ZWYCIĘSTWO WYOBRAŹNI

Tekst / DOROTA RAKOWICZ


Nie byli pewni, czy dostaną pozwolenie od władz Nepalu i czy wyprawie uda się wyjechać. Większość uczestników nie wiedziała, jak wygląda zima na ośmiu tysiącach, czy Szerpowie zgodzą się o tej porze roku pójść z karawaną. Powtarzano im, że to nie ma prawa się udać. Przekroczyli wszystkie granice, które innym wydawały się nie do przejścia. „Everest był przede wszystkim sukcesem naszej wyobraźni” – wspomina po 40 latach Leszek Cichy.

Zadziwiające z perspektywy czasu jest to, jak mało wiary pokładano w Polakach, którzy już kilka lat wcześniej udowodnili, że zimą wspinać się da, także na najwyższe szczyty. Everest przypieczętował zmianę, która rozpoczęła się w 1973 roku. Co ciekawe, wyprawą na najwyższy wierzchołek Afganistanu miał pokierować ktoś inny, lecz rozchorował się w ostatniej chwili. „Niewiele osób dziś pamięta, że właściwie pomysłodawcą zimowego wspinania w górach najwyższych był Klub Warszawski. Noszak miał być wyjazdem klubu akademickiego. Wówczas jednak wszystkie wyprawy zatwierdzało PZA i to właśnie jego zarząd zaproponował, by dołączyć do zespołu Andrzeja Zawadę jako kierownika i Tadeusza Piotrowskiego jako wspinacza” – opowiada dziś Leszek Cichy.

Czy Andrzej Zawada wymyślił zimowy himalaizm, czy nie, jedno jest pewne – okazał się on właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Uwierzył w ideę kiełkującą w polskim środowisku górskim i odważnie zaczął ją realizować. Jerzy Surdel wspominał, że był świadkiem dyskusji między Andrzejem a wieloletnim redaktorem „Taternika”, Józefem Nyką, w czasie której ten przekonywał Zawadę, „że to, co polski himalaizm ma jeszcze do zrobienia w górach najwyższych, to wyprawy zimowe, bo jesteśmy spóźnieni – wszystkie najważniejsze szczyty na świecie zostały już zdobyte. I to właśnie zima powinna stać się celem przyszłych wypraw”. Umocnił Andrzeja w jego przekonaniach, dzięki czemu rozpoczęła się historia zdobywania Himalajów przez Polaków.

Czy plan podboju ośmiotysięczników zimą zrodził się w głowie Andrzeja Zawady już podczas wyprawy na Noszak? Trudno stwierdzić. Teorie mówiące o tym, kiedy się ugruntował, są bardzo różne. Nadal wiele osób uważa, że jeszcze w 1979 roku myśl o zimowym ośmiotysięczniku była absurdem. Mnie jednak trudno uwierzyć, że tam, na stokach góry w Hindukuszu, przy temperaturach spadających do –50°C, nie zaczęła w Zawadzie dojrzewać pewność, że jest to możliwe. Trzynastego lutego, prawie równo siedem lat przed Everestem, o godzinie 23.30 Tadeusz Piotrowski i Andrzej Zawada stanęli na wierzchołku Noszaku, po raz pierwszy w historii zdobywając zimą szczyt powyżej siedmiu tysięcy. A wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Krzysztof Wielicki na szczycie Mount Everestu, 17 lutego 1980
fot. Leszek Cichy

1974 – PRELUDIUM

Tak jak każdy większy utwór muzyczny ma swoje preludium, tak zimowy Everest miał wyprawę na Lhotse zaplanowaną na sezon pomonsunowy. Andrzej Zawada przygotowywał się do swojego wielkiego wyczynu stopniowo, na tyle, na ile pozwalały możliwości. Po siedmiotysięcznym Noszaku zdecydował się na jesienną wyprawę na ośmiotysięcznik. Co istotne, nie wykluczał wejścia zimowego. Wszyscy uczestnicy byli świadomi, że ekspedycja ma niewielki zapas czasu po 15 grudnia, kiedy w Himalajach zaczyna się zima, i to w ten krótki okres celowano z atakiem szczytowym.

Jednak lawina niepomyślnych wydarzeń ruszyła około 10 grudnia. Pechowy tydzień zapoczątkowało odmrożenie stóp Jana Stryczyńskiego, a kolejne decyzje i działania doprowadziły ostatecznie do tragicznej śmierci Staszka Latałły, filmowca wyprawy, 17 grudnia. Odpowiedzialnością za tragedię część środowiska obarczyła Tadeusza Piotrowskiego, który na wiele lat został wykluczony z Klubu Wysokogórskiego. Osiem dni po tych dramatycznych wydarzeniach Andrzej Heinrich i Andrzej Zawada podejmują ostatnią próbę ataku szczytowego. Wycofują się 250 metrów od szczytu, ale i tak ustanawiają zimowy rekord wysokości. Od tej chwili wejście na ośmiotysięcznik zimą staje się już tylko kwestią czasu.

