PÓŁNOC ISLANDII

PÓŁNOC ISLANDII

Rzeczywiście na mapie są szlaki? Jesteś pewna? Mam mapy, namiot, zapas jedzenia. Tu nie ma niebezpiecznych zwierząt – broniłam się. Nikogo tu nie ma! – przerwał. Masz telefon? Wyślij komuś wiadomość, gdzie jesteś i gdzie masz zamiar być za kilka dni. Dobrze – obiecałam. Wysadził mnie przy kładce nad potokiem i odjechał szosą numer 1.

ANI RYSKI NA PIARGACH

Padał deszcz. Do nocy podeszłam tylko kawałek. Z namiotu obserwowałam fragment gór dzielących mnie od Akureyri – były białe i nie było ich na mojej mapie, która zaczynała się dopiero tu. Rano doczytałam, że większość szlaków jest nie do odnalezienia w terenie i nieznakowana. Ten, który wybrałam – najłatwiejszy – zaznaczono przerywaną linią. Pomimo złej prognozy (przed wyjazdem pokazywała 14 deszczowych dni) było słonecznie. Chmur coraz mniej, widoki piękne. Dolina wspina się na 500 metrów. Przełęcz jest niewidoczna, po prostu rzeka spływa w drugą stronę. Po obu stronach mur wysokich szczytów. Szłam powoli, zawsze tak jest pierwszego dnia.

Obserwowałam góry. Na mapie w każdej bocznej dolinie były kropeczki – biegł jakiś szlak. Spodziewałam się, że cokolwiek zobaczę, a nie było nic. Ani śladu ścieżki, ani kopczyka, ryski na piargach. Nic. Stromo, wysoko dużo śniegu. Nawet nie wyobrażałam sobie, którędy tam iść.

Po południu po drugiej stronie rzeki zobaczyłam chatkę. Wiedziałam o niej. Po przyjeździe odwiedziłam biuro klubu górskiego w Akureyri. Kobieta, która tam pracowała, zadzwoniła do właściciela – pozwolił mi przenocować. Gdyby nie to, prawdopodobnie bym ją minęła. Żeby tam dojść, trzeba zejść z półtora kilometra, przejść kładkę nad rzeką, wrócić. Byłam ciekawa, co zastanę. Schronik był czysty, spory, nawet z łazienką (wodę nosiło się wiadrem). Zamek szyfrowy był otwarty. Byłam wdzięczna. Wysuszyłam się tam, wyspałam, przestudiowałam mapy. Od chatki biegł kropkowany szlak. Pod lodowcem rozdzielał się. Obie odnogi prowadziły do Dalvíku. Najprościej byłoby oczywiście zejść, widziałam już fiord i wyspę Hrísey, ale kusiły mnie wyższe góry. Poprzedniego dnia rozwiewało się nie raz, uwierzyłam, że teraz też się poprawi.

wyspa Hrísey
„Najprościej byłoby zejść, widziałam już fiord i wyspę Hrísey, ale kusiły mnie wyższe góry”

GRZBIET JAK OGON SMOKA

Ścieżka była owcza. Zwierzaki wdrapywały się na pięterko doliny, ostatnie zielone miejsce, i tam rozłaziły lub zawracały. Wyszłam w kamienie, goły grunt. Chmur przybywało, opadały, były coraz bliżej. Zanim straciłam widoczność, obejrzałam czoło spękanego lodowca i odkryłam, że poszłam źle. Za bardzo na północ. Próbowałam to nadrobić na różne sposoby i dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam,czasie zrozumiałam, jak biegnie szlak. Wspinał się zboczem, które już minęłam. Ośnieżonym, zakończonym nawisem. Tamtędy nie wejdę… Poczekałam na rozjaśnienie. W wieńcu skał, który spinał grań, znalazłam szczerbę, coś jakby żlebik. Podeszłam. Krucho i stromo. Glina namokła od roztopów. Mokra mgła. Stopień wyjechał, chwyt został w dłoni… Zawróciłam, przeszłam trawersem. Chmury znów się na moment przerwały. Z tej strony szczerba wyglądała lepiej. Wróciłam. Wdrapałam się. Szczelina wyprowadzała na gliniaste zbocze. Nie wiedziałam, jak daleko się ciągnie, ale przez moment zobaczyłam grań – jeden z wariantów szlaku. Wystraszył mnie. Pasy śniegu. Grzbiet zębaty jak ogon smoka. Nawisy. Za moment nakryła je mgła i widziałam już tylko lodowiec Halsjökull – nie był stromy, nie miał szczelin, więc zeszłam nim.

