ŻELAZNY ZESTAW TATRZAŃSKICH OPOWIEŚCI

Teksty / BOGUMIŁ SŁAMA
Grafiki / EWA MARIA ROMANIAK


Redakcja zaproponowała mi napisanie kilku zabawnych dykteryjek związanych z górami i środowiskiem wspinaczkowym. Ponieważ kilka tygodni temu odszedł Bogdan Jankowski i często myślę o Nim, przyszły mi do głowy dwie historyjki. Z Bogdanem w tle…

WĄTRÓBKA

Bogdanek Jankowski zjeżdżał do „Betlejemki” latem, aby przez dwa turnusy zajmować się szkoleniem i czuwać nad łącznością radiową, na kursach organizowanych przez Polski Związek Alpinizmu na Hali Gąsienicowej. Przez wiele lat towarzyszyło mu trzech synów, wtedy jeszcze małych, którzy w ten sposób spędzali wakacje. Bogdan zwoził na Halę całe kartony zaopatrzenia, aby wyżywić siebie i chłopców smacznie, zdrowo i tanio. W końcu było ich „czterech chłopa”, a i my często korzystaliśmy z przysmaków. Obok wszelkich różności Bogdanek miał przetwory mięsne własnej produkcji. Porcje wieprzowiny i wołowiny były przyprawione i zawekowane w słoikach. Wszystko działało znakomicie, ale do czasu…

Kiedyś po południu wracałem do „Betlejemki” po całym dniu szkolenia. Było ładne, chyba gorące popołudnie. Już na wysokości obserwatorium meteorologicznego poczułem dziwny, nieprzyjemny zapach. Im bliżej „Betlejemki”, tym gorzej. To nie był przykry zapach, ale odór. Podszedłem do kolegów, którzy stali przed domem z mocno niewyraźnymi minami. Jednym z nich był chyba Andrzej Kłos.

– Co się tu dzieje? – zapytałem.

– Bogdanek próbuje przywrócić świetność wątróbce – odezwał się grobowym tonem Andrzej.

„Dobra” – pomyślałem. – W końcu jestem tu szefem, więc muszę stawić czoła przeciwnościom”. Gdy otworzyłem drzwi pokoju instruktorskiego, oczom moim ukazał się następujący widok: wnętrze wypełniał gryzący dym. Nad jakimś osmalonym garnkiem, z którego wydobywał się trudny do opisania smród, pochylał się Bogdanek z zafrasowana miną… Cóż się okazało? Uskrzydlony sukcesami „współpracy” z rozmaitymi częściami wieprzowiny i wołowiny postanowił poeksperymentować z podrobami. Na pierwszy ogień poszła wątroba cielęca. W słoiku wyglądała bardzo apetycznie. Po otwarciu okazało się jednak, że ten organ nie jest wcale łatwy do zjedzenia. I nie „współpracuje”. Ze słoika pachniało… mało zachęcająco. Bogdan odbył konsultacje z osobami w pokoju – wszyscy radzili, aby jak najszybciej wyeksmitował wątróbkę do szamba.

Bogdanek jednak nie mógł znieść myśli o porażce. Zwłaszcza związanej z wątróbką, i to cielęcą. Rozpoczął walkę o uzdatnienie wyrobu i przywrócenie mu jak nie pierwszej, to choć drugiej świeżości. W ruch poszły wszystkie zaprzyjaźnione przyprawy, łącznie z jakąś słynną gruzińską pastą, która potrafiła sprawić, że najgorsze peerelowskie konserwy smakowały wybornie, niczym argentyńskie befsztyki. W tym przypadku okazała się jednak bezradna. W czasie obróbki smakowo-termicznej nieprzyjemny zapach zmienił się w fetor nie do opisania. Niewiele razy widziałem Bogdanka, który stanął twarzą w twarz z porażką, ale wtedy zobaczyłem przegranego człowieka. W końcu, z miną prawdziwego męczennika, odprowadził wątróbkę… do szamba.

