Tekst / PIOTR DROŻDŻ
Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, czyli kilka lat po śmierci „przygarbionego Mistrza” – jak nazwał go w Łamańcu Wojtek Kurtyka – nie było w Polsce wspinacza, który nie znałby anegdot o „Ricu” lub nie potrafił wskazać kilku jego czołowych osiągnięć. Teraz, przeszło 25 lat później, nie jest to już takie oczywiste. Owszem, w świadomości środowiskowej istnieje kilka dróg, na przykład Malczykówki na tatrzańskiej Kazalnicy i podkrakowskim Filarze Pokutników. Jednak sława „Rica” jakby wyblakła i prawie nikt z młodych nie wymieniłby go już jednym tchem z innymi historycznymi postaciami pokroju Wiesława Stanisławskiego, Stanisława Motyki, Tadeusza Orłowskiego czy Jana Długosza. A przecież dokładnie w tym szeregu powinno się go stawiać zarówno ze względu na dokonania sportowe, jak i trudną do zdefiniowania charyzmę. Postawiłem sobie za cel odświeżenie pamięci o tej nietuzinkowej postaci. Przyczynkiem do tego jest poniższy artykuł, kolejnymi krokami będą: prelekcja podczas festiwalu w Lądku-Zdroju, filmowe publikacje internetowe na GóryTv, a wreszcie – większa publikacja.
Młodzieńczy błysk
Jak na tamte czasy, „Rico” zaczął się wspinać wcześnie, bo w wieku 14 lat. Latem 1963 roku zdobył Mnicha i wszedł granią na Mięguszowiecki Szczyt Czarny przez Chłopka. W trakcie kolejnych sezonów sukcesywnie gromadził swoje taternickie doświadczenie, ale w skałki trafił dopiero 4 lata później. „W roku 1967 w skałkach pojawił się niepozorny, szczupły młodzieniec, który, ku zdziwieniu ówczesnych asów, zaczął z niezwyczajną łatwością, wręcz nonszalancją, pokonywać drogi, których przejście leżało na granicy ich możliwości” – pisał Krzysztof Baran w przedmowie do przewodnika po Skałkach Podkrakowskich z 1983 roku.
W ten sposób wspomina pierwsze spotkanie z „Rikiem” jeden z czołowych krakowskich alpinistów lat 60. i 70., Marian Bała: „Tego dnia siedzieliśmy większą grupą przy źródełku w Dolinie Kobylańskiej. Linę mieliśmy zrzuconą przez Bliźniaki. Kto chciał, wiązał się do niej i wspinał się tą dość trudną drogą. Nie wszystkim udawało się dotrzeć do końca. Naszej grupie przyglądał się młody, szczupły i niepozorny chłopak. W pewny momencie spytał, czy może się dowiązać i też spróbować. Łaskawie wyraziliśmy zgodę. Jakież było nasze zdumienie, gdy ów młodzieniec błyskawicznie uporał się z drogą. Wspinał się z taką lekkością, że zaparło nam dech z podziwu. Później okazało się, że Malczyk, bo o nim właśnie mowa, zapisał się na trwałe w historii zdobywania skałek”.
Kaskaderskie lato
Już w 1968 roku Malczyk dał się poznać jako autor nowych dróg w Tatrach, wytyczając linie na Turni Zwornikowej Cubryny i Zawratowej Turni. Mógł też wpisać do swojego kapownika pierwsze odhaczenie, gdy udało mu się czysto klasycznie pokonać Komin Pragera na Raptawickiej Turni. W tym samym sezonie „Rico” i grupa wspinających się z nim przyjaciół nie tylko zyskali rozgłos jako obiecujący „młodzi gniewni”, ale także prześmiewcze miano „kaskaderów”. Nadał im je wrocławski taternik Michał Gabryel, w reakcji na rzekomo liczne odpadnięcia, jakie mieli zaliczać na drogach w okolicy Morskiego Oka. Po latach „Rico” w artykule Kaskaderzy wspominał, że nie było ich tak dużo, a najczęściej latał Roman Sawicz, taternik warszawski, który dołączył do grupki krakusów. Jednak nazwa się przyjęła, zaakceptowali ją sami adresaci, a później historycy zaczęli używać jej dla całego pokolenia wspinaczkowego, którego szczyt działalności przypadł na lata 1968–1979.
