NIE WIEM CO ZDARZY SIĘ JUTRO – DENIS URUBKO

Rozmawiała / JELENA ŁALETINA
Tłumaczyła / ALIJA ABILBAJEWA
Zdjęcie otwarcia / Na Czo Oyu w 2009, fot. Boris Dedeszko


Ho, ho, Urubko, masz już 40 lat! Już czy dopiero? 

Czterdziestka to JUŻ. Mam poczucie, że nagle minąłem szczyt życia. Kiedyś wszystko, co najważniejsze w alpinizmie, było przede mną, a teraz chyba zostało za mną. Ale jestem zadowolony, że udało mi się zrobić wiele z tego, o czym kiedyś marzyłem. Przy czym urzeczywistnianie marzeń wykańcza, wypala tak jak w każdej dziedzinie.

Ile z tych czterdziestu lat zajmujesz się alpinizmem?

Za początek można uznać wejścia na zwykłe góry, jak Budarki, Striżament, Besztau, Czeget-Czat i inne na Kaukazie. Było to w latach 1980-1987, kiedy z rodziną mieszkaliśmy w Kaukazie Północnym. Kiedy miałem dziesięć lat, ojciec często brał mnie na ryby, polowania, chodziliśmy po górach. Pamiętam piękny widok na śnieżnobiałe kopuły na grzbiecie Kaukazu. Niedawno znalazłem w Internecie wspomnienia o klubie turystycznym miasta Niewinnomyssk „CzeRGID” i jego kierowniku-sadyście, panu Sliwko. Zabawne, ale zaczynałem poznawać te góry pod jego przewodnictwem. Potem były szczyty na południu Sachalinu… Wychodzi na to, że alpinizmem zajmuję się ponad 30 lat. Prawie całe życie.

Twoja droga od siedemnastolatka, który samotnie wszedł na Biełuchę, do uznanego w świecie alpinizmu celebryty patrząc z zewnątrz – wygląda na bezbłędną i zaplanowaną. Tylko najbliżsi wiedzą, ile kosztowało cię to, co teraz wygląda na jednolite i proste. Ile wewnętrznych wzlotów i upadków musiałeś przeżyć?

Cieszę się, że patrzysz na to z takiej perspektywy. Podobno wszystko rozwija się jak ruch spirali – nie ma prostych linii. Tak się złożyło, że często musiałem zaczynać wszystko od początku. Było mi bardzo ciężko, kiedy zrezygnowałem ze studiów we Władywostoku. Ale przede mną były góry. Gdy spadłem ze szczytu Abaj porwany lawiną, wszystko się skończyło. Połamane nogi, sam w obcym kraju, bez pieniędzy i obywatelstwa, zdrada przyjaciół. Obecną sytuację też można nazwać kryzysową. „Wypędzili” mnie z kraju i po dwudziestu latach służby mam tylko wiatr w kieszeni – ani domu, ani pracy w nowym miejscu. Próbowałaś zaczynać życie od początku? U mnie tak to teraz wygląda.

Na Czo Oyu w 2009
fot. Boris Dedeszko

Kiedy było trudniej: na początku, kiedy ty – głodny, ałmatyński bezdomny nocujący na ławkach w parku – byłeś gotów na wszystko dla wzywających do siebie szczytów, czy teraz, kiedy każdy twój projekt jest bacznie obserwowany?

Teraz jest trudniej. Ale nie z powodu tej uwagi. Po prostu teraz nie wolno mi być „głodnym, ałmatyńskim bezdomnym”. Mam wkoło ludzi, którzy zależą ode mnie: rodziców, dzieci, siostrę z rodziną. Zbyt wielki jest ciężar odpowiedzialności, który uzbierał się przez lata. Ale ucieczka od niego byłaby tchórzostwem połączonym z lenistwem. Kiedyś robiłem to, co chciałem, teraz muszę czasami postępować sprzecznie ze swoimi pragnieniami.

Kiedy cię poznałam, miałeś 27 lat. Pisałeś w swoim dzienniku:,,O, Pustelnik!”, ,,O, Habeler!”… Myślałeś wtedy, że kiedyś napiszą o tobie:,O, Urubko!”? Zdawałeś sobie sprawę ze swojego potencjału?