NAJPIERW LATO

„Po wyprawie zimowej na Lhotse byłem jak najbardziej przekonany o możliwości zdobycia Everestu zimą. Ale idea ta napotykała na wielki opór – nawet wśród członków komisji sportowej PZA. Swego czasu w głosowaniu nad wnioskiem o zorganizowanie wyprawy zimowej «na jeden z wysokich ośmiotysięczników» tylko dwa głosy były «za». Działo się to jeszcze przed wejściem Wandy Rutkiewicz na Everest. Uważano, że trzeba najpierw zorganizować wyprawę latem, aby Polacy znaleźli się na najwyższej górze świata”wspominał na łamach „Taternika” w 1982 roku Andrzej Zawada.

Transport ekwipunku polskiej wyprawy odbywał się na pace wysłużonego jelcza
fot. Mirosław Wiśniewski

Mimo to, kilka miesięcy po powrocie z Lhotse Polacy rozpoczęli starania o pozwolenie na Everest. Andrzej Paczkowski, ówczesny szef PZA, wysłał zapytanie do władz Nepalu w sprawie dwóch planowanych wyjazdów na najwyższy szczyt świata, jesiennego i wiosennego. Nikt nie brał wtedy pod uwagę, że mogą działać wyprawy zimowe, więc takie rozwiązanie było najlepszym, by znów móc zaatakować szczyt w terminie już zimowym. Dwa lata później zaczęto działać wprost – od 1977 roku trwały starania o przekonanie Nepalczyków do sezonu zimowego. Polacy przedstawiali im wizję dodatkowego okresu, w którym będzie można czerpać zyski.

„Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach obowiązywała zasada: jedna wyprawa na rok, dlatego pod koniec lat 70. kolejka na Everest była mniej więcej 10-letnia. To jeden z argumentów za otwarciem kolejnego sezonu. Kiedy Wanda weszła w 1978 roku na Dach Świata, Andrzej zaczął coraz silniej naciskać na zimę. Powiedziałbym, że nie był on pomysłodawcą zimowego wspinania, ale absolutnie trzeba mu oddać zasługi, jeśli chodzi o rozpowszechnienie tej idei i konsekwencję, z jaką walczył o zimową wyprawę” – podkreśla Leszek Cichy.

Starania Zawady i władz PZA wspierał Andrzej Wawrzyniak z polskiej ambasady w Katmandu. W końcu w 1979 roku, po wejściu Wandy Rutkiewicz, sprawy przyśpieszyły, tak jak przewidział Zawada. Polacy mieli już na koncie zdobycie Everestu, czas było do tego dołożyć wejście zimowe. Do władz Nepalu wysłane zostało pismo z prośbą o pozwolenie na wyprawy zimową i wiosenną. Pojawiła się zgoda na maj 1980 roku, ale nie tracąc nadziei, Zawada szykował obie wyprawy.

Maciej Pawlikowski wspomina, że przygotowania do zimowego Everestu były już mocno zaawansowane, a odpowiedź wciąż nie nadchodziła. „Przez wiele lat Andrzej Zawada zabiegał o zezwolenie na wyprawę zimową, a w 1979 roku od początku intensywnie działał w Ministerstwie Turystyki Nepalu, żeby je pozyskać. Wyprawa była w trakcie organizacji, a wciąż nie wiedzieliśmy, czy ono faktycznie przyjdzie. Co prawda już w październiku obiecano, że je dostaniemy, ale przyszło w listopadzie. W ciągu miesiąca wszystko gwałtownie pakowano, szykowano, wysłano cargo”. 

We wspomnieniach Andrzeja Zawady da się jednak zauważyć, że kierownik wcale nie był przekonany, że wyprawa zimowa w ogóle dojdzie do skutku. „W połowie września uznaliśmy sprawę za przegraną i w dalszych przygotowaniach nastawiliśmy się na wyprawę wiosenną. Tymczasem 22 listopada jak grom z jasnego nieba spadło zezwolenie na wyprawę zimową – z ważnością od 1 grudnia! Podjąć się jej prowadzenia w takiej sytuacji było właściwie szaleństwem”.

Szaleństwem, na które Zawada szybko się zdecydował, tym bardziej że zanim jeszcze uzyskał potwierdzenie, skompletował skład zarówno na Everest zimowy, jak i wiosenny.