„Rico” revolution 1968
1968 to nie tylko rok pierwszych sukcesów tatrzańskich. W tym samym sezonie „Rico” dokonał swoistej rewolucji w Skałkach Podkrakowskich. Był on pierwszym wspinaczem, który odważył się zaatakować klasycznie drogi biegnące wielkimi przewieszkami. Nie uciekając się do techniki hakowej, przeszedł swoisty tryptyk przewieszonych formacji: Zacięcie Rotundy i Przewieszkę Pokutników (dzisiejszą Wielką Dupę Słonia) w Dolinie Będkowskiej oraz Sępią Basztę w Dolinie Kobylańskiej. Oczywiście drogi te odhaczył na wędkę i część z nich zapewne w stylu, który dziś trudno uznać za wzorcowy. Pisał o tym po latach Witold Sas-Nowosielski: „Nieistotne, jak były robione. Łapało się wtedy wszystkiego, co wystawało ze skały, a przytrzymywanie na sztywno nie uchodziło za nic specjalnego. Jednak on pierwszy z nas dostrzegł, że formacje takie dadzą się przejść i zrobił to”.
Zaraz po udowodnieniu, że nie trzeba zawieszać się w przelotach na sytych przewieszeniach, „Rico” zabrał się za – jak na owe czasy – gładkie płyty. Jeszcze w tym samym sezonie padły bowiem Taniec Św. Wita i Prawy Banan na Wroniej Baszcie. Posługując się dzisiejszymi wycenami, ostatnia z wymienionych dróg, opisywana stopniem VI.2+, stanowiła absolutny rekord pokonywanych wówczas trudności klasycznych w polskich skałkach. Nie stopień trudności tych dróg jest jednak ważny, ale przełamanie psychicznej bariery wyrosłej na przekonaniu, że niektóre formacje można przejść tylko za pomocą techniki hakowej.
Garownia, przystawki i gwiezdne loty
W czasach, gdy mało kto miał samochód, Zakrzówek był w dni powszednie jedyną opcją dostępną dla uczących się lub pracujących wspinaczy. „Rico” zawitał w krakowskim kamieniołomie już w 1967 roku. Przez 2 sezony dawał się jeszcze namówić Jerzemu Łabęckiemu na wspólne przejścia hakowe, dzięki czemu został współautorem pierwszych przejść Prostowania Lewych Nitów i Wielkiego Trawersu Głównej Ściany. Szybko jednak zorientował się, że mozolne wiszenie w ławach nie jest jego domeną. Począwszy od 1969 roku zaczął przesuwać granicę pokonywanych na Zakrzówku trudności klasycznych. Odhaczona w tym roku Prawa Baba Jaga VI+ czy dziś już zapomniany, bo zarośnięty i zmurszały Bumerang VI.1 pokazywały, w jakim kierunku będzie się rozwijać wspinaczkowa eksploracja ścian krakowskiego kamieniołomu.
W 1970 roku „Rico” miał wypadek podczas solowania drogi Zetka na ścianie Czarnego Zacięcia. Piętnastometrowy lot był szczęśliwy podwójnie. Po pierwsze, skończył się tylko złamaniem ręki. Po drugie, pozwolił „Ricowi” uniknąć służby wojskowej. W kontekście dokonań Malczyka opisanych w dwóch następnych paragrafach można się zastanawiać, czy gdyby nie ów urwany chwyt na czwórkowej drodze, historia polskiej wspinaczki skalnej nie potoczyłaby się inaczej…
Zakrzówek zasłynął jednak nie tylko jako poligon, na którym wraz z poziomem wyszlifowania i odgruzowania przesuwała się skala pokonywanych trudności. Stał się on także centrum środowiskowego życia, a słowem-kluczem, które się z nim kojarzy, jest Garownia. Równie ważne co wspinaczka było bowiem imprezowanie, spożywanie tanich win i różnego rodzaju wygłupy (przykładem niech będzie ławka parkowa wisząca na środku ściany Freneya lub przejścia dróg z rowerem na plecach). „Rico” był jednym z tych, którzy potrafili zachować równowagę pomiędzy obiema sferami działalności, ale dla wielu „garowników”, zgodnie z nazwą, sport schodził na dalszy plan.
