Być jak John Malik

Tekst / MARIUSZ BIEDRUŃ BIEDRZYCKI


W Dolomity po raz drugi, ale pierwszy raz wspinaczkowo, zawitałem z Jasiem Malikiem, który w środowisku krakowskich nastolatków, zaczynających przygodę ze wspinaniem, dorobił się ksywki Johnny. Dwa lata wcześniej, nieco przypadkowo, bo z powodu wypadku mojego stałego partnera Tomka Uśmiecha Samitowskiego, staliśmy się górskimi partnerami i w ciągu miesiąca (a dokładnie 33 dni) w Alpach Kamnickich i Julijskich zrobiliśmy wspólnie 360 wyciągów na 24 drogach-klasykach.

Napieraliśmy bez względu na wszelkie przeciwności losu, w związku z czym zaliczyliśmy dwa “cudowne ocalenia” zespołowe (odpadnięcie podczas przejścia z lotną w stylu “dwójka samobójka” oraz lot na trawersie bez przelotów na bardzo słabym stanowisku). Oprócz tego ja zaliczyłem jedno ocalenie indywidualne, a Jasiu dodatkowo dwa podobne. To zbliża. Obrażeniami, takimi jak dłonie oskórowane od koniuszków palców do nadgarstków czy odłamany w wyniku potężnego lotu kawałek miednicy, nie przejmowaliśmy się dwudziestolatkowie są wszak nieśmiertelni.

Nadeszło lato 1992 roku i postanowiliśmy zmierzyć się dla odmiany z klasykami Dolomitów, Jasiu miał skromne fundusze i przede wszystkim środek lokomocji – rozklekotanego malucha”. Ja, po czterech miesiącach spędzonych rok wcześniej na wspinaniu w USA, byłem całkowicie spłukany i do tego zadłużony u rodziców i dziadków, więc ekstremalnie upalny lipiec spędziłem, malując różne elementy powstającej wtedy elektrowni w Czarnowąsach, a w sierpniu, w przerwie pomiędzy wizytami w ogródkach skałkowych Austrii i Słowenii, musiałem odpracowywać długi jako „złota rączka” w latyfundium mojej babci. Pielęgnowałem winnicę, naprawiałem dach i przycinałem drzewa owocowe, więc w efekcie w pierwszą drogę w Dolomitach, którą stanowił klasyk Comiciego Spigolo Giallo na Cimie Piccola, wbiliśmy się dopiero 26 sierpnia. Plany górskie były ambitne i rozpisane do końca września. Najpierw grupa Tre Cime (zgodnie z planem zrobiliśmy jeszcze Cassina na Cimie Piccolissima i Comici – Dimai na Cimie Grande, wszystko OS), następnie Constantini-Appolonio na Tofanie di Rozes, również OS. Po krótkim przystanku w grupie Lagazuoi, gdzie zaplanowaliśmy dwie drogi na Cimie Scotoni, mieliśmy skierować się pod grupę Civetty. Tam chcieliśmy zrobić pięć linii, żeby na koniec znaleźć się pod królową Dolomitów, Marmoladą, również by pokonać pięć dróg. Gdyby to nam nie wystarczyło, mieliśmy się “odpoczynkowo” przemieścić do grupy Selli na kilka propozycji, a sezon zakończyć klasykami w grupie Brenty. Taki był plan, a rzeczywistość jak zwykle okazała się inna.

Wróćmy do Cimy Scotoni. Na pierwszy ogień wybraliśmy Via Dei Fachiri. Mieliśmy bardzo mało dokładny schemat z przewodnika Gogny, do tego opis był wyłącznie w języku Petrarki, którym nie władaliśmy, więc wbiliśmy się w jakieś parszywe zoccolo, żeby w końcu, po przejściu 170 metrów podzielonych na cztery wyciągi, wycofać się zjazdami na zasłużony obiad.

Plan był napięty, więc następnego dnia Via Dei Fachiri wypadła z rozkładu, a my zaatakowaliśmy coś, co według schematu miało być drogą Lacedelli Ghedina – Lorenzi. Znowu wycofaliśmy się zjazdami po czterech wyciągach i 180 urobionych metrach, tym razem dochodząc do przewieszonych, gładkich płyt (po latach okazało się, że wbiliśmy się w początkowe wyciągi drogi Zauberlehrling Christopha Hainza i Oswalda Celvy, obecnie po odhaczeniu opiewającej na IX). Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że schodząc do namiotu, znaleźliśmy w piargu wymiętą kartkę, która okazała się znacznie dokładniejszym niż posiadany przez nas schematem Drogi Lacedellego – tym razem opis był w języku Moliera. Mieliśmy żarcie na jeszcze jeden dzień, schemat i moc, zatem do trzech razy sztuka!

