– Ile to potrwa? – pytam kierowcę. – Cztery godziny! Marszrutka tłucze się przez Góry Gomborskie. Pola, wyschnięte łany traw. Kępy półpustynnego lasu. Potem zjazd na wprost zamglonych gór. Wysoki Kaukaz!
KAUKASKI TYGIEL
Omijamy Telavi. Staram się coś wyczytać z mapy, ale droga dziurawa, trzęsie i mdli. Teraz prawie co chwilkę ktoś wysiada.
– Chcecie do Matani? – pyta kierowca. Chcemy, bo wydaje mi się, że to po drodze. Zostajemy sami. Próbujemy wytłumaczyć, o co nam chodzi.
– Do Tuszetii? Pieszo? Lepiej szosą, podwiozę was do Alvani.
Wiemy, że z Alvani do Omalo jest szosa, ale upieramy się zostać w Pankisi. W Matani busik zawraca, nie ma taksówki. Nie umiemy zaprotestować. W Akhmeta kierowca miota się po barach, gdzieś dzwoni.
– 15 lari – słyszymy wreszcie, więc się zgadzamy.
Mijamy dolinę pełną zadbanych wsi. Wysokie płoty, niemal nie widać domów. Świat umyka, jedziemy za szybko. Przed sklepem manekiny w hidżabach. Poowijane chustami dziewczynki bawią się w berka. Chłopcy są europejscy, ubrani ciemno, jak wszędzie. W Pankisi mieszkają Czeczeni. Muzułmanie, chociaż są w Gruzji od wieków.
– Mają dużo kontaktów z Rosją. – W tonie kierowcy brzmi niepewność. – Dobrzy ludzie – dopowiada szybko, bo tak trzeba. Kaukaz to tygiel. W każdej dolinie może tu być inny naród. Wytrwanie razem wymaga taktu. Taksówka dojeżdża do końca drogi. Chrzęszczą tłuczone kamyki. Kierowca kasuje 20 lari. Na poboczu stoi szlakowy znak. Na chwilkę zostajemy sami, ale zaraz podchodzi Rosjanin. Chce wiedzieć, dokąd idziemy, obejrzeć mapy. Palcami pokaleczonymi przez piłę, z poobcinanymi opuszkami i zniekształconymi paznokciami, wodzi po laminowanym papierze, ale mapa ma łacińskie litery. Nie umie przeczytać.
– Jakiś problem? – pyta po angielsku Gruzin z plecakiem. Nie zauważyliśmy, jak przyszedł. Rozmawiamy z nim chwilkę i idziemy. Nie tam, dokąd planowaliśmy, do Tbatany. Nie chcemy, żeby Rosjanin wiedział, gdzie śpimy. Był jakoś nadmiernie natrętny. Dziwnie śliski. Idziemy drogą do Khadori, a potem szutrówką wzdłuż rzeki. Chwilkę przez zmrokiem widzimy po drugiej stronie kemping. Jest most, więc przechodzimy. Nie ma ludzi. Rozbite na trawce namioty są puste. Stawiamy swój przy piknikowych stołach. Z drzew spadają ostatnie jabłka. Wiatr marszczy powierzchnię wody w kanale wykopanym w glinie, śledzimy niedawno odłączony wąż. Woda smakuje bagnem. Pleśnią.
ZA NIEDŹWIEDZIM ŚLADEM
Nadrzeczny szlak wspina się lasem, kilka razy przechodzimy potok. Droga kończy się niespodziewanie, zerwana przez nurt. W mule odbił się ciąg niedźwiedzich łap. Idziemy za nimi, odnajdujemy ścieżkę, znów brniemy przez ciemny las. W gąszczu dzikie jabłonki, dzikie grusze. Kępy pokrzyw, kępy dorodnych kań. Nie zbieram, nie ma jak usmażyć. Nad lasem polana i drogowskaz. Siadamy, rozwijamy mapę i nagle z czystego nieba spada deszcz. A prognoza zapowiadała pogodę! Miesiąc bez chmur… Uciekamy do opuszczonych pasterskich szałasów. Jeden jest luksusowy. Zadaszona kuchnia, sypialnia z dużym łóżkiem. Zostajemy. Podeszliśmy ponad tysiąc metrów, wystarczy nam na jeden raz. Deszcz pada przez całą noc. Rano w błocie odnajdziemy ślady łap.