Towarzyski charakter działania na Zakrzówku sprzyjał także rozwojowi wspinaczki na małych lub niskich formach, bowiem trudno pomiędzy kolejnymi kolejkami taniego wina przejść 20-metrową drogę. Dużo łatwiej pokonać kilkuruchową przystaweczkę lub równie charakterystyczny dla rejonu trawers. Takich właśnie problemów powstały na Zakrzówku dziesiątki, zanim ktokolwiek w Polsce usłyszał o bulderingu.
„Rico” brylował zarówno na przystawkach, jak i trawersach (jako pierwszy pokonał np. Trawers Freneya). Pomagał mu w tym – cytując Wojtka Kurtykę – znakomity stosunek „torby do korby”, który pozwalał z dużą skutecznością utrzymywać się na najmniejszych choćby „piteczkach”.
Z dołem
„Wspinanie w górach sprawia mi satysfakcję, a w skałkach – przyjemność. Dlatego nie chcę tam przenosić już żadnych historii z gór, tzn. operacji sprzętowych, noszenia sprzętu, zakładania stanowisk i w ogóle robienia tych wszystkich dodatkowych rzeczy” – mówił w wywiadzie „Rico”. W rezultacie jego ulubionymi formami działalności skałkowej było wędkowanie lub chodzenie solo. Mimo to zapisał się w historii także jako autor przełomowych prowadzeń. Trzeba tutaj wspomnieć o przejściu z dolną asekuracją Obelisku VI.1 w 1971 roku. Było to prawdopodobnie pierwsze prowadzenie drogi trudniejszej niż VI+ w polskim wapieniu. Rok później z Witoldem Sasem-Nowosielskim podniósł poprzeczkę poprowadzonych trudności jeszcze wyżej, dzięki przejściu Sępiej Baszty VI.1+.
Błysk na Zerwie
„Rica” przez dokładnie 20 lat działalności zawsze można było zaliczyć do czołówki polskich – używając określenia z epoki – skałołazów. Do 1979 roku był autorem przejść rekordowych i stanowiących o nowej jakości w Skałkach Podkrakowskich. A później, aż do przedwczesnej śmierci w 1987 roku, wciąż utrzymywał się w szeroko rozumianym topie, co udowadniał na przykład znakomitymi solówkami w skałkach i wczesnymi powtórzeniami uklasycznionych dróg w Tatrach.
Jednak, podobnie jak w przypadku wielu muzyków rockowych, także on stworzył swoje najbardziej inspirujące, wizjonerskie wspinaczkowe dzieła na początku kariery. Najlepszym przykładem jest jego prawdziwe tatrzańskie „opus magnum”, czyli przejście Malczykówki – pierwszej klasycznej (z dzisiejszego punktu widzenia – niemal klasycznej) drogi, a raczej kombinacji dróg na Kazalnicy – dokonane w 1971 roku. „Trzeba pamiętać klimat tamtych lat, atmosferę grozy i wtajemniczenia, podsycaną przez hakomistrzów, by docenić śmiałość tego kroku. I trzeba czasu i dystansu, by ocenić jego konsekwencje” – pisał po śmierci „Rica” Sas-Nowosielski.
Rzeczywiście. W tamtych czasach tylko wizjoner, jakim niewątpliwie był „Rico”, mógł udowodnić, że główne spiętrzenie Zerwy – dotychczas będące królestwem haka i ławy – da się pokonać klasycznie. Malczyk dostrzegł taką możliwość, którą dawało połączenie Drogi Momatiuka i Drogi Kiełkowskiego. Na ten projekt wybrał się ze stałym partnerem wspinaczkowym, Andrzejem Tyrpą. Był to sezon, w którym niemal co tydzień „Rico” jeździł w Tatry w towarzystwie braci Andrzeja i Edwarda Tyrpów, Jerzego Łabędzkiego czy Witolda Sasa-Nowosielskiego. Na wyjazdy umawiali się oczywiście na Zakrzówku.
Duet wbił się w ścianę Kazalnicy 25 lipca 1971 roku. Kluczowymi wyciągami partnerzy podzielili się po równo: Tyrpa zrobił pierwszy z nich, tak zwaną Ściankę z Jedynkami, na której dwa razy zaazerował, a Rysiek pociągnął kolejną długość liny, prowadzącą przez okapiki.
