ZIMOWE WSPINANIE NIEJEDNO MA IMIĘ

Opracował / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
Zdjęcie otwarcia / Jędrzej Dżej Dżej Jabłoński na French Connection D15-, rejon Tomorrow’s World w Dolomitach; fot. Joe Stylos


W jakim stopniu ewolucja zimowego sprzętu przyczyniła się do podniesienia poprzeczki w alpinizmie? Czy trening drytoolowy w ogródkach lub na panelu przekłada się na poziom zimowej klasyki? O kwestie związane ze zmianami dokonującymi się w zimowym wspinaniu górskim zapytałem kilka osób z naszego środowiska, zarówno reprezentujących starą szkołę, jak i specjalizujących się w bardziej sportowym podejściu do drytoolingu.

ARTUR PASZCZAK – jeden z prekursorów wspinania zimowo-klasycznego, który pamięta czasy hakówki i prostych dziabek ze smyczkami.

Często słyszy się pogląd, że klasyka zimowa umożliwiła podniesienie poprzeczki w górach i pokonywanie bardziej wymagających ścian, a także wpłynęła na szybkość wspinania. Uważam, że to błędne myślenie, gdyż istota rewolucji w przejściach zimowo-klasycznych jest inna niż w letnich. Ta druga w latach 80. dokonała się głównie za sprawą butów z podeszwą super friction (kto dziś pamięta tę nazwę?). Ta pierwsza wprowadziła nowy paradygmat, którego celem nie było podwyższenie poziomu trudności, tylko – kluczowa sprawa – zmiana stylu.

Klasyka zimowa pojawiła się jako jakościowo nowe zjawisko, a modyfikacje sprzętowe były tu raczej skutkiem rozwoju niż jego przyczyną. Oczywiście nowe dziabki, takie jak Pulsar czy Barracuda (z powodu wygięcia ostrza nazywano je wtedy „trąbą słonia”), zrewolucjonizowały tę dziedzinę, a zaraz potem oczy ludziom otworzyły Quasar, Predator, Naja i Cobra. Ale to zmiana naszej świadomości i nastawienie na nowy styl przyniosły zasadniczą ewolucję sprzętu, który dalej napędzał rozwój dyscypliny.

Wcześniej wspinaliśmy się metodą „byle do góry”, a odcinki pokonywane klasycznie pojawiały się tylko wówczas, gdy nie było innej możliwości. Stąd legendarny stopień „V+ A0”, oznaczający wspinaczkę de facto klasyczną, z okazjonalnym azerowaniem, gdy w końcu udało się osadzić cokolwiek, najczęściej jedynkę. Takie przejścia były bardzo szybkie i pokonywały w zasadzie dowolne trudności, a kombinacja hakówki i klasyki umożliwiała wytyczenie linii na niemal każdej połaci ściany.

Zimowa klasyka przeniosła akcent z pokonania drogi na styl. Zwróćmy uwagę, że niemal od samego początku nie chodziło po prostu o wejście, lecz załojenie w określonym stylu. Dlatego historycznie bardzo wcześnie wyewoluowała etyka wspinaczki klasycznej i trzeba było mentalnego przeskoku, aby tę samą filozofię zastosować do zimy. W ten sposób wspinaczka zimowa nabrała elegancji i lekkości, bo chyba wszyscy zgodzimy się, że nadziewanie skały hakami i wiszenie w ławach (choć naprawdę to lubiłem) jest daleko bardziej zaciężne i toporne niż zazwyczaj finezyjne przemieszczanie się na dziabkach. Nie zmieniło to zasadniczo pokonywanych trudności ani, ogólnie rzecz biorąc, szybkości przejść (za przykład weźmy robione na A0 rekordowo szybkie powtórzenia na Kotle Kazalnicy), tylko ustanowiło zupełnie nową poprzeczkę stylu i trudności w zupełnie nowym układzie odniesienia.

Z kolei świadomość tego, co można osiągnąć z nowym sprzętem, a także wzrost fizycznej sprawności i ogólnego wytrenowania bezpośrednio przełożyły się na szybkość wspinania i śmiałość w atakowaniu dużych, nawet alpejskich problemów.

