ZNIKAJĄCY PUNKT CZYLI RĘKOPIS ZNALEZIONY W CHAOSIE

Tekst i zdjęcia / MAREK RAGANOWICZ


Co ci się może zdarzyć tam,
gdzie nic ci się nie przeciwstawia
i nic nie jest w stanie stać się twoją granicą?

Witold Gombrowicz

15.01.2010 r. piątek – Norwegia – FivaNamiot

Powoli tracę poczucie czasu. Kolejny dzień namiot hałasuje jak wściekły. Nie mogę spać, więc wciskam do uszu zatyczki, a na głowę naciągam śpiwór. Każdej nocy budzę się, żeby rozgrzać przemarznięte stopy, a kiedy uda mi się zasnąć, zaraz dzwoni budzik, więc wstaję bardziej zmęczony niż wieczorem. W ciągu dnia leżę w namiocie, piję herbaty, zajadam czekoladę i czytam Włóczęgów Dharmy Kerouaca. Wieje, wieje, wieje….

26.01.2010 r. – wtorek – Norwegia – FivaNamiot

Przez ostatnie osiem godzin znosiłem spod ściany wypakowane sprzętem wory. Jestem przemarznięty, ale niech to, najważniejsze, że jadę do domu i postanowiłem już tu nie wracać. Całe szczęście, że opamiętałem się i podjąłem decyzję o wyjeździe. Tylko dlaczego potrzebowałem do tego tylu wytrzęsionych nocy z zatkanymi uszami…?

09.02.2010 r. – środa – Szkocja – Bed & Breakfast

Parę dni temu biwakowaliśmy w samochodzie Gregora na parkingu North Face, wcześnie rano wyszliśmy w kierunku Ben Nevis. Przebiegliśmy przez Orion, a wieczorem zasypialiśmy, zmieniając się za kierownicą na zaśnieżonych drogach Highlands. Radość. Teraz niemal codziennie zmieniamy rejon i wspinamy się, wspinamy, wspinamy. Od kołowrotu nazw dolin, szczytów i ścian kręci mi się w głowie. No, może od nazw degustowanych whisky trochę też, bo Gregor jest koneserem i co wieczór testujemy coś z jego piwniczki. I po co było się samemu męczyć w tym głupim FivaNamiocie? Jutro pożegnamy się i wrócę do domu.

01.10.2011 r. (14.00) – sobota – El Capitan – sam na Mescalito – stanowisko na półce Bismarcka 

Już od paru dni wspinam się nocami, kiedy jest trochę chłodniej. Dzięki temu mniej piję i nie męczę się tak bardzo jak w piekącym słońcu. Jestem odwodniony, i to poważnie. Kończą mi się zapasy płynów, a ciągle jestem gdzieś w środku ściany. W worze zostały dwie puszeczki owoców w syropie i jedno piwo na świętowanie zwycięstwa. Dwa dni temu Tommy dokrzyczał się do mnie, że mogę wziąć wodę z jego zapasów. To jedyny ratunek, ale żeby dostać się do jego składu, muszę jeszcze przewspinać dwa wyciągi i zjechać dwa długie zjazdy. Nie mam innego wyjścia – na dzisiejszy wieczór zostawiam piwo, jutro rano zjem owoce, a raczej wysączę z nich sok, a później powoli będę żuł miazgę malutkich kosteczek ananasa, brzoskwini, kalifornijskich jabłek i gruszek. Na tym skończę swoje zapasy płynów i zdam się na to, co przyniesie ściana.

Niezapisana kartka? Być jak James Kowalski…
fot. Tom Evans

05.10.2011 r. – środa – Yosemite – Kafeteria 

Wczoraj w nocy rozszalała się burza. Na szczycie El Capitana, a w zasadzie na ostatnim stanowisku Mescalito, rozwiesiłem portaledge. Zrobiłem to w jedynym możliwym miejscu, czyli na wyschniętym drzewie, które z każdym silniejszym podmuchem przekrzywiało się i skrzypiało. Nad ranem deszcz zamienił się w śnieg, a ja z przygniatającym worem ledwo doczłapałem się do doliny. Teraz siedzę tu przy hamburgerze z żelaznym postanowieniem, że nie zmienię planów i jutro podejdę pod Zenyatta Mondatta. Jednym słowem, rano wory na plecy i do roboty!