W tym czasie jedynym regularnie ukazującym się czasopismem wspinaczkowym w Polsce był oczywiście „Taternik”. Dzisiejszy czytelnik wyobraża sobie zapewne, że tego typu przejście doczekało się prawdziwych publicystycznych fanfar na jego łamach. Nic bardziej mylnego. Pierwsze niemal klasyczne pokonanie największej ściany w Tatrach Polskich zostało przez współczesnych zlekceważone, podobnie jak wiele epokowych odkryć czy utworów łamiących skostniałe reguły. Otóż kombinacja klasyczna, którą później ochrzczono mianem Malczykówki, doczekała się w „Taterniku” jednozdaniowej notki w rubryce „Z Tatr i Zakopanego”, zaś w podsumowaniu sezonu – kilkuwyrazowej wzmianki w paragrafie „Ciekawsze powtórzenia”.
Gdy 16 lat temu zbierałem materiały do artykułu Klasyczne zdobycie Zerwy,poprosiłem Wojtka Kurtykę o wytłumaczenie fenomenu swoistej zasłony milczenia spuszczonej na tak wybitne dokonanie. Oto, jak podsumował go „Zwierz”: «Przy mentalności PRL-u i PZA w tamtych czasach te przejścia były prawie naganne. Graniczyło to z jakimiś wybrykami. Taka była zresztą aura wokół Ryśka Malczyka, który był wolnym ptakiem, co zupełnie nie przystawało zarówno do modelu politycznego, jak i modelu organizacyjnego ówczesnego ruchu wspinaczkowego. W „Taterniku” pojawiał się zawsze potężny artykuł z wyprawy egzotycznej na jakąś bałuchę, natomiast droga, która była przełomem w taternictwie, zasługiwała zaledwie na wzmiankę, opisik na końcu, w rubryce „Nowe Drogi w Tatrach”».
Wydaje się, że na przemilczeniu tego wyczynu w znacznie mniejszym stopniu zaważyła zła opinia Ryśka w elitach Klubu Wysokogórskiego. Wynikała ona przede wszystkim z niezrozumienia znaczenia takiego przejścia. Ówczesne pokolenie taterników, którego szczytowe osiągnięcia przypadły na lata 60. i które wciąż „trzymało ster” polskiego wspinania, zapomniało bowiem o czymś, z czego wcześniejsze pokolenia świetnie zdawały sobie sprawę: że wartość prowadzenia jest niejako automatycznie większa, jeśli wspinacz nie musi się uciekać do sztucznych ułatwień. Już kilka lat po dokonaniu Malczyka i Tyrpy tatrzańskie odhaczenia zaczęto doceniać na równi z wytyczaniem nowych dróg, a pod koniec lat 70. zaczął się prawdziwy klasyczny boom.
Pionier stopnia VI.4
Wspomniane drogi z 1968 roku były pierwszymi rekordowymi dokonaniami „Rica” w skałkach. Kolejne lata przyniosły kolejne przejścia na wędkę, które przełamywały kolejne bariery. W 1969 roku Malczyk zmierzył się klasycznie z najbardziej sztandarową hakówką pod Krakowem – Rysą Babińskiego w Bolechowicach. Wprawdzie padła po kilkukrotnym „zadaniu” z haka, ale po raz kolejny „Rico” udowodnił, że drogę, na której ławki należały do sprzętu obowiązkowego, można z powodzeniem atakować bez wspomagania.
W pierwszej połowie lat 80. „Rico” rozwiązał wiele linii, których trudności oscylowały wokół stopnia VI.2. W 1975 roku, po przejściu Na Pół Palca na Turni Długosza w Dolinie Kobylańskiej poczuł, że wkracza na wyższy stopień trudności. Droga otrzymała wówczas stopień VI.3– w świeżej skali Kurtyki, który obowiązywał jeszcze w momencie wydania przewodnika Barana i Opozdy w 1983 roku. Dziś figuruje przy niej wycena VI.2+, choć każdy może sprawdzić, jak odczuje trudności, przechodząc ją w korkerach. Do dzisiaj za to stopień VI.3 utrzymała odhaczona przez Ryśka w tym samym roku droga biegnąca filarem na lewo od Zacięcia W Abazym (na Kombinat Modlitewny przemianował ją Piotr Drobot, autor pierwszego prowadzenia po wyposażeniu w stałe przeloty w 1993 roku).