Obóz I

BYLIŚMY MŁODZI I CHCIELIŚMY DZIAŁAĆ

Hanna Wiktorowska, ówczesna sekretarz PZA, wysłała ankiety do 40 najlepszych wspinaczy w Polsce, w której zadano im najważniejsze pytanie: „Chcesz wyjechać na Everest zimą czy latem?”. Tylko trzech uczestników wyprawy z 1974 roku zaznaczyło pierwszą opcję. Po powrocie do kraju opowiadali o wietrze i przenikliwym zimnie, większość z nich przez cały pobyt pod Lhotse borykała się z uporczywym kaszlem i innym dolegliwościami. Nie wszyscy jednak tymi opowieściami się przejęli.

„W czasie wyprawy na Everest miałem 25 lat. Jak człowiek jest młody, to specjalnie się nie przejmuje warunkami w górach w zimie, nawet takich jak Himalaje. Te historie na mnie nie działały, chciałem po prostu zaistnieć w górach, i tyle. A z ankietami było tak, że szansę na wyjazd dawało zaznaczenie obu opcji. Ja jednak powiedziałem: zima i koniec. A potem wyszło, że ci, co chcieli pojechać na obie wyprawy, byli na jednej lub żadnej, a ja w związku z tym, że w zimie czułem niedosyt, pojechałem i zimą, i wiosną” – wspomina Ryszard Gajewski, najmłodszy uczestnik wyprawy na Everest w 1979 roku.

Zaledwie kilka miesięcy starszy od Gajewskiego był Alek Lwow. „Fakt, że trafiłem do szerokiego składu wyprawy, wynikał z wcześniejszych moich wyjazdów, na przykład do Hindukuszu. Miałem też na koncie trzy siedmiotysięczniki. Poza tym posiadałem odpowiednie zimowe przejścia w Tatrach, więc chyba od razu byłem planowany do zimowego składu. Nie miałem żadnych dylematów, marzyłem, by pojechać na najwyższą górę świata” – wspomina himalaista.

Jeszcze bardziej doświadczony okazał się wówczas Leszek Cichy. „Byłem wtedy jednym z najmłodszych uczestników, ale była to moja piąta wyprawa w Himalaje! Wszedłem już na Shisparé i Gaszerbrum II, byłem także uczestnikiem wypraw na K2 i Makalu. Jak popatrzymy na 1980 rok, miałem naprawdę duże doświadczenie w górach najwyższych. A dlaczego zdecydowałem się na zimę? Gdy Andrzej Zawada wysłał do nas te słynne ankiety, większość napisała: wiosna i/lub zima. Znamienne jednak było to, że wszyscy uczestnicy wyprawy na Lhotse w 1974 roku, poza Ryszardem Szafirskim, Andrzejem Heinrichem i Andrzejem Zawadą, zdecydowanie zaznaczyli wiosnę”.

O dostaniu się do składu opowiada też Maciej Pawlikowski. „To był po prostu zaszczyt zostać zaproszonym na tę wyprawę. Oczywiście wiedzieliśmy, że będzie zimno i niesamowicie wietrznie, ale nie miałem wątpliwości, że po doświadczeniach tatrzańskiej zimy poradzimy sobie”.

Zawadzie udało się zebrać 20 chętnych, których nie zraziły opowieści kolegów spod Lhotse, choć, co ciekawe, Krzysztof Wielicki, który kilka tygodni później stanął na Dachu Świata, wyjechał na wyprawę z… trzeciego miejsca listy rezerwowej.

Pierwsza część ekipy wyleciała do Nepalu 7 grudnia 1979 roku. Trudności pojawiły się jeszcze przed rozpoczęciem karawany. Miała ona wyruszyć z Lukli, dokąd ludzie i sprzęt zostaliby przetransportowani samolotami, ale przedłużające się okresy złej pogody spowodowały opóźnienie. „Z małymi problemami cały sprzęt został przerzucony do Lukli, do świąt Bożego Narodzenia. Dzień przed wigilią, nie czekając, aż zbiorą się wszyscy, wyruszyła pierwsza część karawany, z Ryszardem Szafirskim i Andrzejem Heinrichem. Po kilku etapach karawana musiała się przeorganizować, bo zwierzęta nie dawały rady, ludzie rezygnowali. Nie było to takie proste, a dojście do bazy wciąż się wydłużało. To nie jest trekking, jak zwykło się dziś mówić, ale poważny etap wyprawy” – wyjaśnia Maciej Pawlikowski. I dodaje, że w czasie karawany cały zespół zaczął odczuwać pierwsze problemy z wysokością, poza tym od samego początku było bardzo zimno. „Zaskoczyło nas to, że już w Katmandu, na wysokości niewiele ponad 1000 metrów, było szaro, buro i naprawdę mroźno”. Zmęczeni i chorujący himalaiści dotarli do bazy blisko miesiąc po wyruszeniu z Polski – 4 stycznia 1980 roku.