Stromo, przez las, zygzakiem po trawkach. Na bitą drogę z Tbatany. Prowadzi do stawu Sakisto – sadzawki rozdeptanej przez stada. Zanim się ogarnęliśmy, przyszły kolejne owce. Objuczone biwakowym sprzętem konie, uważne psy. Dwóch pasterzy, jak nam się wydawało, niechętnych. Odeszliśmy na bok, nie chcąc przeszkadzać. Ścieżka skalista, wąska. Konie poruszały się po niej z trudem, mężczyźni szli. Straciliśmy ich potem z oczu we mgle, ale długo, aż do popołudnia słyszeliśmy niedaleko ludzi. Inne pasterskie szałasy, inne wędrowne stada? Nie wiedzieliśmy. Widoczność nie poprawiła się. Mount Tbatana we mgle. Zagadkowe zardzewiałe tablice – może to groby? Cichutki szmer płynącej wody, gdzieś we mgle. Jedno źródło. Wypielęgnowane, czyste, z kubeczkiem. Potem grań, wiatr i piękny widok. Na prawo, na lewo, falujące linie trawiastych grzbietów, rudawych, stromych, gęstych aż po horyzont.
Tam się zgubiłam. Ścieżka do Tuszetii jest znakowana. Zależnie od trudności – różnymi kolorami. W miarę jak szliśmy, żółty (łatwy) zmienił się w czerwony i w granatowy. Znaki duże, malowane na skałach i drzewach, ale rzadkie. Szliśmy granią, nie myślałam, że wymaga uwagi, a przede wszystkim byłam zajęta czymś innym. Z chmury, znikąd wyjechała karawana koni. Objuczonych, powolnych. Teraz wiem, że zwoziły ser. Na tle rwących się obłoków, dalekich dolin w niskim słońcu wyglądało to jak kostiumowy film. Jak średniowiecze. Pomimo zwykłych, współczesnych ubrań.
– Dokąd idziecie? – Jeden z jeźdźców zwolnił i szybko przeszedł z angielskiego na rosyjski. – To nie ta droga.
– Tędy też dojdziemy? – upewniłam się.
– No… tak.
Powinnam była wtedy dopytać. Tylko byłam zbyt skołowana. Zresztą nie miałam sprecyzowanego planu. Znakowana ścieżka (tak naprawdę nie wiedzieliśmy, dokąd prowadzą znaki) biegła granią, a na grani nie znajdziemy wody. Była jesień, a mapa nie pokazywała źródeł. Inna droga, która też nas kusiła, przekraczała szereg równoległych grzbietów. Tego dnia jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie to ciężkie, jak dużo tu stromych podejść i zejść. Beztrosko kontynuowaliśmy marsz konną ścieżką, oddalając się łukiem od drugiej grani, tej właściwej. Zorientowaliśmy się na górce. Mgła odpłynęła. Było popołudnie. Mogliśmy oczywiście wrócić, stracilibyśmy najwyżej pół godziny, ale jakoś się nam nie chciało. Gdyby zejść (przyznam, nie liczyliśmy poziomic), podejść i znów zejść, zobaczylibyśmy kilka dzikich dolin, według mapy pełnych opuszczonych wsi. Bezpieczne noclegi pod dachem kusiły, więc poszliśmy. Nie wiedzieliśmy, że po wsiach nie został już nawet cień. Że domy znikły, że powysychały źródła.
