go w lód czy trawki. Na wynalezienie bardziej technicznej wersji z giętym styliskiem trzeba było czekać kolejne 10 lat.

Taka dziabka powstaje w 1984 roku, choć Pulsar firmy Charlet Moser cechuje się wygięciem styliska tak niewielkim, że podobne mają niektóre obecne czekany turystyczne. Nie ma też ergonomicznej rączki, nie mówiąc już o jej cofnięciu względem styliska. Za to wyposażono ją w ostrze o dość agresywnym, jak na tamte czasy, kącie nachylenia, a brak ergonomicznej rączki rekompensowały smyczki dopięte w górnej części styliska. Model ten – podobnie jak wcześniej Terrordactyl – zrewolucjonizował wspinanie i przez długie lata, a właściwie dekady, pozostawał narzędziem kultowym. Podobne konstrukcje to Vampir marki Austria Alpin czy Chacal i Barracuda od Simonda. Oczywiście nie pozwalały one na używanie tak zwanego skrótu, czyli drugiego chwytu, a co za tym idzie, przekładania rąk na dziabach. Do tego potrzebna była zmiana myślenia o kształcie używanego w ścianie sprzętu i technikach wspinaczkowych. Tak czy owak, Pulsar był ważnym krokiem na drodze ewolucji sprzętu zimowego, która ideę laski do podpierania przeobraziła w narzędzie do wiszenia w przewieszonym terenie.


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024