O niczym takim nie myślałem. Teraz ze zdziwieniem oglądam się wstecz i sam się dziwię – no niemożliwe, ja to zrobiłem!? Początek wieku to były wesołe czasy. Wtedy o niczym innym się nie myślało, tylko o Himalajach i sporcie. Chciało się “trzaskać” ośmiotysięczniki i rozrzutnie spalić młode lata.

Skąd się wziął alpinista Urubko? Jak kształtowałeś się jako wspinacz? 

Jak już wspominałem, w dzieciństwie wchodziłem na wzgórza w okolicach miasta Niewinnomyssk w Stawropolskim Kraju. Potem przeprowadziliśmy się, ale chodziłem turystycznie w góry niedaleko domu. Jużnosachalińsk jest położony u podnóża łańcucha górskiego. Na mierzących niewiele ponad 1000 metrów szczytach bardzo mocno wieje i jest zimno – ukształtowały się tam niewielkie obszary “alpejskiego” terenu. Było to wciągające i piękne. Po szczytach Sachalinu zapragnąłem czegoś większego. W 1990 roku dostałem się na studia do Władywostoku. Po zajęciach trenowałem, wspinałem się, jeździłem w góry Sichote-Aliń. Kolejką miejską wyruszałem w podróż. Sprzętu nie miałem, kiełbasę i chleb nosiłem w szkolnym tornistrze. Przydało się doświadczenie z Sachalinu – noclegi przy ognisku, łowienie ryb… Ale celem zawsze były wejścia na szczyt. Ciepło wspominam Alpklub we Władywostoku. Tam poznałem poważne, systematyczne podejście do treningów.

Znalazłem się w towarzystwie chłopaków, którzy pasjonowali się trudnymi wspinaczkami. Primorskaja Federacja Alpinizmu znajdowała środki, żeby wesprzeć szkołę, przygotować młodych. Otrzymałem tam pierwsze lekcje współdziałania w zespole. Tam zrobiłem pierwsze prawdziwe skalne przejścia i zimowe drogi… Najciekawsze były: pierwsze wejście na szczyt Ulun, samotne wejście ”na dziko” na szczyt Morion i droga 2B na szczyt Złoty Róg, który zdobyłem jako pierwszy człowiek…

Sachalin, prawdopodobnie 1989 rok
fot. arch. D. Urubko

Co było dalej?

Wyruszyłem na przełęcz Lajlak (Kirgizja, Pamiro-Ałaj), żeby pracować jako porter u zagranicznych turystów. Włóczyłem się po okolicy obozu głównego, robiłem solowe wejścia. To było niebezpieczne i ryzykowne, ale udało mi się przejść kilka dość poważnych dróg 3A-4A. Firma przymknęła na to oko, uczciwie rozliczając się ze mną za pracę. Spóźniłem się na jedno z wyjść i potem pieszo wyruszyłem do biura przez połowę Azji Środkowej. W taki oto sposób znalazłem się w obozie alpejskim Ałaj miasta Osz. Samotnie, z zamiarem dostania się pod Pik Lenina i wejścia na szczyt we wrześniu. Przypomnij sobie dziki rok dziewięćdziesiąty drugi po Pieriestrojce: wszędzie chaos i spustoszenie. Nagle, późno wieczorem na podwórze obozu wjeżdża zakurzona ciężarówka. Z paki wprost na winorośl wyskakują osmoleni, opaleni i wychudzeni ludzie. Rzucają się jak dzicy, żrą niedojrzałe owoce i popijają je alkoholem. Tak poznałem chłopaków z CSKA Kazachstanu. To był dla nich ciężki sezon. Dwa tygodnie żyli praktycznie bez prowiantu, helikopter nie przyleciał. Ledwo udało im się stamtąd wydostać i właśnie za to radośnie sobie dogadzali. Całą noc słuchałem opowiadań o zuchwałych wejściach na stokach Piku Kommunizmu. Rano szeregowy sportowej roty przedstawił mnie dowódcy, Ilińskiemu.

– Na Pik Lenina samotnie iść odradzam, młody człowieku – powiedział. – Ale może pan przyjechać do nas i służyć w wojsku.