Beztrosko zeszliśmy kilkaset metrów, minęliśmy pasterski domek, a potem się zgubiliśmy. Wiedzieliśmy oczywiście, gdzie jesteśmy, ale dolina była na dole tak podcięta, że za nic nie umieliśmy zejść. Źródło okazało się jedynym plusem naszych poszukiwań. Napiliśmy się, spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy ludzi na koniach. Na widok panów spokojne dotąd psy ożyły i zmieniły się w prawdziwe bestie. Utknęliśmy uwięzieni przy szałasach. Chłopcy, którzy minęli nas wcześniej konno, wrócili, bo mieli sporo roboty. Zganianie krów zajęło czas aż do zmroku. Psy nie pozwoliły nam odejść, więc (z braku innych pomysłów) rozbiliśmy namiot. Wieczorem pogadaliśmy trochę. Jeden z pasterzy mieszkał w Pankisi, drugi, jego kuzyn, w Czeczenii. Miał 18 lat, mówił trochę po angielsku i oczywiście bardzo dobrze po rosyjsku. Opowiadał, że rodzice wyjechali z Gruzji w czasie czeczeńskiej wojny. Mieszka w mieście, chodzi tam do szkoły, latem pomaga rodzinie.
– U nas, w Rosji mamy łatwiejsze życie, jak skończę szkołę, na pewno dostanę pracę. Tu, pewnie wiesz, ludzie po uniwersytetach i w domach siedzą, krowy pasą.
Niezręcznie było rozmawiać o polityce, więc tylko skinęłam głową.
– Posiedzimy jeszcze dziesięć dni, potem zapowiadają załamanie pogody, przyjdzie śnieg. Wy też musicie uciekać. Ludzie zejdą. Przyjdą zwierzęta.
W ciemności, w szałasie otoczonym przez psy brzmiało to złowrogo.
– Śnieg, każdego dnia po 20–30 centymetrów. Jak po tym pójdziecie? – chłopak świecił mi w oczy latarką tak długo, aż przyznałam, że nie pójdziemy. Nie w kopnym śniegu.
TRASĄ, KTÓREJ NIE MA NA MAPIE
Ranek był klarowny i piękny. Zanim wstali pasterze, zdążyliśmy zejść 400 metrów nad rzekę i wdrapać się na podobną wysokość na drugim brzegu. Wyraźna ścieżka łączyła trzy szałasy, „nasz”, opuszczone zabudowania w dolinie rzeki i położony wysoko na zboczu namiot. Też opuszczony. Dopiero kiedy do niego dotarliśmy, z domku na Lekovani uniósł się pierwszy kłąb dymu. Chłopcy robili kawę. Mogli sobie pozwolić na lenistwo. Psy wypędziły krowy na pastwisko same, tuż przed świtem. Na nas nawet nie zwróciły uwagi. Nie warto, skoro nikt nie patrzy. Dolina była stroma i piękna. Na dnie jaskrawopomarańczowy las, jesienne kwiaty. Na zboczach pojedyncze drzewa, złote klony, wysokie trawy. Rzeka znikała wśród lesistych wzgórz. Kwitły zimowity. Prażyło słońce. Widoczny z daleka namiot, zrobiony z popularnej tu grubej plandeki, z bliska wyglądał mniej okazale. Malutki, wewnątrz ubita ziemia, palenisko,obrośnięty sadzą czajnik. Stary but. Resztka deszczówki w butelce imitującej naczynie do mycia rąk, które tu zastępuje kran z bieżącą wodą. Przegotowaliśmy ją porządnie, z braku źródła. Wszystko wokół było zupełnie suche, jedyne, co wypatrzyliśmy, szukając wilgoci, to kilkudniowa niedźwiedzia kupa. Ścieżka znikła w wysokich trawskach. Owce, które tu kiedyś stacjonowały, musiały odejść już dawno temu. Ruszyliśmy według opisu, trawersem. Tej trasy nie było na mapie, ale podobno inne byłyby zbyt zawiłe, zbyt mylne. Od lat nikt już nimi nie chodzi, więc pozarastały i znikły. Nie dyskutowaliśmy. Pewnie nikt nie zna gór lepiej niż pasterze. Nawet tak młodzi.