Kazimierz Olech i Ryszard Gajewski

PO PROSTU BYLIŚMY ZESPOŁEM

„Z pewnością graliśmy wówczas zespołowo, tworzyliśmy jeden organizm, to zadziałało. Nie można powiedzieć, że każdy, kto należał do tego teamu, zdobywał wcześniej doświadczenie wspinaczkowe z pozostałymi kolegami. Wręcz przeciwnie. Ale jeśli zbierze się w tym rzemiośle dwóch dobrych zawodników, błyskawicznie się dogadają” – uważa Alek Lwow. Przy tylu niesamowitych wspinaczach i indywidualnościach udało się stworzyć zespół grający do jednej bramki. Z pewnością była w tym zasługa samych członków wyprawy, łączącego ich celu, ale także osoby, która zarządzała całym organizmem.

„Zimowy Everest był tak daleki od szansy realizacji, że wręcz nie do wyobrażenia. Wszyscy przecież wtedy mieli w pamięci to, co napisał pierwszy zdobywca szczytu, Hillary – że zimą w Himalajach nie ma życia powyżej siedmiu tysięcy metrów. I mieliśmy poczucie, że jeśli coś jest tak bardzo niemożliwe, musimy się naprawdę skupić i połączyć siły, by się udało. Przecież na tej wyprawie było wiele znakomitych osób, z dużymi osiągnięciami, dziś powiedzielibyśmy indywidualności: Heinrich, Zawada, Szafriski, ale też młodych – Krzysiu, Rysiek Gajewski, Maciek Pawlikowski, Alek Lwow, Żurek czy ja – którzy mieli ogromne ambicje. Ten sukces był mieszanką doświadczenia, asekuracyjnego podejścia, którym kierował się Zyga, a jednocześnie potężnego optymizmu i parcia do góry, co reprezentował Zawada” – tłumaczy Leszek Cichy.

Leszek Cichy podkreśla też, że Zawada potrafił umiejętnie mobilizować cały zespół i utrzymywać morale na wysokim poziomie. Przecież jednym z najsłynniejszych określeń, które spotkamy we wspomnieniach praktycznie wszystkich członków wyprawy, jest legendarny „zefirek” rzekomo wiejący zimą na Evereście. Według nich ta taktyka usprawniała działanie całego zespołu. Jeśli bowiem Andrzej Zawada mówił, że na Lhotse były huraganowe wiatry, a tam wiał tylko zefirek, nikt nie odważył się powiedzieć, że nie wychodzi do góry ze względu na złą pogodę. „Andrzej w ogóle nas nastawiał na tragiczne warunki. Opowiadał o tej himalajskiej zimie w taki sposób, że jak już na miejscu okazywało się, że nie jest całkiem tragicznie, uznawaliśmy to za dobre warunki” – wspomina Cichy.

O komentarz proszę też Alka Lwowa, który na pytanie, jak wspomina Andrzeja Zawadę z zimowego Everestu, odpowiada: „Pozytywnie, pod warunkiem, że podchodziło się do niego z przymrużeniem oka. Był charyzmatyczny, co się przydawało w momencie organizowania, planowania, kontaktu z mediami. A na końcowym etapie nie potrzebowaliśmy go tak naprawdę, bo byliśmy dobrymi zawodnikami i wiedzieliśmy, co robimy. Ale on też rozumiał, że nie musi się wszędzie wtrącać, że my dajemy radę. Wielką jego zasługą jest, że doprowadził do skutku tę wyprawę i oczywiście miał decydujący głos, ale z naszej strony nie było to poddaństwo bezgraniczne”.

Leszek Cichy zaznacza, że Andrzej miał kilka cech, które czyniły go odpowiednią osobą w odpowiednim miejscu. „Jego ojciec przed wojną był dyplomatą w Niemczech i Andrzej również wykazywał takie zdolności. Umiał rozmawiać z politykami, władzami, ale też mediami i w zasadzie dzięki temu wszystkie jego wyprawy mają świetną dokumentację. Poza tym, co równie ważne, potrafił niezwykle umiejętnie delegować zadania”. Dowodem tego może być powierzenie zorganizowania żywności ekipie poznańskiej, puchów zakopiańczykom, Andrzejowi Heinrichowi pakowania wyprawy, Leszkowi Cichemu – tlenu, a Bogdanowi Jankowskiemu łączności.

Leszek Cichy

REWOLUCJA WYPRAWOWA

Wyprawa na Everest była historyczna z wielu powodów. Tuż przed 40. rocznicą wejścia na szczyt zaczynają pojawiać się głosy krytykujące ciągłe powracanie do dawnych ekspedycji. Ale przecież tego, co działo się w 1980 roku, nie można sprowadzić do zdobycia ośmiotysięcznika zimą. Wydarzenia te wywarły złożony wpływ na całą późniejszą historię himalaizmu.