Kości zostały rzucone. Zabrali mnie do ciężarówki i zawieźli do Ałmaty, Stamtąd wróciłem do domu z twardym postanowieniem, że zarobię pieniądze i wrócę. Przerwałem studia. 3 stycznia 1993 roku wysiadłem na peronie w Ałmacie. Trzeba było za coś żyć, więc przez pół roku pracowałem jako aktor trzeciej kategorii w Teatrze dla Młodych Widzów. Mieszkałem, gdzie się dało, nocowałem w teatrze, u przyjaciół, na ławkach w parku i na podwórkach pod blokami. W ciągu tygodnia trenowałem w CSKA, a w weekendy wspinaliśmy się pod okiem czarującej kobiety, Ludmily Nikołajewny Sawinej. Poznawałem podstawy alpinizmu i poważnego technicznego wspinania. Życzyłbym tego każdemu początkującemu sportowcowi, bo ta szkoła określiła całe moje życie. Trzeba przyznać, że do 2001 roku słabo rozwijałem się w dziedzinie wspinaczki sportowej. Chodziłem co prawda na trudne drogi, najpewniej czułem się w mikstowym terenie, ale specyficzny “szlif” skałkowy nadał mi Jurij Gorbunow – “ bóg” technicznej wspinaczki alpejskiej, zwycięzca i wielokrotny medalista zawodów Związku Radzieckiego we wspinaczce. W zasadzie, jeżeli się dobrze zastanowić, wszystko, co osiągnąłem w sporcie, zawdzięczam tym wyjątkowym osobom.

W 2003 roku postanowiłeś wypłynąć na szerokie wody. Miałeś wątpliwości? 

Wątpliwości były w trakcie zimowych ekspedycji w latach 2001-2003. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego robię kolejne kroki. W 2003 roku mało co nie zginąłem przez niechlujność jednego z członków zespołu, prawie się odmrozilem, relacje się psuły, zaczęły się intrygi i niedomówienia. Poza tym było już dla mnie jasne, że w tym zespole nie zajmuję się alpinizmem, tylko atletyką na dużej wysokości. W 2002 roku zrobiłem tylko dwa wejścia! Trenowali nas, poganiali, potem wchodziliśmy na kolejny ośmiotysięcznik. Nie pozwolili mi na próbę wejścia na Broad Peak ani na K2, bo – krótko mówiąc – moje ambicje były sprzeczne z “generalną linią partii”. Dlatego pod koniec 2004 roku zrozumiałem, że nie chcę się bawić w głupoty. Natomiast samodzielne projekty, takie jak Śnieżna Pantera w jeden sezon, Lhotse lub zimowe K2 dostarczały ogromnej satysfakcji i przyjemności. Postanowiłem, że trzeba próbować dotrzymać kroku Simone Moro i innym ludziom z Zachodu. Zacząłem działać. W pierwszej kolejności poszedłem do Ilińskiego i uczciwie powiedziałem, że już nie będę pracować pod jego kierownictwem.

Z Simone Moro podczas wejścia na Makalu, 2009 rok
fot. arch. D. Urubko

Przetrwałeś w tym szorstkim środowisku, organizowałeś mnóstwo wypraw, zrobiłeś wspaniałe wejścia, nauczyłeś się pracować ze sponsorami, stworzyłeś Federację, zebrałeś kolekcję Złotych Czekanów… Jak wielu kolegów z zespołu wspierało w odległym 2003 roku twoje dążenie do tego, żeby samodzielnie decydować o ścieżce rozwoju?

Tylko Siergiej Samojłow. Wydaje mi się, że ze względu na swoje doświadczenie zdawał sobie sprawę, że to, czym się zajmowaliśmy, było wyścigiem szczurów. Był przecież alpinistą nr 1 w Związku Radzieckim w latach 1990-1991. Reszta nie widziała niczego poza własnym nosem. Oczywiście istnieje wiele stereotypów, które ciężko przełamać. Ale ja nie liczyłem na wsparcie. Miałem wręcz ochotę utrzymać dystans. Do tej pory mam mieszane uczucia w stosunku do chłopaków. Przypomina mi to relacje z kolegami z jednej celi. Siedzieliśmy razem, ja uciekłem, oni woleli zostać. Nie czuję nostalgii. W zamian zdobyłem prawdziwych przyjaciół, którzy szukali tego samego co ja – twórczości i wolności.