Poniżej lodu stromo, piarg i błoto, dużo wyrytych przez strumienie rynien. W jednej obsunęłam się i stłukłam kolano. Na drugim brzegu rzeka urwała kawał ściany. Trudno byłoby tamtędy przejść. Przenocowałam na zielonym balkonie. Słońce zaszło wyjątkowo jaskrawo. Pomarańcz i czerwień nie bladły chyba przez całą noc. Poranek pochmurny. Zejście zajęło mi czas do popołudnia.

Dalvík pachniał rybami. Schowałam mapę Tröllaskagi nr 3 i wyjęłam dwójkę. Na trójce zostało sporo niezbadanych ścieżek, ale wszystkie bez wyjątku były trudne. Wymagały idealnej pogody. Odłożyłam je na nieokreślone później.

Reykjaheiði
Surowa pustka i kojąca zieleń

INSPIRUJĄCA INFORMACJA

Reykjaheiði to stary szlak, znakowany kopcami. Na mapie zaznaczony przerywaną linią (czyli łatwy). Jest tam schronisko. Wobec prognozy zapowiadającej deszcz – w sam raz. Wyszłam pod wieczór, planowałam tylko dojście do chatki. Kofi to raczej miejsce piknikowe – maleńka izba z hamakiem, wygodna. Wieczorem napłynęło więcej mgły. Kolory bladły. Huczały wodospady. Chmury podnosiły się i opadały. Przez chwilkę zobaczyłam na górze drugi schron, Mosi. Gdybym o nim wiedziała, pewnie bym tam doszła przed nocą. Teraz już mi się nie chciało ruszać.

Poranek wilgotny, mglisty. Mosi wtapiało się w biel. Zajrzałam. Boazeria, ogrzewanie, miękkie łóżka. Była skarbonka, ceny za nocleg przystępne. Gdybym nie trafiła tu w środku dnia, chętnie bym zanocowała. Tak tylko ugotowałam herbatę, zalałam owsiankę. Zawsze przyjemniej zjeść przy stole. Było tam trochę map i książka. Trzech mężczyzn przeszło wszystkie granie Tröllaskagi. To była pierwsza i ostatnia informacja o tych górach, jaką znalazłam. Inspirująca.

Pogoda nie poprawiała się. Krążyłam, zawracałam, obchodziłam, przeskakiwałam rzeczki. Reykjaheiði było obstawione kopcami. Starymi, takimi sprzed stuleci. Nie miałam wątpliwości, że to tu. Przez jakiś czas cieszyłam się swoim sukcesem, potem dotarłam do śniegu. Hmm… rozejrzałam się po bezkresnym terenie zalanym mgłą i jak na zamówienie wyrosła przede mną grupa jeźdźców prowadząca stado wolnych koni. Kilkadziesiąt! Gdyby nie ich ślad (trudno uwierzyć, ale i on czasem znikał), nie przeszłabym na drugą stronę gór. Mgła zgęstniała, było mnóstwo śniegu. Zero widoków, skały, błoto, firn. Na górze zimno. Silny, lodowaty wiatr. Szlak kluczył, potem opadł. Zobaczyłam dolinę. Przeszłam rzekę śnieżnym mostem (konie brodem). Wyszłam pod chmury. Mżyło. Ścieżka zbiegła stromo do drogi numer 82. Kilka kilometrów na południe powinien być ratunkowy schron. Prognoza zapowiadała trzy deszczowe dni. Pomyślałam, że muszę się schować. Ruszyłam szosą. Tu, wysoko nie było już farm. Rzeczka, neonowa zieleń mchów. Mgła. Na przełęczy tak gęsta, że niewiele widziałam. Nie znalazłam biwaku, pomimo tego, że znałam współrzędne. Zapadł zmierzch. Mżawka zgęstniała. Łąki podmokłe, góry niewidoczne. Noc jasna – to prawie koło podbiegunowe. Robiłam zdjęcie pięknej doliny, kiedy usłyszałam samochód. Machnęłam i dopiero wewnątrz poczułam, jak bardzo zmarzłam. Dochodziła północ.