„Nad bazą górowały dwa 20-metrowe maszty antenowe wykonane z aluminiowych prętów. Opiekował się nimi Bogdan Jankowski, na którego głowie spoczywała cała skomplikowana służba łączności, według opinii pana Sharmy z Ministerstwa Turystyki Nepalu – najlepsza w historii himalajskich wypraw” – opisywał w 1982 roku Andrzej Zawada. Trzy radiostacje dalekiego zasięgu, osiem radiotelefonów marki Klimek, benzynowy generator prądu, akumulatory, zasilacze, mierniki i magnetofony do rejestracji rozmów, a przede wszystkim umiejętności Bogdana Jankowskiego po raz pierwszy w historii zapewniły himalaistom łączność z krajem. Dzięki temu każdego dnia w popołudniowych dziennikach ukazywały się relacje z wyprawy. Polacy czytali o założeniu kolejnego obozu, pogodzie w bazie czy wypadku Krzysztofa Żurka.

Często wydaje nam się, że dopiero od 2013 roku i wydarzeń na Broad Peaku media żyją wydarzeniami w bazach podczas ekspedycji w Himalaje. Nic bardziej mylnego, jednak różnica jest zasadnicza. Wówczas komunikacja odbywała się na linii Bogdan Jankowski – Hanna Wiktorowska, zazwyczaj raz dziennie, w celu przekazania wyłącznie kluczowych informacji. Pozostali uczestnicy mogli skupić się na działaniach na górze.

„Nie mieliśmy świadomości, że w Polsce jest aż takie szaleństwo informacyjne, a popołudniowe gazety codziennie pisały, co robiliśmy na Evereście. To była pierwsza wyprawa, podczas której utrzymywaliśmy codzienną łączność z krajem. Mimo braku Internetu ludzie wiedzieli, co u nas, my też dostawialiśmy jakieś informacje – dowiedziałem się na przykład, że mój 11-miesięczny syn zaczął chodzić… Ale jednak było to pewnego rodzaju odseparowanie i uważam, że działa ono na korzyść trudniejszych wypraw, na których trzeba działać zespołowo. Byliśmy skupieni na celu” – wspomina Leszek Cichy.

Krzysztof Wielicki zapina raki na buty Everest – obóz II

WYPATRYWANIE SZANSY

Skupienie całego zespołu na celu widać w relacjach z wyprawy, na której nie brakowało dni, kiedy w obozach powyżej bazy znajdowała się ponad połowa uczestników. Wszyscy wspinali się, kiedy tylko pozwalały na to warunki. Zawada uważał, że każde okno pogodowe należy wykorzystać na aklimatyzację jak największej liczby osób. Leszek Cichy wspomina:„Andrzej popierał pogląd, który ja też zawsze powtarzam, że zimą chodzimy równolegle, a nie szeregowo. Czyli jeśli jest pogoda, a te okresy są krótkie, to wszyscy idą do góry i się aklimatyzują. Niedawno znowu obejrzałem film Gdyby to nie był Everest. Jest tam ujęcie, w którym z powodu silnego wiatru z obozu trzeciego schodzi osiem osób, w dwójce też już były kolejne, więc, krótko mówiąc, w obozie drugim w tym samym momencie znajdowało się 10 osób, a nie dwie lub cztery”.

Na wyprawie nie istniał podział na potencjalnych „szczytowców” i osoby pracujące ich rzecz. Dzięki temu każdy miał takie same szanse na wejście, wierzył w cel i widział siebie na wierzchołku. „Od początku wyprawy czuć było powszechny entuzjazm. Przez styczeń każdy wychodził do góry, kiedy tylko mógł. Ale jednak sześć tygodni w bazie zimą, w takich warunkach to nie jest krótko. Od lutego wyraźnie było widać, że wszyscy zaczęli odczuwać zmęczenie” – opowiada Maciek Pawlikowski.

„Warunki zimowe były inne niż teraz, gdy jest wygodny obóz bazowy. Było zimno, również w namiotach, nawet w kuchni siedzieliśmy w grubych kurtkach. Teraz są podgrzewacze i wszystko gra, jednak wtedy spędzenie kilku tygodni w bazie wyczerpywało” – dodaje partner Pawlikowskiego, Ryszard Gajewski. 

Maciej Pawlikowski wspomina, że ze względu na panujące wówczas warunki i trudności sądzono, że jeśli wyprawa nie zdobyła szczytu w ciągu 45 dni od przyjścia do bazy, to już nie wejdzie – „I my się do tego krytycznego momentu zbliżaliśmy. Naprawdę ciężko pracowaliśmy, więc nie tylko byliśmy zmęczeni zimnem, wiatrem i wysokością, ale też po prostu wysiłkiem. Od lutego zaczęliśmy uważać, że nie liczy się już, kto wejdzie, byle móc wracać do domu”.