Sentymentalna kolekcja oldschoolowych dziabek; fot. arch. Artura Paszczaka

Jeśli dobrze sobie przypominam, pierwsze drogi drytoolowe przechodziłem w latach 90. z dziabkami Hyper Couloir marki Camp. Były ciężkie i miały proste styliska, do tego kąt natarcia był dość mało wytężony. Oględnie mówiąc, nie najlepiej się nimi pracowało. Przesiadka na grivele dała już lepsze rezultaty (swoją drogą nadal są to świetne dziabki), ale dopiero zestaw Axar (Charlet Moser) i Naja (Simond) pokazał, że dobry sprzęt rzeczywiście robi różnicę. Dużo lepsze kąty natarcia ostrzy i wygięte styliska – to były pierwsze oznaki kierunku, w jakim podążać miał rozwój sprzętu w przyszłości. Z tym właśnie zestawem zająłem drugie miejsce w pierwszym memoriale Bartka Olszańskiego w 2003 roku. Zwyciężył wtedy Grzesiek Bargiel, używający chyba modelu Machine Grivela, już całkiem elegancko powyginanego.

Mniej więcej w tym okresie przestaliśmy używać smyczek. Do tego potrzebny był następny mentalny skok i, rzecz jasna, poprawienie uchwytu rękojeści. Ale niewątpliwie była to mała rewolucja… Pamiętam te zażarte dyskusje w schronisku. Ostatecznie partia zwolenników smyczek musiała się poddać. Przekładanie dziabek z ręki do ręki, swoboda operowania – to wszystko sprawiło, że smyczki przeszły do historii.

Kolejny przełom nastąpił wkrótce, wraz z pojawieniem się modelu Vampir marki Austria Alpin. Wzbudził on nasz niekłamany zachwyt, umożliwiając na przykład skrót na rękojeści. Ale zasadniczą zmianę jakościową przyniosły dopiero czekany Quark i Nomic. To był rzeczywiście lot w nadprzestrzeń. Chyba żadna inna dziabka, z wyjątkiem tych pierwszych – Pulsara i Barracudy – nie przyczyniła się w tak walnym stopniu do podniesienia poziomu zimowej klasyki. Najczęściej wybierałem quarki, bo wspinałem się głównie w górach i ceniłem sobie ich uniwersalność, ale nierzadko zdarzało mi się używać nomików w skalnych ogródkach. Olśnieniem dla mnie okazały się też dziabki karbonowe – Salamandra produkcji Elite Climb – którym jestem wierny do dziś. Nie są przeznaczone do drytoolingu, ale w normalnym mikstowym terenie uważam je za niezastąpione.

W zasadzie zimą wspinam się wyłącznie w stylu OS. Typowy „ogródkowy” drytooling uprawiam sporadycznie, nie z powodów ideologicznych, ale z braku czasu. Począwszy od 2000 roku, czyli od wytyczenia W Samo Południe [na Buli pod Bańdziochem – przyp. red.], z założenia starałem się wspinać zimowo-klasycznie. W 2003 roku wytyczyłem trzy drogi na Kotle Kazalnicy, na których maksymalizowaliśmy ten styl. Nieprzypadkowo są to dziś zimowe klasyki, każdy w innym przedziale trudności: Cień Wielkiej Góry, Orzeł z Epiru, Innominata.

Artur Paszczak wspina się na Wielickiej Kopie; fot. arch. A. Paszczaka

JAKUB RADZIEJOWSKI – autor przewodnika wspinaczkowego Drogi zimowo-klasyczne w Tatrach Polskich, członek Petzl Team Polska, ambasador marki Aura.

Jeżeli prawdą jest, jak to przedstawił w swoim artykule Bartek Wrześniewski, że pierwsza drytoolowa linia powstała w USA dopiero w 1994 roku, to znaczy, że Polacy i Szkoci byli w tej dyscyplinie absolutną awangardą. Wspinaczka zimowo-klasyczna w stylu drytoolowym w Szkocji uprawiana była znacznie wcześniej. Także pierwsze tego typu (z założenia bez azerowania) przejście w Polsce datuje się na połowę lat 80. – Wyżni Kominek na Murze Raptawickim [były to jednak dokonania bardziej mikstowe niż drytoolowe, w obecnym rozumieniu tego pojęcia – przyp. B.W.].

Dlaczego ma to znaczenie? Ano dlatego, że drytooling to tak naprawdę pewnego rodzaju techniczny aspekt wspinaczki zimowo-klasycznej, analogiczny do wspinania lodowego (rzecz jasna w innym terenie). I o ile też może być uprawiany niezależnie w ogródkach sportowych, to w alpinizmie czy taternictwie będzie tylko (i aż) jedną z technik.


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024