Na kolejny przełom trzeba było czekać aż do niezwykle udanego sezonu 1979. Już w 1978 roku „Rico” odhaczył krótką, ale sytą przewieszoną rysę na Lotnikach, którą nazwał Panika Tucznika. Wyceniona wówczas na VI.4–, ostatecznie otrzymała stopień VI.3+. Niekwestionowane drogi o kolejnym stopniu trudności, czyli VI.4, powstały rok później po drugiej stronie tej samej dolinki. Były to Rysa Rysia i Raz Na Różowo na Ponad Gnój Turni.
Druga z nich została poprowadzona dopiero w 2000 roku przez Przemka „Stefana” Rostka. „Całość, mimo że niezbyt długa (około 12 metrów), jest jak na polskie warunki raczej ciągowa i na tyle trudna, że zaproponowałem podniesienie Ricowego VI.4 do rzetelnego w mojej ocenie VI.4/4+” – pisał „Stefan”.
Wspomniany sezon 1979, gdy przeszedł chociażby Malczykówkę VI.3 na Filarze Pokutników, był ostatnim, w którym Malczyka można było nazwać niekwestionowanym liderem polskiego wspinania skalnego. Następnego roku nie zaliczył już do tak udanych, a od 1981 roku palmę pierwszeństwa w szlifowaniu skalnych trudności przejęła generacja Nowej Fali. Nie oznacza to jednak, że „Rico” odpuścił. „Już dawno wyleczyłem się z wprowadzania elementu rywalizacji. W młodości to raczej każdego pociąga, a teraz chcę się po prostu wspinać, ponieważ to lubię. Przyjemność mi sprawia, gdy mogę chodzić tak, jak 10 lat temu czy nawet lepiej i z łatwością przechodzić różne drogi” – mówił w 1986 roku, czyli rok przed przedwczesną śmiercią.
„Rico” szanował wspinaczkową tradycję jak mało kto, więc byłby zapewne zdumiony, że kolejne pokolenia wymazały większość jego dokonań z przewodników tylko dlatego, że przejścia na wędkę przestało się uważać za „obowiązujące”. „Prawie wszystkie drogi przyznawane teraz tym, którzy je poprowadzili, a wcześniej tym, którzy je odhaczyli z górną, są autorstwa tych, którzy pierwsi przeszli je hakowo. […] To nic, że hakówka wyszła z mody. Nie można negować przejść dokonanych wcześniej w innym stylu” – przekonywał Malczyk. Niestety, jak pokazali autorzy przewodników wydawanych w XXI wieku, można…
Nieposkromiony apetyt na wspinanie
Dorobek wspinaczkowy „Rica” jest oszałamiający. I chodzi tu nie tylko o liczbę nowych dróg, wariantów, odhaczeń, kombinacji i solówek, ale też o ich rozpiętość geograficzną. Dopóki indeksy osobowe przewodników były miarodajne i odpowiadały – przynajmniej ilościowo – rzeczywistej roli, jaką dani wspinacze odegrali w historii eksploracji, liczba cyfr przy nazwisku Malczyk bywała najdłuższa, na pewno w pierwszym tomie Skałek Podkrakowskich (1983) i w Najciekawszych wspinaczkach skalnych Tatr Polskich (1989).
W Tatrach Polskich – zarówno Wysokich, jak i Zachodnich – „Rico” zapisał się jako eksplorator większości ważniejszych ścian. Na Słowacji dokonywał znaczących przejść między innymi na Małym Młynarzu, Młynarczyku, Wołowej Turni, Małym Kieżmarskim i Żółtej Ścianie. W południowej części Jury wspinał się niemal wszędzie. Dość powiedzieć, że na terenie samego Zakrzówka był autorem 41 nowych dróg, 19 odhaczeń i 8 przejść solowych. Nie tylko eksplorował niemal wszystkie skały Doliny Kobylańskiej, obie strony Bramy Bolechowickiej oraz co ciekawsze formacje w dolinach Będkowskiej, Kluczwody i Ostańcach Jerzmanowickich, ale odkrył dla wspinaczy Tyniec oraz tak „egzotyczne” wówczas spoty, jak Sepia Czułowska w Zimnym Dole czy Dolina Brzoskwinki. „Rico” lubił wszystkie formacje – z rozkoszą rzucał się na okapy i przewieszone rysy, ale nie gardził także gładkimi płytami i filarkami.