Nieco odmiennego zdania jest Alek Lwow. Jeden z najmłodszych wówczas uczestników wyprawy zapamiętał, że im bliżej było celu, tym zespołowość coraz bardziej zanikała. To, że każdy widział się na szczycie, nabrało według niego innego wydźwięku – nie chodziło o to, by ktokolwiek go zdobył, ale większość po prostu chciała to zrobić. „W składzie wyprawy, poza kilkoma ludźmi, których tu łatwo wymienić: Jankowski, Bakalarski [filmowiec – przyp. red.], którzy byli z góry przewidziani do innych zadań, resztę stanowili łojanci nastawieni na działanie. Każdy widział się na wierzchołku. Do pewnego momentu, w zasadzie przez większość czasu trwania wyprawy działało się jak jeden mechanizm. Była kolejka, kto po kim ma iść – jeśli pogoda psuła plany, to się odpowiednio przesuwała, ale generalnie każdy chciał wychodzić. Ten duch zespołowy panował aż do chwili, kiedy na horyzoncie pojawiła się meta, wtedy zaczęło się dziać coś, co porównałem do sytuacji w peletonie kolarskim. Kolarze współpracują, zmieniają się na prowadzeniu. Ale przed metą wyciągają pompki i zaczynają się okładać, żeby zdobyć najlepsze pozycje do ataku” – stwierdza.

Krzysztof Wielicki na Przełęczy Południowej

Himalaista uważa, że przełomowym momentem było zniszczenie obozu trzeciego, tuż przed atakiem szczytowym. Konsekwencje tego wydarzenia odczuł nie tylko Lwow, ale także Ryszard Gajewski i Maciej Pawlikowski. To oni po huraganowym wietrze, który na przełomie stycznia i lutego uwięził w bazie całą wyprawę, wyszli z nadzieją na atak szczytowy. Nie wiedzieli jednak, że obóz trzeci okaże się całkowicie zniszczony i stracą swoją możliwość zdobycia wierzchołka.

„Była szansa, że pójdziemy z Maćkiem i dotrzemy na szczyt, ale wyszło jak wyszło, bo obóz trzeci okazał się rozwalony i spaliśmy w namiocie, który od mojej strony miał dziurę. Wiatr hulał, a temperatura wewnątrz wynosiła pewnie około –40°C. Po tej nocy łokieć, który miałem niemal na zewnątrz, zablokował się i nie byłem w stanie iść do góry. To właściwie zakończyło moją działalność. Doszedłem do wysokości 7600 metrów i tyle. Ostatnia szansa należała do Cichego i Wielickiego, z tym że oni już byli po terminie – Nepalczycy jakoś go łaskawie przesunęli. Trzeba pamiętać, że wówczas, zgodnie z regulacjami nepalskimi, zima w Himalajach kończyła się w drugiej połowie lutego, w zasadzie za datę graniczną uznawano wówczas 15 lutego, ale potem przesunięto ją do końca miesiąca” – tłumaczy Ryszard Gajewski

Słowa partnera potwierdza Maciej Pawlikowski. „Wiedziałem, że nasze marzenie się nie spełni, kiedy wycofał się Rysiek. On zbiegł do bazy, ja natomiast nie byłem aż tak zmęczony i zostałem w obozie drugim, czekając na rozwój wydarzeń – z Krzysiem Cieleckim i Zawadą byliśmy zapleczem dla Krzysia Wielickiego i Leszka. W zasadzie, gdyby oni nie weszli, nikt by tego nie zrobił. Od tygodnia już nie było chętnych na wspinanie, każdy miał dość, prawie wszyscy byli schorowani”.

By jednak Wielicki i Cichy mogli rozpocząć atak szczytowy, trzeba było odbudować zniszczony obóz trzeci. Wszyscy jednak wiedzieli, że kto wyjdzie do trójki w celu jej odbudowy, straci szansę na szczyt – zbliżał się 15 lutego, nie było więc czasu na odpoczynek i ponowne wyjście. W końcu drogę do ataku szczytowego otworzyli Alek Lwow i Andrzej Heinrich. „I nagle, kiedy trzeba było odbudować obóz, pierwszy zespół, który był akurat w harmonogramie wyjścia, wymawia się duperelami typu «boli mnie głowa», drugi też ma jakieś dziwne wytłumaczenie w stylu «nie jesteśmy przygotowani, bo mieli iść tamci», no i według grafiku trzecim teamem był Lwow i Heinrich. Moja młodzieńcza wówczas głupota sprawiła, że z Andrzejem poszliśmy bez zająknięcia, odbudowaliśmy ten obóz, który był bramą do ataku na Przełęcz Południową. A później jeszcze, podczas poręczowania powyżej tego obozu trochę odmroziłem palce prawej dłoni i paluchy u nóg i musiałem zejść. Wtedy skończyły się moje marzenia o wejściu na szczyt” – wspomina Lwow.

Kiedy Alek i Andrzej wrócili do bazy, był już 10 lutego.