HISTORYCZNA DROGA

Siglufjörður. Upał, duże podejście, spory tłok. Piknikowa łączka przy wodospadzie. Zieleń. I zaraz cisza. Zgubiłam tyczki albo one się tam same zgubiły. Ostatnie, co widziałam, to ich luźna sterta, przeznaczona może do uzupełnienia brakujących lub zostawiona do wstawienia później. Skarpa jak zwykle bardzo stroma. Grań otyczkowana, łatwa, chociaż od północy podcięta. Szłam wysoko, wśród wspaniałych widoków. Przez pola mięciutkiego mchu. Płaty śniegu. W silnym wietrze. Ponad Skarðsdalurem przetrawersowałam zbyt ostry kawałek i zeszłam do drogi. Tu brzydko, zbocza zrujnowane przez wyciągi. Długie, orczykowe. Droga gruntowa, wąska, czym wyżej, tym bardziej ponura i groźna, zasypana piargiem, dużymi skałami, które wyglądały, jakby dopiero spadły. Po płatach śniegu, pod skarpą z rozmiękłej gliny. W cieniu. Nieprzyjemnie.

Przełęcz Siglufjarðarskarð wąziutka jak bramka. Wykuta w latach 40. (obniżono ją wtedy o 14 metrów, usuwając najtrudniejsze miejsce) i ponownie poprawiona w 2000 roku. To historyczna droga. Przez wieki jedyny sposób dostania się do Siglufjörður. Możliwa do pokonania tylko przez kilka miesięcy w roku, bo śnieg (to 630 metrów n.p.m.). Kiedyś, zimą co roku ginęli tu ludzie. Widok wspaniały aż po Hornstrandir i Drangajökull. Trudno się oderwać, ale jest późno, a wokół same ostre skały. Zimno. Zeszłam do pierwszej zieleni starą drogą – jak zrozumiałam, tą z lat 40.

Była stroma, dość męcząca. Łączka z dywanem miękkiego mchu, łanem wełnianki już z daleka wydawała się rajem i taka była. Padłam, poleżałam na miękkim, rozbiłam namiot. Była też rzeczka. Wspaniały zachód słońca. Wydawało mi się, że na północy widzę w chmurach zarys wyspy Grímsey, ale nie byłam pewna.

Islandia
Huczące kaskady

TŁOK

Poranek piękny. Zieleń, słońce. Wykąpałam się, poleniłam. Schodząc, bo to był jedyny wariant, obserwowałam stok. Może gdzieś udałoby się znaleźć trawers? Ścieżka opadała, okrążając zbocze. Pode mną pojawił się widok na mierzeje. Śledziłam je wcześniej w Google Earth. Jedna przechodnia, druga przecięta rzeką. – Jaka głębokość? – spytałam przewodnika komercyjnej grupy, która nagle zakłóciła mi spokój. Kilkanaście osób, głównie Azjaci. Pod nami na szosie stał ich samochód. – Po pierś i bardzo silny nurt. – Szkoda…

Szlakiem poniżej podchodziły jeszcze dwie osoby. Tłok. Niewiele myśląc, skręciłam w owczy trakt. Biegł trawersem do odosobnionej dolinki. Ślicznej. Tam ślady się rozbiegły, a ja wdrapałam na zbocze i znalazłam ścieżkę do kolejnej doliny. Kilka stromych zejść, piarg, trawiasty balkon. Od szlaku zaznaczonego na mapie dzieliła mnie jeszcze jedna dolina. Nie od razu wymyśliłam, jak tam dojść. Stromo, wysoko, teren już kamienisty, nie zielony. Śnieg. Przeszłam przez potok, podeszłam pod czoło lodowca, minęłam żebro grani. Kilka balkonów, kilka uskoków. Śnieżne pola. Porywisty wiatr.