Zajmujesz się alpinizmem profesjonalnie. Duża w tym zasługa twojego przyjaciela, Simone Moro. Wokół ciebie jest wielu profesjonalnych sportowców. Jakie są plusy i minusy takiego sposobu życia?

W pracy przewodnika wiele da się przewidzieć, wszystko jest wyliczone. Są umowy, stałe kontakty, standardowy typ klientów i programy wejść. Ewentualność nieprzewidzianej przygody sprowadzono do minimum. Simone kreuje swoją działalność zupełnie inaczej. Zawsze jest w trakcie poszukiwania nowych projektów, sponsorów, wypraw. Nie ma szablonów. Właśnie to udało mi się od niego wchłonąć i zacząć tak samo budować własne życie. Na każdym kroku pojawiają się trudności, gdyż zawsze trzeba przemyśleć linię rozwoju, cały czas być gotowym na zmiany. Nie ma nic stałego, człowiek ciągle znajduje się w strefie ryzyka… I nie tylko dlatego, że praca jest dość niebezpieczna. Po prostu nie wiem, co zdarzy się jutro. Nikt nie ustawi zadania, nie zapłaci jak należy raz w miesiącu albo po weekendowym wprowadzeniu grupy. Plus jest taki, że jestem wolny, mogę robić wszystko, co zechcę.

Jest różnica w podejściu do profesjonalistów w ojczyźnie i za granicą? 

We Włoszech i Francji zawód przewodnika górskiego to prestiżowe i dobrze płatne zajęcie. Z dużym zrozumieniem podchodzi się tu także do pojęcia „profesjonalny sportowiec”. W Rosji o takim zawodzie większość pewnie nawet nie wie. W Rosji i Kazachstanie spotykam się z nieufnością. Większość ludzi, którzy mnie poznali, myśli pewnie, że nie mam co robić i mam zawyżone mniemanie o sobie. We Włoszech i Korei odwrotnie – myślą, że jestem niewyobrażalnie bogaty. Kiedy się dowiadują, że nie mam nic oprócz komputera i nie mogę sobie pozwolić na wakacje na wyspach Bahama, bardzo się dziwią. Ludzie w Hiszpanii i we Włoszech rozumieją, jak ważne jest mieszkanie w pobliżu gór. Mają świadomość, że osobliwy tryb życia tworzy szczególny stan ducha. Że każdy dzień muszę poświęcić na trening i dążenie do samorealizacji. Z kolei tutaj codziennie muszę udowadniać innym i sobie, że… nie jestem idiotą.

Dużo już zdążyłeś osiągnąć, a najważniejsze – przeżyłeś. Lista twoich dokonań robi wrażenie. Śnieżna Pantera, Korona Himalajów (pierwszy zdobywca pochodzący z krajów byłego ZSSR), cztery nowe drogi na ośmiotysięcznikach, dwa zimowe pierwsze wejścia, techniczne linie, szybkie akcje. Pracujesz w jury prestiżowych konkursów… Pamiętasz swoją listę priorytetów: “pieniądze, sława, kobiety”? 

Pomyliłaś się w bardzo ważnej kwestii. Lista brzmi tak: ”Mój bóg to Sport. Jego prorocy to sława, pieniądze, kobiety”. Dla mnie pieniądze nie są priorytetem. Nigdy nie będę dla nich zbaczał z drogi. To, co osiągnąłem… Bez wsparcia przyjaciół nic by się nie udało. To jest gra zespołowa – działają wszyscy, ale zaszczytny obowiązek strzelenia bramki przypada tylko jednemu. Tak się złożyło, że na wielu drogach, które przeszły nasze zespoły, mnie się poszczęściło. Ważne jednak, by zrozumieć, że wspólny wysiłek jest podstawą wszystkich osiągnięć w alpinizmie. Także wejścia solistów opierają się na sprzęcie, cierpliwości i wsparciu bliskich, rodziny.

Samotne wejście nową drogą na Lhotse, 2010 rok.
Zdjęcie zrobione na wysokości 8000 m.
fot. arch. D. Urubko

Mój podziw budzi twoje przejście z Siergiejem Samojłowem południowej ściany Broad Peaku. Piękny ruch, odważny.