Klasyczna droga na Mount Everest, obecnie najpopularniejsza w Himalajach

NIEFORMALNA UMOWA

Nazajutrz szturm przypuścił zespół: Cichy, Fiut, Holnicki i Wielicki. Pogoda jednak wciąż dawała się im we znaki. Dwa dni przed zakończeniem wyprawy Andrzej Zawada czuł, że wymyka mu się ona spod kontroli. „13 lutego dwójka z przełęczy wróciła do obozu III. Wielicki skarżył się na odmrożone nogi i postanowił zejść do dwójki. Fiut zbiegał wprost do bazy” – wspominał Zawada, dodając –  „Mogłem zrobić tylko jedno: pójść sam na Przełęcz Południową”.

Podczas tego wyjścia Andrzej poważnie się odmroził, ale jego partner, Ryszard Szafirski, wyszedł na blisko 8200 metrów i pozostawił tam depozyt z tlenem. Mimo że kolejnemu zespołowi nie udało się zdobyć szczytu, droga do niego była coraz lepiej przygotowana. Kluczowy był jednak czas – następnego dnia kończyło się pozwolenie na działanie. Zawada nie tracił jednak nadziei, podkreślając, że data 15 lutego była oparta na gentleman agreement. Formalnie wyprawa od początku miała zezwolenie do końca miesiąca, jednak umówiono się, że ostatnie dwa tygodnie przeznaczone będą tylko na likwidację obozów i wycofywanie się z góry. Rankiem 15 lutego wciąż nie było wiadomo, czy ministerstwo zgadza się zmienić nieformalną umowę. W tym samym momencie na Przełęczy Południowej znajdował się Heinrich, który w razie odmowy władz stanowił ostatnią nadzieję wyprawy. „Około godziny 12.00 rozległ się głos Andrzeja: dotarł z Pasangiem bez tlenu na wysokość 8350 metrów, ustanowił nowy rekord w zimowej wspinaczce. Marne to pocieszenie, gdyby na tym trzeba było zakończyć tak wyjątkową wyprawę” – wspominał Zawada.

Alek Lwow przyznaje, że dla samego Heinricha prawdopodobnie to było najważniejsze.  „Często wydawało mi się, że on wcale nie czuje potrzeby zdobycia szczytu, a jego celem było pobicie rekordu wysokości. Udało mu się to na Lhotse i udało wtedy, 15 lutego”.

O godzinie 17.00 ministerstwo poinformowało, że zgadza się na dodatkowe dwa dni akcji górskiej. Ostatnim zespołem, który mógł w tym momencie wyjść na atak szczytowy, byli Cichy i Wielicki.

Leszek Cichy

HISTORYCZNA CHWILA, LEGENDARNE SŁOWA

„Każdy uczestnik tej wyprawy powiedziałby, że zrobił absolutnie tyle, ile był w stanie, biorąc pod uwagę swoje zdrowie i moment, w którym się znalazł. Co do naszej dwójki szczytowej, to też nie było takiej selekcji, że Andrzej Zawada nas wskazał – po prostu znaleźliśmy się w odpowiednim momencie, z odpowiednią kondycją i motywacją. I na koniec trochę nam się poszczęściło – warunki, mimo że trudne, nie były z tych najgorszych, przy których z pewnością na Everest wejść by się nie dało” – wspomina dziś Leszek Cichy. Zdobywca szczytu mówi też wprost – ani on ani Krzysztof Wielicki nie wątpili w sukces. „Jak już zostaliśmy z Krzysiem w obozie drugim, mieliśmy pewność, że się uda, wejdziemy na szczyt i będzie dobrze. Nie wszyscy koledzy byli chyba jednak aż takimi optymistami, bo nie chcieli nam pożyczyć lepszych aparatów fotograficznych na atak” – opowiada z uśmiechem Cichy.

Akcję szczytową zabezpieczał między innymi Maciej Pawlikowski. „Na polecenie Zawady 17 lutego wyszliśmy z Krzysiem Cieleckim do obozu trzeciego. Mieliśmy zapewnić zaplecze i łączność dla szczytowców. Wtedy wiedzieliśmy tylko, że Leszek i Krzysiek wystartowali, ale nikt z nas nie był pewien, czy dojdą do szczytu. Do obozu trzeciego dotarliśmy około południa. Włączyliśmy nasłuch na klimkach i około 15.00 usłyszeliśmy rozmowę Zawady ze szczytowcami – weszli! Oczywiście entuzjazm był wielki. I ulga. W zasadzie radość była duża, ale ulga jeszcze większa. Ten trudny cel jednoczył i mobilizował ludzi. Chociaż każdy miał swoje marzenia, wszyscy chcieli po prostu wrócić do domu” – wspomina Pawlikowski.