Schowałam się w jakimś zakamarku, żeby przejrzeć mapę. Do Botnaleið brakowało mi z pięćset metrów. Zbocze pochyłe, ruchome. Pod nim urwisko. Szczelina i chyba kolejny próg. Zanim wypatrzyłam przejście, siadła chmura. Było lodowato. Zeszłam. W stronę zieleni, dywanów mchu, perlistych strumyków. Sto metrów niżej spojrzałam w górę i zobaczyłam samotną tyczkę. To jednak tu! Wróciłam, teraz po szlaku lub prawie, bo tyczki były bardzo rzadkie. Okrutnie stromo. Ruchome piargi na glinie, ruchome głazy. Wąwóz jak tunel aerodynamiczny, labirynt w skalnym rumoszu, śniegowych pólkach. Kilka uskoków. Kusząca, ciągnąca się daleko grań, co chwilę w chmurach. Może jutro – marzyłam, kicając z bloku na blok. Teraz musiałam znaleźć wodę. Był wieczór. Dzień minął jakoś szybko. Oglądałam każdy śniegowy płat, ale w tym ażurowym terenie wszystko wsiąkało. Za przełęczą urwisko, skalny gruz. Tyczka na prawo, tyczka na lewo… I wspaniały, daleki widok na Siglufjörður. Ze 100 metrów niżej balkonik i równa linia neonowego mchu. Woda! Schodziłam tam chyba z godzinę, bardzo ostrożnie. Najchętniej po płatach firnu, też stromych, ale stabilniejszych niż piarg. Rozbiłam namiot na skraju śniegu. Z sąsiedniej przełęczy wylazła chmura. Szybka, bardzo zimna. Wiatr wduszał ją w moją dolinę, macki sięgały i do mnie. Głaskały skały, ocierały się o ocean, czesały na grani, którą szłam poprzedniego dnia. Fotografowałam. Aż do wieczora, a potem znów koło wpół do drugiej, kiedy słońce przesunęło się wprost pod fiord, gotowe wschodzić.

MONOTONNY PŁASKOWYŻ?

Rano mgła. Zero widoczności. Czyli wracam… Nie od razu wymyśliłam jak. Czekałam na przejaśnienia, znaczyłam drogę do śniegowego płatu, na którym, miałam nadzieję, jest mój ślad. Tam znów czekałam, bo do przejścia kawał rumowiska. Za urwiskiem wyszłam pod chmury. Wiatr wiał jak oszalały. Botnaleið – na mapie linia przerywana – byłoby niewidoczne, gdyby nie tyczki. Śledząc je, zeszłam do podmokłych łąk, które szlak obszedł dużym łukiem, wycięłam salto na drewnianym mostku, mokrym i oślizłym. Wystraszyłam kilka długodziobych ptaków i znalazłam się na szosie. Wzdłuż niej sporo dojrzałych jagód. Przy moście na końcu jeziora był sklep. Jakoś zeszło ze mnie powietrze. Umyłam głowę, wypiłam kawę… Pomachałam biesiadującym rowerzystom. Zza mojej grani wiatr wypluwał fontanny chmur. Poszłam wzdłuż morza, w stronę samotnej farmy. Był tam szlak.

– Płaskowyż jest kamienisty, równy jak stół. Monotonny. – W głosie mężczyzny czułam niepewność. – Nic tam nie ma. Idź skrajem, inaczej niewiele zobaczysz.

– W tym jeziorze podobno straszy. – Jeden z chłopców pokazał mi punkt na mapie.

– Szkoda, że to tak nisko, musiałabym sporo nadłożyć, przenocuję na płaskowyżu.

– Chodzimy tam co jesień za owcami, ale nigdy nie biwakowaliśmy. Zrób zdjęcia… i przyjedź we wrześniu, jak będziemy sprowadzać owce. Wtedy to twoje łażenie się przyda. – Żegnali mnie. Kiedy podchodziłam, dogonił mnie pies. Już miałam pisać: „Odprowadzę go za kilka dni”, kiedy dzieci się zorientowały. Krzyki ledwo docierały z daleka, ale wrócił. Nad oceanem pojawił się wzorek z wykoszonej trawy i balotów z sianem – 34. Czyli tyle owiec zostaje na zimę, chociaż mogłam się jednak pomylić. Wspomnieli też o koniach. 20 trzymanych dla zabawy. Widziałam z bliska tylko jednego. Ulubieńca poważnej dziewczynki. Ocean, góry, konie. Pustka i ta zieleń. To musiało być wspaniałe lato dla dzieci.