Do popołudnia szliśmy zboczem, bez ścieżki. Trawersem, czasem po bardzo stromym. Za nami formowała się burza. Grzmiało, robiło się coraz bardziej buro. Chaotyczne owcze tropy zaczęły się zbiegać i ostatecznie utworzyły trakt. W dolince na wprost zobaczyliśmy czerwony namiot. Dobiegliśmy tam na chwilkę przed deszczem i (to cud!) znaleźliśmy wodę – odrobinę na dnie strumyka. W ostatniej chwili. Kiedy zaciągaliśmy za sobą płachtę wejścia, lunęło. Siedliśmy na gołej ziemi, wśród worków z kiełkującymi ziemniakami, resztkami czosnku. Deszcz spływał pomiędzy foliowe warstwy, nad głowami wypełniał się ciężki wór. Burza krążyła, warczała, echo tłukło się po skalnych ścianach. Huk ucichł równie szybko, jak się pojawił. Odczekaliśmy chwilkę i wyszliśmy we mgłę. Znikała stopniowo i po chwili znów świeciło słońce. Wdrapanie się na grań, do opuszczonej poprzedniego wieczora ścieżki, zajęło nam z półtorej godziny. Za nami wspaniałe widoki, przed nami mgła, na niej widmo Brockenu – nie nasze, tylko najbliższego szczytu. Na ścieżce znak, granatowy. Zbliżał się wieczór. Za kilka kilometrów powinniśmy dojść do rzeki, tak przynajmniej obiecywała mapa. Ruszyliśmy biegiem, ale szybko okazało się, że to nic nie da. Ścieżka wąska, skalista, pogmatwana. Chmury kłębiły się, widok pojawiał się i znikał. Było pięknie, złoto, potem bardziej błękitnie. Kolejna dolinka, kolejny strumień – suchy. W końcu kałuża.
– Zostajemy – zdecydowaliśmy i tylko odeszliśmy dalej od wody. Nie wiadomo, kto przyjdzie napić się nocą. Byliśmy na 2900 metrach. Od Tuszetii dzieliła nas ostatnia grań. Szczypało zimno.
OBŁOKI KOSMICZNEJ MATERII
Czapka na oczach, podciągam, przez namiot sączy się blade światło. Szarość, błękit, chrupot zamarzniętego tropiku. Kałuża lekko przymarzła, ale nasza woda, zamknięta na zapas w butelkach, nie. Buty też miękkie. Na szczytach odrobina śniegu. I nagle słońce tuż na wprost nas. Gorące.
Dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do miejsca, w którym mapa zapowiadała większą rzeczkę. Przy strumieniu opuszczony pasterski namiot, zielona trawa. Nie poszliśmy tam. Ścieżka opadła, zanim się zbliżyliśmy, więc zeszliśmy i usiedliśmy nad wodą dużo niżej, przy brodzie łączącym płaty starego śniegu. W cieniu, który znikł po kilku minutach. Dno doliny pozarastały klony, teraz jadowicie złote, owocujące róże, gąszcz suchych traw, jesienne kwiaty. Szliśmy trawersem, kilkaset metrów w górę rzeki do brodu zaznaczonego na mapie. Alazani, ta sama, nad którą już raz spaliśmy (na kempingu), była szybka, lodowata, do kolan. Wciśnięta pomiędzy wygładzone skały. W korycie wiało jak w aerodynamicznym tunelu. Mroziło, chociaż tak blisko był upał. Nabraliśmy wody i ruszyliśmy w górę po zboczu. Poszłam pierwsza, głupio wbiłam się w bardzo strome i wracając, bo to nie był dobry pomysł, uraziłam sobie mocno kolano. W upale, w zaduchu spróbowałam jeszcze raz – teraz lepiej. Dało się iść. Trawers, który widzieliśmy z góry, zakos, wyschnięte chaszcze, czyli kaukaska łąka. Wysoka na jakieś trzy metry, kolczasta, nie do przebycia.