Zaraz, zaraz, a może powinienem zastanowić się nad czymś w rodzaju słowa dnia? Na przykład: masochizm, samoumartwianie, cierpienie w imię….. odkupienie, pokuta, kara? Nie, w tym jest zbyt wiele patosu i negatywnych konotacji. Bardziej podoba mi się coś w rodzaju: walka, wznoszenie ponad….. dokonanie, zwycięstwo nad…, szlachetne poświęcenie dla dobra ludzkości, wejście na salony sławy, inspiracja dla przyszłych pokoleń…

OK, idę spać, bo mój umysł potrzebuje odpoczynku

13.04.2012 r. – piątek – Ziemia Baffina – biwak pod Polar Sun Spire

Leżymy z Yetim [Marcinem Tomaszewskim przyp. red.] w namiocie. Eso podwiózł nas na skuterze z saniami i odjechał, a my zostaliśmy na polarnym bezludziu. W kącie leży strzelba, ale jeśli zaatakuje nas niedźwiedź, to nawet nie zdążymy po nią sięgnąć.

20.08.2013 r. – wtorek – Karakorum – Great Trango Tower Bushido

Ostatnie wyciągi drogi przewspinaliśmy po ciemku. Burza zaczęła się od topniejącego śniegu i wiatru, a później gwałtownie spadła temperatura i cały spływający po skale śnieg zamienił się w lód. Liny, wcześniej przemoczone, zesztywniały jak krowie ogony. Wisząc w uprzęży, trząsłem się, przytupywałem nogami, machałem rękoma, ale i tak dygotałem z zimna.

W końcu zaczęliśmy zjazdy. Yeti opuszczał się w ciemność, a ja obserwowałem jego znikającą sylwetkę i zwariowane płatki śniegu wirujące w świetle czołówki. Razem mocowaliśmy się przy ściąganiu każdej liny. Ostatnie osiem zjazdów doprowadzających do biwaku wypadało w przewieszeniu i pionie. Straciliśmy kontakt głosowy, a po chwili bezwiednie zasnąłem. Po przebudzeniu opuściłem się w ciemność, ale nieopatrznie przejechałem koło pośredniego stanowiska.

Nie daliśmy rady ściągnąć lin, więc bez słowa zjeżdżaliśmy dalej, do portaledge’a, do śpiwora, do zamkniętych powiek i nieprzytomnego snu. O trzeciej w nocy sięgałem po maszynkę do gotowania, ale zamykające się powieki były silniejsze niż głód, więc zanurzyliśmy się w śpiworach. Po czterech godzinach kamiennego snu usłyszałem dochodzące z bazy przeciągłe Allah akbar… Otworzyłem oczy i zobaczyłem piękny, słoneczny dzień. Zaraz po śniadaniu zaczniemy zjazdy…

28.09.2013 r. – sobota – Yosemite – Kafeteria

Nareszcie w Dolinie. Zostawiłem za sobą sprawozdania, zdjęcia i obsesyjne powtarzanie: Bushido, Bushido, Bushido. Jeszcze po ciemku, o 6.30 uchyliłem drzwi kafeterii i bez zbędnego rozglądania się zamówiłem kawę i sięgnąłem po francuskie ciastko. Niedawno marzyłem o tym, wisząc na Trango i jedząc chińskie makarony, a tu proszę jak miło jest spełnić proste marzenia. Usiadłem przy oknie na końcu sali. Tuż przed ósmą dosiadł się Tom z nieodłącznym kubkiem pepsi, a później Brad, Scott, Richie, Andy… I znowu powtarzałem: Bushido, Bushido, Bushido. Chyba tylko samotność na Kaosie jest w stanie oderwać mnie od tych zaklętych słów.