Tak, Broad Peak jest nierealnie dziarski. Wydaje się, że nasze wejście w 2005 roku stało się jednym z najbardziej zuchwałych wejść na ośmiotysięczniki. Nie mogę go jednak nazwać najlepszym ze wszystkich, ponieważ nowe linie na Lhotse, Kali Himal, Joszkar Oła, Piku Ośmiu Alpinistek, Manaslu, Piku Pobiedy, Małej Uszbie i Cho Oyu też są wiele warte. Może patrząc na nie obiektywnie, można by coś wyróżnić. Ale ja tak nie potrafię, bo każde z nich dostarczyło mi niepowtarzalnych emocji. Za każdym razem byłem inny, zmieniałem się. Tracąc coś, zyskiwałem coś więcej.

Czy zdarzyły ci się poważne niepowodzenia? Jaki ślad zostawiły w tobie sytuacje, gdy musiałeś zawrócić, będąc o krok od celu? 

Nie myli się ten, kto nic nie robi. Niepowodzeń mam chyba sporo. W 1991 roku podróżowałem po paśmie górskim Kodar w Zabajkalu. Chciałem samotnie wejść na najwyższy wierzchołek. Kiedy przeszedłem przełęcz i byłem u podstawy góry, zrozumiałem, że plan przerasta moje możliwości. Tydzień jechałem z Władywostoku, by spokojnie wzruszyć ramionami i ruszyć z powrotem. Ta decyzja do tej pory ogrzewa mi serce. Były też inne niepowodzenia. Nie wszedłem na Pik Pobiedy w 1994 roku, odstąpiłem po pierwszej próbie na Hidden Peak w 2001 roku. Z Polakami na początku 2003 roku nie osiągnąłem szczytu na K2. Podczas próby na Makalu prawie nas zwiało z wysokości 7400 metrów, odwróciliśmy się na pięcie. A lawina na stokach góry Abaj! Musiałem przez dwa lata wracać do siebie – fizycznie i psychicznie. Jedno z największych niepowodzeń, to oczywiście tragedia w maju 2013 roku. Z Aleksiejem zrobiliśmy wszystko! Byliśmy nastawieni na stuprocentowy sukces. Myślę, że na południowo-zachodniej ścianie Everestu nic by nas nie powstrzymało. To był poważnie przygotowany i szczegółowo zaplanowany ruch. Zdrowie i siły – powyżej średniej. Aklimatyzacja – najlepsza wśród wszystkich alpinistów w tym sezonie na planecie. Trzeba było zobaczyć ogień w oczach Loszki! Ale los zrządził inaczej. Życie jednego z najlepszych przyjaciół stało się ceną za naszą pewność siebie. Nie mogę opanować drżenia, znów przeżywam poranek 15 maja…

O czym teraz marzysz? Jakie masz plany? 

Chciałbym kupić kawałek ziemi w Guamce na Kaukazie i zbudować sobie daczę. Uprawiać swój ogródek. Ale to z dziedziny fantastyki. Pieniędzy nie ma i na razie nie zapowiada się, żeby były. Pod koniec roku chciałbym wydać książkę o Śnieżnej Panterze. Będzie to opowieść o wejściach z 1991 roku, kiedy brałem udział w ekspedycji Simone Moro i Mario Kurnisa na wszystkie siedmiotysięczniki byłego Związku Radziec- kiego. O historii naszego poznania z Simone. Wcześniej nie miałem pieniędzy na jej wydanie. Ale teraz, kiedy sprzedałem już wcześniejsze książki, uzbierałem środki na publikację następnych. Planów wejścia na ośmiotysięczniki mam mnóstwo. Moim priorytetem jest techniczne wspinanie na dużych wysokościach. Jest gdzie się zabawić!

Wasze przejście z Borysem Dedeszko południowo-wschodniej ściany Cho Oyu porusza wyobraźnię. Ryzyko było jednak ogromne. Czy patrząc z perspektywy czasu uważasz, że było zbyt na “łapu-capu”? Gdzie jest granica między alpinizmem bezmyślnym a takim, który zostawia dużą szansę na przeżycie?