– José! José! – krzyczałam, myśląc, że się zgubiliśmy. Nie słyszał mnie, ale zaczekał. Szliśmy potem razem. To z 1000 metrów podejścia po trawach, czasem po osypisku, piargach. Bez wody. Czym wyżej, tym bliżej gromadzących się na grani chmur, potem w chmurach. Na siodle ścieżka znikła. Na wprost nas wynurzył się ośnieżony szczyt. Piękny. Zeszliśmy. W złotym świetle, które na koniec zmatowiało i znikło. Zbyt szybko, jeszcze zanim José zmienił buty na sandały i przeszedł bród. Nietrudny, z góry widzieliśmy, jak to robią krowy. W dolinie było ich pełno. Też owce, konie, dymiący wieczorem pasterski szałas i psy. Z ich powodu nie zbliżyliśmy się do ludzi. Noc była wyjątkowo ciemna. Bezksiężycowa. Żadnych świateł w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, niebo bezchmurne, nawet bez samolotów. I Droga Mleczna, jakiej jeszcze nie widziałam. Wyraźna, kolorowa, z milionami nieznanych mi gwiazd. Obłokami kosmicznej materii.
OBRANA KROWA
Obudziliśmy się nagle, bo coś parskało.
– Niedźwiedź?
– Ty wyjrzyj!
– Nie, lepiej ty, masz bliżej!
Koń, tylko chciał nas obejrzeć… Zanim się zebraliśmy, przyszło stado krów, niektóre lizały namiot. Były młode, było ich całe mnóstwo, może kilkaset. Bez pasterzy i bez żadnych psów przeszły rzekę, żeby skubać trawę wyżej. Szałas był niedaleko. Przed budynkiem widzieliśmy sylwetki mężczyzn. Palili i dym z ich skrętów łączył się z dymem ogniska. Obok leżała obrana ze skóry krowa. Sterczały oskubane żebra. Jedna z nóg, ogryziona, wywędrowała na naszą ścieżkę. Ominęliśmy ją. Kilka kilometrów dalej trafiliśmy na schron dla turystów. Drewniany, pewnie wygodny. Mapa wspominała o nim w opisie, ale nie pokazywała, gdzie leży. Może gdybyśmy wiedzieli, udałoby nam się tam dotrzeć przed nocą? Teraz tylko obejrzeliśmy pokoje i zabraliśmy śmieci wepchnięte pod podest. Gruzińskie piwo, tuńczyk, słodycze i reklamówka ze skandynawskimi napisami…
Wieczorem przekroczyliśmy granicę Tuszetii. Do Omalo zostały jeszcze dwa dni, już tylko pierwszy po bezdrożach. Owce i krowy będą schodzić tędy przez cztery dni, jeszcze kilka zajmie im droga do Alvani. Zejdą już zaraz, przed zapowiadanym na przyszły tydzień śniegiem. My zawrócimy i pójdziemy do Shatili trasą popularnego trekkingu. Rozczaruje nas – to prawie przez cały czas bita droga. Pogoda rzeczywiście się załamie, ale zamiast śniegu spadnie tylko ulewny deszcz. Przeczekamy go, zagubieni na bocznej grani. Zima nie przyjdzie jeszcze przez 25 dni i tyle czasu uda nam się zostać w górach.
Tuszetia leży po północnej stronie Kaukazu. Od reszty Gruzji odcinają ją wysokie przełęcze. Nikt tu nie mieszka na stałe. Zimą zostają tylko pogranicznicy i (podobno) ostatnio kilku mieszkańców. Jesienią zgromadzą zapasy jedzenia i drewna. Jedyna droga (gruntowa, niebezpieczna) jest zamykana w już połowie października i ponownie otwierana z końcem maja. Żołnierze wymieniają się co kilka tygodni, przywozi ich helikopter. Zwykli ludzie muszą czekać do wiosny. Latem z Alvani przyjadą taksówki 4×4, wyrastające jak grzyby po deszczu hostele wypełniają się tłumami turystów. „Naszą” trasą z Doliny Pankisi przejdzie co najwyżej kilka osób. Zbyt długa i zbyt niebezpieczna dla stad, nieznana nawet wśród miejscowych. I taka piękna!
Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ
Zdjęcie otwarcia / Dolina Pankisi
Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 4/2021 (281)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/