Styl à la „Rico”
Niewątpliwie miał naturalny, wrodzony dar do poruszania się po skale. W sukurs talentowi koordynacyjnemu szła budowa: Malczyk charakteryzował się niezwykle niską, jak na mężczyznę, wagą i niebywale długimi rękami. W rezultacie świadkowie jego przejść jeszcze przez wiele lat wspominali lekkość, z jaką płynął po skale. Ów pełen elegancji styl robił szczególne wrażenie, gdy Rysiek wspinał się – a robił to często – bez asekuracji. Unikalny sposób poruszania się po skale w ten sposób opisywał Andrzej Marcisz: «„Rico” miał swój specyficzny styl wspinania, polegający m.in. na opuszczaniu jednej ręki, i to nie w celu odpoczynku („strzepywania” ręki). Podchodził wtedy wysoko nogami i wybijał się z nich, automatycznie przenosząc zwisającą rękę w kierunku wyższego chwytu».
Nieco inaczej, we właściwy sobie, oryginalny sposób, opisuje go Wojtek Kurtyka: «W motoryce „Rica” zwracał moją uwagę jego sposób chodzenia. Ze swoimi nadzwyczaj długimi rękami i nieco przygarbioną sylwetką miał bardzo specyficzny chód, który nazwałem chybotliwą zamaszystością. Idącego „Rica” można było rozpoznać z kilometra. Ten unikalny styl poruszania się w pewnym zakresie przenosił także na skałę. Jest to jednak coś, co ciężko opisać słowami, podobnie jak czyjś styl tańca lub specyficzną mimikę».
Kruche jest piękne
Niepochamowany apetyt na wspinanie objawiał się może nie tyle zamiłowaniem, ale niewątpliwie akceptacją wspinania w kruszyźnie. W słynnym kapowniku „Rica” niemało dróg zostało opisanych wykrzyknikami. Ich liczba – od 1 do 3 – oznaczała oczywiście stopień kruchości linii. Trzy wykrzykniki otrzymały na przykład drogi na Kopie Siana w Pieninach czy Niespodziany Cmentarzyk na Filipczańskim Wierchu. O upodobaniu „Rica” do nietuzinkowych wyzwań wspinaczkowych, na których próżno było szukać litej i nagrzanej słońcem skały, świadczy na przykład pierwsze letnie przejście typowo zimowej drogi, jaką jest Superściek, dokonane w 1985 roku w towarzystwie Jana Muskata.
Tymi słowy Ryśka wspomina dzisiaj Krzysiek Baran, który towarzyszył mu podczas wspomnianej wspinaczki w Pieninach: «Oprócz umiejętności, które pozwalały mu na pokonywanie trudnych dróg, „Rico” miał talent do chodzenia w łatwym, ale niebezpiecznym, niezwykle kruchym terenie. Wspinał się wtedy jak kozica. Do końca życia będę pamiętał naszą wspinaczkę na Kopę Siana w Wąwozie Sopczańskim, która była jednym z jego najniebezpieczniejszych prowadzeń. Nawet wspinanie się na drugiego na tej drodze groziło bardzo nieprzyjemnymi konsekwencjami».
Szlachetna sztuka solówek
„Rico” chodził bez asekuracji od samego początku swojej przygody wspinaczkowej. Już w 1968 roku pokonał w ten sposób Kant Szarej Ścianki, a rok później Diretkę na Problemówce (obie na Zakrzówku). W 1970 roku przeszedł bez liny Przewieszony Kominek w Bolechowicach, w 1971 roku Zacięcie Wiewiórek na Zakrzówku, a w następnym sezonie – Lewy Kant na Żabim Koniu w Dolinie Kobylańskiej. W Tatrach w 1969 roku przeszedł bez asekuracji Drogę Stanisławskiego na zachodniej Kościelca oraz Filar Ministranta. „Wychowałem się na literaturze okresu międzywojennego – na Kapliczce Straceńców – i drogi z tego okresu mają dla mnie wielką wartość […] Musiałem zrobić solo Klasyczną na Zamarłej, bo to był wielki problem przedwojenny […]” – mówił „Rico”. Swój plan zrealizował latem 1974 roku. Solował także drogi na Raptawickim Murze, Mięguszu i Czołówce Mięgusza.