Zamiana „tu” na „tam”

14.17 – El Capitan – pod wejściem w Kaos

Nareszcie wniosłem wór z wodą, więc należy mi się trochę odpoczynku i puszka

Cobry. Wracając do dzisiejszego poranka, muszę odnotować, że tuż przed końcem opowieści o Bushido, do stolika dosiadła się Kimiko – Japonka o trochę niejapońskich rysach. Jak się później dowiedziałem Kimiko jest w połowie Żydówką (podobno jej drugie imię to Salomea). Miała podrapane dłonie i brudne, połamane paznokcie, co wyraźnie wskazywało na to, że wspina się na El Capie. Poza tym jej zdecydowane spojrzenie zdradzało silny charakter. O takich dziewczynach mówi się „mała, ale zadziorna”. Ktoś później powiedział, że robiła solo The Shield Mescalito, a poza tym miała na koncie jednodniowe przejścia Nosa.

OK, a teraz muszę ukryć wodę przed niedźwiedziami i zmykam na dół.

06.10.2013 r. (21.50) – sobota – El Capitan – sam na Kaos – stanowisko nr 5

Terror psychiczny z rozciętą wargą w tle ujawnił swoją moc oczyszczającą. Na kluczowym wyciągu odłamała się płytka, za którą włożyłem cama i… bach! Poczułem na ustach cieknącą krew. Oblizywałem słodkawe krople i wspinałem się do końca wyciągu, a później większość haków wyjmowałem rękoma lub paroma puknięciami młotka. Jednym słowem kluczowe A4+ mam już za sobą, a do połączenia z Zenyatta Mondatta zostały mi dwa wyciągi – A3 i A2. Mój skołatany umysł nagle uspokoił się jak ocean po sztormie. Dzięki.

08.10.2013 r. – wtorek – El Capitan – Kaos 

Dziesięciometrowa sekwencja na słabych skyhookach przedzielonych headami. Tak wyglądało ostatnie A2 na Kaosie. Podobno ktoś poprawił wycenę na A4+. Kiedyś nawet zanotowałem tę uwagę, ale szkoda, że o tym zapomniałem… Teraz czeka mnie relaks na tradycyjnym A4 Zenyattà Mondatta, urodziny w portaledge’u i radość samotności. Jakoś dziwnie pusto zrobiło się na mojej ścianie. Czyżby zbliżała się burza?

13.10.2013 r. – niedziela – Yosemite – Curry Village Cassino

Wczoraj skończyłem Kaos i na płaskim szczycie El Capa wydałem koński okrzyk: iiiihhhhhaaaa!!! W czasie zejścia rżałem z radości jak koń Tornado po porcji owsa z ręki Zorro. Cieszyłem się z Kaosu i z Bushido jednocześnie. Cieszyłem się ze wspinania samemu i z Yetim, i z Gregorem, i z Kubolem, i… nie pamiętam już z kim, ale ze wszystkimi, z którymi kiedykolwiek związałem się liną, a nawet z tymi, z którymi byłem jedynie w górach, nie mówiąc o tych, z którymi kiedyś jeszcze będę się wspinał, a nawet z tymi, z którymi nigdy nie zwiążę się sznurkiem. Tak, to było dziwne, ale nieodparte uczucie radości ze wszystkiego. Cieszyłem się nawet z rozciętej wargi, bo nareszcie będę miał bliznę z dobrą historią w tle. Szkoda tylko, że tak późno, no ale nie popadajmy w negatywne myślenie. Wolę rżeć swoje „iha!” i śmiać się do słońca i księżyca.