Wchodziliśmy w drogę, kalkulując wszystko bardzo dokładnie. To nie była lekkomyślność. Oczywiście, mieliśmy poślizg na krawędzi i sporo szczęścia, że w ogóle wróciliśmy. Przypomnij sobie warunki! Nie najgorzej przeszliśmy dolną część techniczną. W górnym sektorze zrezygnowaliśmy z zaplanowanej linii wprost, skręciliśmy na Drogę Polaków. Mieliśmy dobrą aklimatyzację i przygotowanie fizycznie, co pozwoliło nam wejść na szczyt z 7600 metrów. Wpojone przez ojca umiejętności orientowania się w terenie i wykorzystywanie najdrobniejszych szczegółów pomogło w nocy. Twardo przestrzegaliśmy zasad zjazdów na linie podczas zejścia. Wiesz, jak ja haki wbijałem!? Na zawsze! Zostawiliśmy też kilka friendów i ekspresów. Poza tym dokładna kalkulacja i oszczędność w prowiancie. To było jedno z moich najstraszniejszych wejść. Ale ono było tego warte! A różnica między przemyślanym szturmem i awanturniczą przygodą polega na tym, że nawet w najtrudniejszych warunkach zespół ma szansę osiągnąć szczyt i wrócić do domu. Szansa jest mizerna… ale jest! Profesjonalizm i umiejętności pozwalają ją wykorzystać. Awantura jest wtedy, gdy szans na przeżycie już nie ma.

Z jednej strony sukces, zwycięstwa, radość, poszerzanie swoich możliwości i horyzontów. Z drugiej śmierć przyjaciół, których jest coraz mniej… Czy ten smutny ciężar zmusza do refleksji? 

A nad czym się zastanawiać? Że czas samemu już z tym skończyć? Zmusza. W pewnym momencie trzeba odpuścić chodzenie na trudne drogi. Jak tylko poziom odpowiedzialności przekroczy poziom egoizmu, przestanę zajmować się ekstremalnym alpinizmem. Mam nadzieję, że zauważę tę chwilę.

Podczas wejścia na Pik Pobiedy z Genadiem Durowym. Nowa droga Dollar Rod, Lato 2011 roku
fot. arch. D. Urubko

Jak zmienił się światowy alpinizm w porównaniu z tym, co było dziesięć lat temu? Jakie są zauważalne trendy? Co dziwi, wzbudza zachwyt, drażni?

Więcej jest show, który przesłania sport. To jak prawdziwa walka i wrestling, gdzie wystrojeni pięknisie udają uczciwy pojedynek i skaczą jak małpy ku uciesze tłumu. To jest imitacja alpinizmu. Ludzie zarabiają pieniądze na wszystkie możliwe sposoby. Kiedyś zobaczyliśmy z przyjacielem książkę jednego ze znanych alpinistów o jego wejściu na Grandes Jorasses… Siergiej długo się śmiał, wspominając sople rosnące w poprzek – tak autor „ozdobił” swoją relację zdjęciami, żeby wyglądało efektownie. Zbyt dalekie to od rzeczywistości. Podobnie zrobił House, ogłaszając swoje wymęczone wejście stylem alpejskim w trzeciej próbie na Nanga Parbat po zawieszonych wcześniej poręczówkach. Tak postąpił Prezejl w 2006 roku, przekonując wszystkich, że jego wejście odbywało się w dzikim i nieoswojonym rejonie po supertrudnej drodze. To, co zrobili chłopaki w 2012 roku, wciągając chorego na szczyt zygzakiem, za co otrzymali Złoty Czekan. Dziwi, że pozycjonowanie turystyki i podróży zaćmiewa publice mózg. Wszystko wynosi się do rangi osiągnięcia. Jadąc do dalekiego (dla Europejczyka lub Amerykanina) rejonu, barwnie opowiada się o trudzie, z jakim się tam dotarło i już można liczyć na to, że część publiki odbierze to za etap wejścia na górę. Zapomina się jednocześnie, że większość ładunku podróżuje do bazy autami lub niesiona przez tragarzy, a u podnóża tych dzikich gór pasterze od tysiąca lat wypasają swoje stada. Setki lat karawany wytyczają drogi w wąwozach, gdzie według zachodnich fantastów nie stanęła stopa człowieka. Kiedy przedwczoraj natknąłem się na zwrot “niechodzone ścieżki” w opisie jednego z ekstremalnych projektów, roześmiałem się. A któż te ścieżki wydeptał? Z drugiej strony poziom wspinania na technicznych drogach, który osiągnęli współcześni alpiniści, po prostu zachwyca. Jest czego pozazdrościć i od kogo się uczyć.