„Rico” zwyczajnie lubił wolność, jaką czuł podczas poruszania się po skale bez skrępowania liną i zawracania sobie głowy operacjami sprzętowymi. Mimo to nie można go nazwać liderem podkrakowskich solistów lat 70. Wspomniane drogi w skałkach, które wtedy żywcował, oscylowały wokół szóstego stopnia, ale barierę tę przełamał Konstanty Miodowicz. Seria na drogach VI+ z 1979 roku – Ryski Nad Tablicą, Cygaro i Prawy Komin Sokolicy – symbolicznie otworzyła erę nowoczesnego free soloingu w polskim wapieniu. W tym samym roku jego wynik poprawił Jurek „Bularz” Farat, robiąc bez asekuracji sześć-jedynkowy Obelisk.
Na początku lat 80. prym wiedli już wspinacze z pokolenia Nowej Fali oraz Wojtek Kurtyka. Solując drogi o stopniu VI.2+ i VI.3, poruszali się bez liny w terenie znacznie trudniejszym niż mógł to z pełną kontrolą zrobić „Rico”. Ale stary mistrz pokazał klasę, i to pod sam koniec kariery. W 1985 roku popisał się trylogią solówek na najwyższej skale Jury – Sokolicy. Malczyk nie tylko powtórzył wyczyn Kostka Miodowicza na Prawym Kominie, ale przeszedł bez liny Drogę Ostapowskiego VI.1+, a następnie drogę Łapińskiego – Paszuchy VI.1+. Znamienne, że Piotr Korczak, który miał już wówczas w wykazie około 20 solówek na drogach VI.1–VI.3 przyznał, że po przejściach „Rica” w dolinkach „powiało grozą”.
Szlachetna sztuka półsłówek
Nie ulega wątpliwości, że „Rico” miał artystyczną duszę, którą przejawiał nie tylko wynajdując linie na skale. Jak nikt inny w środowisku potrafił bawić się słowem. Robił to podczas codziennych pogawędek, ale także w nazewnictwie dróg, dzięki czemu choć mały procent jego innowacyjnych lingwistycznych pomysłów zachowa się na zawsze. Był mistrzem „półsłówek” – wyrażeń, które zyskiwały nowe i często znacznie mniej cenzuralne znaczenie, gdy przestawiło się pierwsze litery w wyrazach. Oto przykłady nazw dróg „Rica”: Yuma Nad Gajami, Tenis W Porcie lub jego uczniów: Pędzące Glizdy, Mucha W Rajtkach. Kilka wspomniał Wojtek Kurtyka w swoim opowiadanku Łamaniec: Miłe Kocię, Mariackie Walczyki, Mała Jak Płotek. Wiele innych dróg otrzymało po prostu znakomite nazwy: Rysa Rysia, Ani Duży Nie Powtórzy, Cudowne Ocalenie Poburki, Jeść Nie Woła, Przydać Się Może, Panika Tucznika, Trwoga Ginekologa. Malczyk potrafił też popisać się błyskotliwą ripostą – gdy Piotr Korczak wytyczył na Łaskawcu Rydwany Ognia, „Rico” poprowadził obok linię, którą ochrzcił Wozy Strażackie. Wreszcie, last but not least, to właśnie jego powiedzenie stanowiło inspirację dla nazwy jednej z najbardziej znanych jurajskich dróg – Chińskiego Maharadży.
Dolomity
„Najbardziej podobają mi się góry w stylu Dolomitów, gdzie jest krótkie podejście, a potem długa skalna ściana, bez lodu i innych dodatków” – mówił „Rico”. W Dolomitach rzeczywiście znalazł wszystko, co kochał: estetykę wspinania w różnych formacjach i ekspozycję. W dodatku zapewne nie przeszkadzała mu, jak większości wspinaczom, wszechobecna w tych górach kruszyzna. Po raz pierwszy zawitał w nie w 1973 roku i od razu zaczął od mocnego uderzenia: wziął udział w wytyczeniu 2 nowych dróg na Castello della Neveri i Cima Ombretta. Dokonał także pierwszego polskiego przejścia klasyka Carlesso – Sandri na Torre Trieste.