Zapadał wieczór, smród rozwiał się w tatrzańskim chłodzie, a Bogdanek ciągle nie mógł pogodzić się ze zdradą wątróbki. „Ale czemu tak się stało?” – zadawał sobie pytanie – „Robiłem wszystko tak jak zawsze” – dręczył trochę nas, trochę siebie, a trochę nie wiadomo kogo. No i to, że gruzińska przyprawa okazała się bezradna wobec zaistniałego problemu, też go bardzo bolało.

Jeszcze przez wiele lat Bogdanek przyjeżdżał na Halę. Sam albo z synem Krzysiem. I zawsze przynosił pyszne zapasy, ale dziwnym trafem nie było wśród nich wekowanych podrobów. I wątróbki… Nawet cielęcej.

DOCENT Z MIGRENĄ I SZMATĄ NA GŁOWIE

Historyjka, którą chcę opowiedzieć, miała miejsce przed laty, w trakcie egzaminów na tak zwaną Kartę taternika. Zgodnie z obowiązującymi w tamtych czasach przepisami każdy, kto chciał się wspinać samodzielnie w górach, musiał ukończyć kurs taternicki i zdać egzamin przed komisją składającą się z instruktorów PZA.

„Betlejemka”, pokój instruktorów, popołudnie. Zmęczony Docent [Wojciech Wajda – przyp. red.] egzaminuje kursanta z tematów technicznych, takich jak asekuracja, węzły, sytuacje awaryjne. Pod oknem siedzi Bogdanek Jankowski, który jest drugim egzaminatorem. Zdający kolega nie mógł jednak nijak dogadać się z Docentem. Mówiąc krótko, nie miał pojęcia o zagadnieniach egzaminacyjnych. Należał przy tym do gatunku niewiedzących, którzy w gruncie rzeczy wierzą głęboko, że ich wiedza jest wielka i tylko z jakichś nieznanych powodów inni tego nie dostrzegają. Docent zadaje pytania pomocnicze, stara się podpowiadać i naprowadzać delikwenta na rozwiązanie problemu. Nic z tego. Tamten potakuje i robi swoje. Oczywiście źle. W pewnym momencie Docent z niewyobrażalnym cierpieniem na twarzy zwraca się do Jankowskiego: „Bogdanie, może ty pociągniesz ten egzamin, bo ja już nie mam siły. Mam też migrenę”. To powiedziawszy, oddalił się w ciemność, na „zaszafie” i zaległ na łóżku.

Bogdanek, ze swoim dobrotliwym uśmiechem, podjął przerwane czynności egzaminacyjne. Zaczął poruszać inne zagadnienia, zadawać pytania pomocnicze, ale efekty były mizerne. 

– No cóż – powiedział po swojemu. – Widać, że włożyłeś w to wiele pracy, ale musisz jeszcze poćwiczyć. Po prostu tego nie umiesz.

Kursant jak mantrę powtórzył: „Ale ja przecież umiem”.

I wtedy zza szafy wypadł Docent. Na bosaka i z bezgraniczną udręką na twarzy dopadł sznurka, na którym suszyły się ręczniki. Zerwał jeden z nich, który okazał się szmatą do podłogi. Dramatycznym gestem owinął sobie oczy ścierką, niczym Isadora Duncan szalem, po czym wyrwał kursantowi linę z ręki, w parę chwil zawiązał odpowiedni węzeł, coś wpiął, coś tam wypiął i układ był gotów. Zerwał z oczu zasłonę, popatrzył na niefortunnego kursanta i wrzasnął:

– Ty umiesz? Ty umiesz?! To znaczy, kurwa, umieć! – zawołał dramatycznie. Cisnął szmatę na podłogę i zniknął za szafą. Patrzyliśmy oniemiali w milczeniu. To była scena godna jednej ze sztuk Szekspira. Docent na bosaka, z migreną, cierpieniem na twarzy i szmatą na oczach, kursant z miną, którą trudno opisać, i Bogdanek z powagą kiwający głową. Okulary jak zwykle trzymał w ręku.

Nie wiem, jak potoczyły się górskie losy egzaminowanego kolegi, ale ta historia przeszła do żelaznego zestawu opowieści z „Betlejemki”.


Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024