„I wreszcie o godzinie 14.25 rozległy się w radiotelefonie historyczne już dziś słowa Leszka Cichego: «Zgadnijcie, gdzie jesteśmy? », a potem: «Gdyby to nie był Everest, nigdy byśmy tu nie weszli»” – to zdanie Zawada napisał w 1982 roku. I nie mylił się – słowa wypowiedziane wówczas przez Leszka Cichego są jednymi z najważniejszych w historii światowego himalaizmu.

„Ducha zespołu, o którym wciąż warto przy okazji tej wyprawy mówić, najlepiej widać było w reakcjach pozostałych osób na to, że weszliśmy na szczyt, i w tym, jak wyglądał nasz powrót do bazy. Nie było boczenia się. Pamiętam do dzisiaj Alka Lwowa rzucającego się na szyję, dorośli faceci ocierali łzy wzruszenia, to było niesamowite” – wspomina Cichy. Kiedy opowiada o tamtej wyprawie, wciąż podkreśla „my”. Zdobycie wierzchołka Everestu było zasługą wszystkich uczestników i każdy z nich cieszył się równie szczerze. „Wówczas tak było na każdej wyprawie – nieważne, kto wyszedł na szczyt, ważne, że został  zdobyty. Właściwie dopiero od końca lat 90. zaczęły się liczyć sukcesy indywidualne” – mówi Ryszard Gajewski, według którego zespołowość wynikła w dużej mierze z faktu, że były to wejścia historyczne, nowe trudne drogi, nie korzystało się też z usług Szerpów, na których wyprawy nie było stać. Poza tym ówcześni Szerpowie nie mieli takich umiejętności technicznych jak obecnie.

Najsłynniejsze bodaj zdjęcie z tej wyprawy – Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy w bazie po zejściu ze szczytu.

Było to nowe otwarcie, które uskrzydliło Polaków. Siedem kolejnych ośmiotysięcznych szczytów zostało zdobytych zimą w ciągu zaledwie kilku lat po Evereście. Wszyscy moi rozmówcy podkreślają dziś, że każdy z nich wierzył w sukces. Nie jechali do Nepalu, by próbować  –  jechali, by na Everest wejść i wrócić. Zespołowość, optymizm i wiara we wspólny cel po 40 latach wciąż wyróżniają tę wyprawę na tle innych.

Odmieniła ona nie tylko polski i światowy himalaizm, ale okazała się niezwykle ważna dla poszczególnych członków ekipy. Doświadczenia z niej wyniesione zaprocentowały w kolejnych latach. Zarówno Ryszard Gajewski, jak i Maciej Pawlikowski jako pierwsi zimą weszli na Manaslu i Czo Oju. Dla Krzysztofa Wielickiego był to początek drogi po Koronę Himalajów i Karakorum, a dla Bogdana Jankowskiego przełomowy moment, po którym został najważniejszym kronikarzem polskich wypraw w Himalaje. Unikatowe zdjęcia i nagrania z kluczowych momentów złotej ery polskiego himalaizmu pochodzą właśnie z jego archiwum. Także pod Everestem w 1980 roku Alek Lwow zaczął pisać swoją pierwszą książkę.

Tuż przed rocznicą ukazała się publikacja Leszka Cichego i Piotra Trybalskiego Gdyby to nie był Everest…, w której pada najważniejsze według mnie zdanie dotyczące tej wyprawy, „Everest był sukcesem naszej wyobraźni”. Pod koniec naszej rozmowy poprosiłam Leszka o komentarz. Odpowiedział: „Zimą na K2 wejdzie ten, kto będzie miał wyobrażenie, że jest to możliwe. Najpierw musi je zdobyć w swoich marzeniach i swojej wyobraźni, wtedy ma szansę. Ale jeśli ktoś jedzie pisać historię, może wróci do Polski cały i zdrowy, jednak K2 nie zdobędzie. My mieliśmy wyobrażenie, że wejdziemy i dlatego nam się udało”.

Pocztówka z portretami dwudziestu polskich uczestników wyprawy

Uczestnicy zimowej wyprawy na Mount Everest ‘80

Andrzej Zawada – kierownik
Ryszard Dmoch
– zastępca kierownika
Andrzej Zygmunt Heinrich
– zastępca kierownika ds. sportowych
Leszek Cichy
– zdobywca szczytu
Krzysztof Cielecki
Walenty Fiut
Ryszard Gajewski
Jan Holnicki-Szulc
Aleksander Lwow
Janusz Mączka
Kazimierz Olech
Maciej Pawlikowski
Marian Piekutowski
Ryszard Szafirski
Krzysztof Wielicki
– zdobywca szczytu
Krzysztof Żurek
Józef Bakalarski
– filmowiec
Bogdan Jankowski
– radiooperator
Robert Janik
– lekarz
Stanisław Jaworski
– filmowiec
Stanisław Kardasz
– ksiądz
Krzysztof i Mirek Wiśniewscy
– kierowcy


Tekst został opublikowany w 272 (1/2020) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024