Wówczas zamarzyło mu się przejście Direttissimy Piussiego na tej samej ścianie, której opisy wróżyły prawdziwie górską przygodę: „450 metrów w przewieszeniu, niezwykle krucho, niemożliwy odwrót”. Z zamiarem przejścia tego horroru wrócił pod turnię Trieste 8 lat później, w towarzystwie Witolda „Drzewusa” Sierpowskiego i Jerzego „Bularza” Farata. Pod jego nieobecność nic się nie zmieniło i linia wciąż owiana była nimbem grozy. W ciągu 22 lat od jej wytyczenia doczekała się zaledwie 2 powtórzeń, a czechosłowaccy wspinacze, którzy dokonali ostatniego przejścia, opisali drogę jako „previsnuty lom”. Jak to często bywa, diabeł nie okazał się aż taki straszny i tylko 8 z 30 wyciągów wymagało mozolnej i trudnej hakówki – reszta puszczała klasycznie lub „prawie klasycznie”. Droga padła w dniach 22–25 lipca i jej przejście było z pewnością jednym z największych górskich dokonań „Rica”.
Ostatni wyjazd Malczyka w Dolomity miał miejsce w 1984 roku. Pokonał on wówczas aż 10 dróg, wśród których wyróżniała się nowa linia na Cima dell’Elefante, zrobiona w zespole z Bogdanem Kaletą i Robertem Rogożem oraz poprowadzona w stylu onsajt Carlesso – Menti VIII– na Torre di Valgrande.
Freedom is just another word…
Poprzestając na lekturze powyższych akapitów, można by dojść do wniosku, że „Rico” był postacią bez skazy. Nic bardziej mylnego. Takie wrażenie tworzy się wyłącznie w kontekście jego kariery i talentów wspinaczkowych. Nie przez przypadek Sas-Nowosielski napisał o nim w pośmiertnym wspomnieniu: „Na pewno nie mógłby służyć za bohatera czytanek dla szkolnej dziatwy i wzorzec do naśladowania”.
Nie sprawdziłby się w tej roli przede wszystkim ze względu na problemy z alkoholem, które jemu samemu i jego bliskim przysporzyły wielu zmartwień. Poza tym „Rico” był skrajnym indywidualistą – potrafił być uroczy, ale także niezwykle trudny w obejściu. Nie chcę zagalopować się w interpretacjach na podstawie kilku wywiadów własnych i nielicznych wzmianek o charakterze „Rica”, jakie zachowały się w piśmiennictwie wspinaczkowym. Z głębszą analizą poczekam więc do momentu, gdy przeprowadzę kolejne ważne rozmowy.
Jedno jest pewne: „Rico” ponad wszystko cenił sobie wolność. Każda forma zniewolenia lub przymusu rodziła w nim odruch bezwarunkowego oporu. Gdy wspinacze zaczęli „obowiązkowo” prowadzić drogi, on pozostał na ten trend obojętny i dalej chodził na wędkę lub solo. Kiedy obligatoryjne stało się odhaczanie dróg, wciąż gładko pokonywał ściany i czasem wolał złapać się haka niż „rzęzić” pod celem czysto klasycznego przejścia. Nigdy nie przyszłoby mu też do głowy, aby zrezygnować z drogi tylko dlatego, że nie był w stanie zrobić jej klasycznie. Nie złapał bakcyla robót wysokościowych, powszechnego, od kiedy zaczęły przynosić łatwy i gruby szmal. Pracował tylko tyle, ile musiał, aby zaspokoić niezbędne potrzeby. Podczas gdy niemal wszyscy czołowi zawodnicy zasmakowali w „obiektach kultu”, czyli elementach szpeju sprowadzanego z Zachodu, „Rico” wciąż wspinał się w korkerach i własnoręcznie uszytej uprzęży.
Nie ulega też wątpliwości, że czuł się najbardziej wolny – także od trudnych wspomnień i ciążących problemów codzienności – przesuwając pod palcami wapień czy granit i atawistycznie pnąc się ku górze. I właśnie w tym wertykalnym świecie potrafił bawić się jak nikt inny. Wojtek Kurtyka, zapytany o największy fenomen przygarbionego Mistrza, mówi właśnie o „postawie bezinteresownej zabawy”. „Zwierz” przyznaje, że dla niego przez całe życie była ona cenną wskazówką. Niech będzie nią dla nas wszystkich.
Tekst został opublikowany w 263 (4/2018) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com