Na dole, na parkingu, spotkałem rangersa Jacka, który poinformował mnie, że Dolina jest zamknięta dla odwiedzających i przebywanie w niej jest nielegalne. Jednak po krótkich wyjaśnieniach pozwolił mi zostać tak długo, jak będę odpoczywał i znosił sprzęt z wierzchołka. Poza tym to fajny gość, bo podrzucił mnie na pizzę do Curry Village, a później odwiózł na Camp IV. Dzisiaj Stu pożyczył mi rower, a Scott ma naprawić moje camy. Wygląda na to, że Kaos czyni cuda… Poza nimi jest tu zaledwie garstka osób z obsługi Parku. Dziwnie się czuję w kompletnej ciszy, bez warkotu harleyów i szumu samochodów. Sklepy i bary, z paroma wyjątkami, są zamknięte, a hotele świecą pustkami. Cisza, cisza, cisza…

Sam nie wiem, czy to chaos wypędzenia, czy przywrócenie równowagi po wiecznym chaosie.

Gdzie indziej jest lepiej

15.10.2013 r. – wtorek – Yosemite – Cassino – śniadanie w Curry Village

Wczoraj, kiedy znosiłem wór ze sprzętem, na ścieżce w lesie spotkałem Kimiko – dziewczynę z Kafeterii. Mieszka gdzieś na nielegalu, więc nie chciała ze mną schodzić, żeby nie natknąć się na rangersów. Usiedliśmy na ziemi, a ona opowiedziała mi historię Pana Buddy. 


Opowieść Kimiko.

Kiedy wyjeżdżałam z San Fran, na drugim końcu peronu w Richmond stał buddyjski mnich. Niewysoki, krępy, z długimi lokami wystającymi spod baseballówki, na której dominowało olbrzymie logo Nike. Każdemu, kto choć przez chwilę na niego popatrzył, rzucały się w oczy ciężkie i za duże buty trekkingowe, które wyraźnie kontrastowały ze wszystkim, w co był ubrany, no i z jego niskim wzrostem. Pogodna twarz, tybetański błogi uśmiech i te ciężkie ubłocone buty tworzyły jakieś komiczne zestawienie, choć nikt z podróżnych się z niego nie śmiał, a nawet nie zwracał na niego uwagi. Kiedy nadjechał pociąg do Merced, wsiedliśmy do prawie pustych wagonów. Po chwili przyszedł swoim charakterystycznym kaczym chodem i zajął miejsce obok, mimo że wkoło nikogo nie było. Popatrzył na mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i przymknął oczy. W tej samej chwili nadszedł konduktor, głośno zapowiadając kontrolę. Podszedł do mnie, podziękował za okazany bilet i po prostu poszedł dalej, nie zwracając uwagi na szepczącego jakieś słowa mnicha. Kiedy przesiedliśmy się do autobusu w Merced, było podobnie. Pan Budda szedł przede mną, a kierowca nawet nie zapytał, dokąd jedzie, tylko od razu wyciągnął rękę po mój bilet. Byłam zszokowana, bo nie wiedziałam, czy to ja widzę mnicha, który nie istnieje, czy on tylko dla niektórych jest niewidoczny, a ja jestem wybranką mogącą z nim obcować.

W środku dosiadłam się do niego. Zresztą on sam robił miejsce koło siebie, tak jakby to było oczywiste, że podróżujemy razem. Nie rozmawialiśmy, aż do momentu, kiedy autobus mijał wyrastające zza drzew urwisko El Capitana. Popatrzył na zerwy Wielkiego Kamienia i zaprosił mnie do Girls Club na ceremonię oczyszczania, która ma się odbyć właśnie dzisiaj.


Na koniec naszej rozmowy Kimiko poprosiła, żebym poszedł z nią na to spotkanie.

Jednym słowem, dzisiaj wybieram się na ceremonię oczyszczania. Wprawdzie nie wiem, z czego mam się oczyścić lub co mam oczyścić, ale dowiedziałem się tyle, że podobno ma być tam jakieś sypanie ryżu, mantrowanie i coś w rodzaju koncertu życzeń. Zobaczymy, co to za czary Pana Ryżowego Buddy.

