PRZYGODA NA MOMATIUKÓWCE

Poniższy tekst pochodzi z GÓR nr 4–5, datowanych na listopad 1992 roku, i pojawił się ponownie w GÓRach nr 284 w 2022 roku, otwierając cykl najciekawszych artykułów, jakie ukazały się na naszych łamach w ciągu 30 lat istnienia Magazynu. Trzydzieści lat temu mit Kazalnicy miał się dobrze i wciąż widniały na niej ważne drogi do odhaczenia. Jedną z nich była Momatiukówka, atakowana już poprzedniej dekadzie. Pozostał tam do uklasycznienia kluczowy wyciąg, który do tej pory zawsze był pokonywany z pomocą haków. Finalnie z tym wyzwaniem poradził sobie nie kto inny, tylko Andrzej Marcisz – autor największej liczby klasycznych przejść na Zerwie z lat 80., który niedługo później podzielił się historią tej wspinaczki na naszych łamach. O randze wyczynu świadczy fakt, że pierwsze klasyczne powtórzenie problematycznego odcinka miało miejsce dopiero 19 lat później.


Tekst i zdjęcia / ANDRZEJ MARCISZ
Zdjęcie otwarcia / Andrzej na Wielkim Okapie (XI+) Filara Kazalnicy; fot. Jakub Radziejowski

Po siedmioletniej przerwie postanowiłem ponownie spróbować uklasycznić drogę Momatiuka. Skłoniły mnie do tego taboriskowe wieści o Kazalnicy „suchej jak pieprz”. Przy poprzedniej próbie woda wlewała mi się do rękawów koszuli, uniemożliwiając wspinanie klasyczne. Wtedy, po kilku efektownych lotach, poddałem się i, pokonując przewieszenie, skorzystałem z haków. Tym razem liczyłem na więcej szczęścia.

Na pierwszych wyciągach potwierdzają się wiadomości o warunkach. Rzeczywiście, nigdy dotąd nie widziałem Kazalnicy tak suchej. Dochodzę do „bazy” i zastanawiam się nad możliwością znalezienia nowego wariantu, który wyprowadzałby wprost na stanowisko po Trawersie Pająka, tuż pod strefą przewieszoną. Ten nienowy problem rozważałem jeszcze z Małolatem [Zbigniewem Czyżewskim – przyp. red.] ponad dziesięć lat temu. Postanawiam jednak oszczędzać siły na przewieszenie, mając świadomość, że wspinaczka w granicie Kazalnicy nie jest zbyt prosta ze względu na asekurację.

Nad „bazą” wspinam się bardzo wolno, chcąc się dobrze rozgrzać. Po około 20 metrach zakładam stanowisko i decyduję się iść wprost. Wytyczam w ten sposób nowy wariant, nieco krótszy od planowanego w „bazie”, niemniej bardzo interesujący, o trudnościach mniej więcej VI+/VI.1, doskonały na rozgrzewkę. Zostawiamy na nim dwa haki i jedynkę. Gdyby ktoś chciał tu przyjść, może dodatkowo założyć kilka średnich stoperów.

Dochodzi do mnie Juhas [Włodek Derda – przyp. red.]. Cztery tkwiące już na stanowisku haki nie budzą naszego zaufania, więc wzmacniamy je dodatkowo. Przez chwilę myślę nad taktyką: co wziąć, a z czego zrezygnować, żeby być jak najlżejszym? Wyciąg jest dość długi i nie idzie wprost w górę, lecz nieco kluczy. Sterczy na nim dużo złomu, co nie jest zbyt pocieszające. Nie mogę się wpiąć we wszystko, bo nie wystarczy mi sprzętu i byłyby kłopoty z przesztywnieniem liny.

Andrzej Marcisz pod Małym Okapem
fot. Artur Paszczak

W chwili startu spoglądam kątem oka na zegarek, który właśnie sygnalizuje pełną godzinę. Dwunasta. Początek nie jest zbyt trudny i mogę spokojnie przemyśleć kolejne posunięcie. Usiłuję przypomnieć sobie szczegóły sprzed siedmiu lat, ale na próżno. Po pierwszej przewieszce następuje trawers skośnie w prawo. Wspinaczka jest tu dość delikatna, techniczna. Przy końcu wpinam się do starego klincala, który wygląda dość solidnie, więc posłuży za punkt strategiczny, bo przez kolejne kilka metrów nie będę się miał do czego wpiąć. Od tego miejsca zaczyna się robić trudno.

Po kilku metrach okazuje się, że jednak jest tu wilgotno – marzenie o suchej skale pryska jak mydlana bańka. Z trudem wpinam się do zwisającej z góry starej metrowej pętli. Rozpoznaję układ chwytów, ale cóż z tego, skoro nie mam prawa się na nich utrzymać, są zbyt mokre. Ogarnia mnie lekkie zwątpienie. Próbuję wymagnezjować chwyty, ale nic to nie daje – magnezja tworzy z wodą śliską papkę. Decyzję odwrotu podejmuję w ostatniej chwili, kilka szybkich ruchów w dół robię na granicy odpadnięcia. Schodzę do miejsca, w którym mogę trochę wypocząć.

Ruszam ponownie. Wspinam się szybko, bo teraz mam linę z góry, ale za chwilę znów zaczynam walczyć z wodą. Wywołuje to we mnie ogromną złość i już chcę ponownie schodzić, gdy wymacuję małą, ale ostrą krawądkę. Jest niemalże sucha. Błyskawiczna decyzja. Lewa noga w górę, ściągnięcie na prawej ręce, kontrolowany przestrzał do wystającej z przewieszenia półeczki. To miejsce wydaje się kluczem do reszty przewieszenia, którego pozostaje nade mną jeszcze jakieś pięć metrów.


Cały tekst został opublikowany w 284 (1/2022) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024