Źle policzyłam. Już koło drugiej minęłam miejsce, gdzie spodziewałam się biwakować. Koło czwartej znalazłam jeszcze lepsze. Woda, placek równiutkiego mchu… Za wcześnie. Chciałam iść. Płaskowyż był monotonny i fascynujący. Przypominał mi marsz przez islandzkie wyżyny, z tym że tu to ja decydowałam, co widzę. Mogłam odejść w stronę centrum, gdzie po horyzont były tylko ostre kamienie i kępki pojedynczych zawciągów, lub przesunąć się o kilkadziesiąt metrów i podziwiać lotnicze widoki. Wydmy wulkanicznego piachu na skraju zieleni, drogi i samotne farmy otoczone kupkami balotów. Łąki w paski, świeżo skoszone, a daleko góry, które już znałam. Gdy przenosiłam się dalej na zachód, pojawiał się ocean, kilka wysp w popołudniowej mgle, parę samotnych skał. Linia brzegu jak malowana akwarelą. Nie mogłam się zdecydować, więc szłam zygzakiem. Zafascynowana.

„Pomarańcz i czerwień nie bladły chyba przez całą noc”

OWCE, KTÓRE WYBIERAJĄ WOLNOŚĆ

W kolejnej dolince zobaczyłam kopczyki. Skusiły mnie i niechcący zeszłam na skraj Miðdalur. Aż stanęłam. Dolina głęboka, światło niskie. Góry gładkie, fioletowo-zielone. Morze złote, bo to już wieczór. Pięknie. Tylko hmm… nie tu się wybieram. Rzut okiem na mapę. Nerwowe poszukiwanie wody. Na górze nic, na mapie też, musiałabym zejść z 200 metrów, a miałam biwakować na płaskowyżu… Pokręciłam się i wróciłam do poprzedniej dolinki. Nic takiego, zajęło mniej niż godzinę. Gorzej, że tam woda też bardzo nisko. A zejście paskudne, strome. Przypomniało mi się, że wcześniej widziałam neonowy mech. Jeszcze mnie nigdy nie zawiódł, zawsze oznaczał wodę. Obeszłam urwisko. Po kamieniach, po błocie, po śniegu. To pewnie ze trzy kilometry. Znów godzina. Teraz już czułam zmęczenie. Znad płaskowyżu, pomarańczowego od zachodzącego słońca, wynurzały się szczyty, po których chodziłam przedwczoraj. Już bezchmurne. Z płatami śniegu. Wiatr osłabł. Spod mchu wypływał czyściutki strumyk, było źródło. Dalej trawka idealna pod namiot. Kiedy go rozbiłam, przybiegły owce. Galopem.

Na widok namiotu zamarły. Pewnie nie widywały tu obcych, a może aż do końca września nie widywały zupełnie nikogo. Żyły swobodnie, jakby były dzikie. Farmerzy opowiadali mi, że co roku jedna lub dwie odmawiają sprowadzenia w dół. Znają góry, wiedzą, gdzie się ukryć, zostają na zimę i zwykle udaje im się ją przeżyć.

Słońce zaszło. Pomarańcz wędrował w stronę ośnieżonego grzbietu naprzeciw mnie, różowiał, bladł, w końcu zmienił się w błękit. Spokój, monotonia, balsam. Nie wiedziałam, czy to ja odbieram nudę w ten sposób (jako zdobycz, nagrodę, nawet luksus), czy może odbiera ją tak każdy, kto sam się na nią zdecydował, sam wybrał, że tego chce? Pojutrze zejdę do Hofsós – planowałam – pójdę na basen… Wyjęłam mapę Tröllaskagi nr 1, jeszcze nieotwieraną, pachnącą farbą i papierem. Trzy arkusze w skali 1:50 000, dostałam je kilka lat temu od mężczyzny, który powiózł mnie na północne wybrzeże Islandii stopem. Lodowce, siatka pustych szlaków. Kilka farm. Góry, o których prawie nikt nie wie. Raj.

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Gdzieś tam jest wyspa Grímsey


Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 3/2021 (280)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023