16.10.2013r. (06.30) – środa – Yosemite – Camp IV

Ale się działo! Do domku Girls Club przyszliśmy o zmierzchu. Pan Budda rozsypał na podłodze ryż i kazał go zostawić

na następne trzy dni. Odmawiał mantry, a jednocześnie kazał nam napisać na kartce swoje życzenia lub marzenia. Każdemu z osobna przekazał też rodzaj indywidualnej mantry w związku z życzeniami zapisanymi na karteczkach, a karteczki mieliśmy spalić nad płomieniem świecy, która stała. na stole. Popiół skrupulatnie zebrał, włożył do koperty i kazał trzymać ją przez miesiąc pod poduszką.

W zasadzie to był już koniec ceremonii, chociaż każdy z nas był jeszcze osob. no oczyszczany przez Ryżowego podczas indywidualnej rozmowy. Prawdę mówiąc, niewiele zrozumiałem z tych zaleceń, bo jego angielski brzmiał trochę jak mieszanka mądrości Paulo Coelho, monologów Bruce’a Willisa i tekstów Doktora House’a. Zapytałem go, czy naucza też znikania, ale wydawało mi się, że udał, że mnie nie rozumie, a raczej zignorował. Widocznie jest to tajemnica mistrza…

OK, dość tego pisania. A teraz jadę na śniadanie, bo w namiocie jest strasznie zimno.

Wsiadaj. Jadę do raju…

09.45 – Cassino w Curry Village

Ale mróz! Po wejściu do środka przez piętnaście minut rozgrzewałem się przy kominku. Ale do rzeczy, bo od rana coś się dzieje. Dosłownie przed godziną jechałem rowerem na śniadanie, ubrany we wszystkie kurtki, czapki, skarpety i rękawiczki. Zimno pędzącego powietrza przeszywało mnie do najgłębszych zakamarków duszy, gdy nagle zauważyłem Kimiko.

To było zaraz za mostkiem koło przystanku nr 6, gdzie skręciłem w prawo na ścieżkę wśród żółtych traw, żeby skrócić drogę do przystanku nr 11, a stamtąd dojechać do Curry Village. Mniej więcej w połowie drogi piękna Japonka stała na polanie, mamrotając swoją mantrę i rzucając kawałkami mięsa na cztery strony świata. Nie wyglądało to na powitanie słońca, które podobno praktykowała. Gwałtownie zahamowałem, a ona przestraszyła się, jakbym przyłapał ją na sekretnej randce. Podbiegła do mnie i szybko zaczęła rozmowę, chcąc odwrócić uwagę od tego, co widziałem.

– Słyszałeś, że otwierają Dolinę? Już dzisiaj w nocy można będzie legalnie przyjeżdżać. Szkoda, bo ja wyjeżdżam na indiański Sweat Lodge. Wiesz, co to? To taki namiot do medytacji, coś jak europejska sauna, tylko że bardziej mistyczne….

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Kimiko odwróciła się i pobiegła przez trawy. Dopiero wtedy zauważyłem, że jest na bosaka. Czyżby to były specjalne zalecenia Ryżowego Buddy?

19.33 – Camp IV – przy ognisku

Palę sobie pożegnalne ognisko i zapisuję historię dnia.

Po śniadaniu podjechałem do Girls Club. Ryż ciągle leżał na podłodze, ale oprócz tego nie było śladu po ceremonii. Za biurkiem siedziała jakaś kobieta, która wydrukowała mi bilecik do internetu i wskazała komputer. W skrzynce miałem tylko jedną wiadomość:

“Cześć Marczyński,

Miłość mi była, że byłeś na mój ceremonia. Jeśli kiedyś zapiszesz swoją kartkę to zawsze zapraszam tam gdzie cię nie ma. U mnie bez zmian – jestem na drodze i znikam. Znikanie to coś jak zamiana ,,tu” na „,tam”, ale ciebie nie muszę tego uczyć, bo sam chciałbym tak jak ty. Kumasz o co mi chodzi…

Chyba już wiem, dlaczego twoja kartka była niezapisana, więc podziel się z innymi. Kapujesz?

Siemka
Na zawsze z Tobą
Ryżowy Budda”


Tekst został opublikowany w 236 (1/2014) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024