Ranek zwiastował kolejny dzień lampy. Bez większych przygód doszliśmy do kluczowego wyciągu Lacedellego. W losowaniu przypadł on mnie. Nie udało mi się go zrobić OS, więc po przejściu AF zjechałem do stanowiska, żeby uderzyć jeszcze raz, tym razem PP-z. Jasiu stwierdził, że ruchy mu się podobają i on też chce spróbować. Spadł z próby Flash, co nie przeszkodziło mu zdegradować trudności do słabego VI.2. W końcu najpierw poprowadziłem wyciąg ja, zjechałem na stanowisko, a potem nastąpiło prowadzenie Jasia, po którym przeciągnęliśmy wór, a ja przeszedłem jeszcze raz kluczowy fragment na drugiego. Wydawało się, że kolejne szesnaście wyciągów do Drugiej Półki, w tym pięć o trudnościach VI i VI+, będzie formalnością, ale z powodu prażącego słońca i małej ilości wody byliśmy wolniejsi niż zazwyczaj i ten odcinek nas po prostu zmielił.

Na Drugiej Półce stanęliśmy o wpół do szóstej do zmroku zostały jeszcze dwie godziny, a przed nami 200 metrów terenu o trudnościach II-IV. Byliśmy zmęczeni i odwodnieni, ale ja byłem nagrzany, żeby tę piękną drogę skończyć na piku. Jasiu wprost przeciwnie. Zapowiedział, że rozpoczyna trawers Półką, bo nie chce mu się przebijać przez kruchy rzęch, nic nie widzi po zmroku, a bateria w jego czołówce jest słaba. Na niebie była lampa bez jednej chmurki i do tego pełnia księżyca, więc zapowiadała się bardzo jasna noc. Dodatkowo ja miałem sprawną czołówkę, więc zaproponowałem, że zamienię się z Jasiem, ale nie zmieniło to jego decyzji.

Ponieważ miałem na sobie większość szpeju, w akcie desperacji ruszyłem do góry, krzycząc do Jasia: „Idę na pik, asekuruj!”. Jasiu odkrzyknął – “To sobie idź!”, a następnie odwiązał się od końca liny i pomknął Półką. Być może gdybym miał na koncie tyle dróg na żywca, ile obecnie, poszedłbym dalej, ciągnąc za sobą linę, jednak wtedy klękła mi psycha, zszedłem jak niepyszny kilkanaście metrów na Półkę, zwinąłem linę i próbowałem dogonić Jasia. Nie udało mi się to aż do namiotu – zawsze schodziłem wolniej niż on, a tym razem byłem obciążony zarówno szpejem, jak i sznurem. Podczas kolacji nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa, a w powietrzu unosiły się nie najlepsze wibracje.

W nocy nadeszło załamanie pogody i rano nasz namiot,,chińczyk” uginał się pod zwałami mokrego śniegu. Jasiu postanowił natychmiast wracać do Polski. Na moje delikatne sugestie, że jest dopiero początek września i można poczekać w dolinach, aż śnieg stopnieje, zmieniając w tym czasie cele na bardziej skałkowe, Jasiu reagował lamentem, że nie tak sobie wyobrażał złotą jesień w Dolomitach i że nie ma żadnych butów na zmianę, poza całkowicie przemoczonymi w śnieżnej brei tenisówkami.

Jak się wkrótce przekonałem, był niezwykle zdeterminowany co do powrotu, więc uprosiłem go, żeby przynajmniej podrzucił mnie do Arco. Tam rozpocząłem nieplanowaną, choć bardzo ciekawą trzytygodniową przygodę, podczas której wspinałem się z wesołą islandzką ekipą, a z alpejskim weteranem z Bawarii, niewiele młodszym od mojego dziadka, skompletowałem większość dróg na Monte Colodri. Z kolei na Frankenjurze, do której dotarłem autostopem, poznałem Kurta Alberta, a podczas kolejnego przystanku – w rejonie Schmilka w Elbsandsteingebirge, wybór najlepiej obitych dróg nieprzekraczających stopnia IXc zaproponował mi sam Bernd Arnold. Wróciłem do Polski na początku października. Jasiu poinformował mnie, że w jego Fiacie 126p wkrótce po naszym rozstaniu pękł wahacz, w związku z czym powrót do kraju zajął mu dziesięć pełnych mordęgi dni. W kolejnych sezonach wspinaliśmy się jeszcze sporo razem, ale już nigdy w górach. Dwa lata później w trójkowym zespole, w którym był jeszcze Bartek Krcha, próbowaliśmy zrobić kombinację dróg Netopir – Medo na Wielkiej Ścianie w Ospie. Jasiu zafundował nam epopeję wycofową, odmawiając w zapadającym zmroku kontynuowania wspinaczki do krawędzi ściany, gdzie można było osiągnąć linię komfortowych stanowisk zjazdowych. Po krótkiej kłótni, metodą faktów dokonanych, rozpoczął zjazd z drzewa będącego przedostatnim stanowiskiem. Nocne zjazdy w kruszyźnie z niepewnych stanowisk były na tyle przykre, że po ich skończeniu postanowiłem nie wspinać się z Jasiem w przyszłości na drogach wielowyciągowych i w tym postanowieniu wytrwałem aż do czasu, kiedy Johnny tajemniczo ulotnił się z Polski i z mojego życia u progu obecnego millenium.


Tekst został opublikowany w 237 (2/2014) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024