Co w tej chwili jest dla ciebie najcenniejsze? 

Dzisiaj całowałem stópki mojej córeczki, Aleksandry. Woziłem ją na barana, karmiłem czarną porzeczką. Dziewczynka radośnie się śmiała i wypowiadała swoje drugie słowo w życiu: „tata”

Czy znalazłeś równowagę pomiędzy życiem rodzinnym a wspinaniem? To w ogóle jest możliwe? Co poradziłbyś początkującym? 

Nie trzeba szukać równowagi. Wydaje mi się, że nie przyszliśmy na ten świat w celu założenia rodziny i złożenia siebie w ofierze w imię dobrobytu potomstwa. Oni też mają zrujnować swoje wspaniałe marzenia po to, żeby wychować następne pokolenie? A kto wtedy będzie ŻYŁ? Myślę, że dzieci chciałyby widzieć przy sobie rodziców, którzy nie zrezygnowali ze swojego przeznaczenia. Każdy z nas ma prawo do realizacji siebie. Możliwe, że ktoś widzi życie rodzinne jako swoje najważniejsze powołanie i obowiązek. Ja nikogo do niczego nie zmuszam, dbam tylko o własną wolność wyboru. 

Dużo piszesz. Twoje książki są tłumaczone i wydawane w Europie. Gdy byłeś sierżantem, pisałeś artykuły, starając się opowiedzieć o kazachskim alpinizmie. Teraz prowadzisz też blog. Piszesz podczas wypraw w zimnym namiocie, piszesz w domu w wolnym czasie. Czy znasz innego alpinistę, który tak samo rzeźbi książki jedną po drugiej?

Tak, znam. Simone Moro, mój przyjaciel. W jego twórczości znajdziecie materiały o naszych wspólnych projektach. Jeśli ktoś jest ciekaw, ma możliwość ocenić i zobaczyć daną sytuację z dwóch punktów widzenia. W sumie, możemy uzupełniać się nawzajem, choć styl mamy różny. Tak samo różni się nasza relacja między autorem i publicznością. U Simone wszystko jest zbudowane przez wydawcę, któremu zależy na promocji produktu, głównego bohatera i tworzeniu wizerunku. Na marginesie, publiczność, nie tylko ze środowiska, jest zainteresowana głównie takimi gigantami wspinaczki, jak Lynn Hill i Chris Bonington, także Reinhold Messner. W Europie i Ameryce ich twórczość sprzedaje się w dużych nakładach. Czasami żałuję, że się tam nie urodziłem.

Piszesz książki, bo przynoszą pieniądze, czy raczej z poczucia obowiązku opisania tego, co się dzieje w alpinizmie,,od środka”? 

Oczywiście w Rosji, nie da się z tego żyć. To zbyt niszowa tematyka. Kto by się interesował przygodami oszołomów w nienaturalnym środowisku? Pisać o górach to tak samo jak pisać literaturę piękną o montowaniu kaloryferów. Jednak, dzięki pomocy przyjaciół, trochę moich książek się sprzedaje. Nie myl też przyczyny ze skutkiem. Chcę się podzielić z publicznością wszystkim, co przeżywam w górach, opowiedzieć o silnych i ciekawych ludziach, których tam spotykam. To jest ważne! Dopiero później można myśleć o pieniądzach. Moja żona Olga ze zrozumieniem podchodzi do moich mąk twórczych. Często pomaga rozwiązać techniczne sprawy związane z wydaniem książek, sprzedażą. Jestem wdzięczny losowi za taki prezent. Przyjaciele też nie stoją z boku.

Podczas wejścia na Pik Pobiedy z Genadiem Durowym. Nowa droga Dollar Rod, Lato 2011 roku
fot. arch. D. Urubko

Często i długo mieszkasz we Włoszech. Jesteś do tego zmuszony? Czy spotkałeś się z innym stosunkiem do ciebie tam niż w Ałmacie?

Tak, spotkałem inne podejście. Więcej zrozumienia, współczucia. Ludzie starają się pomóc we wszystkim. Mógłbym się zadomowić na Zachodzie i mam taki zamiar. Za dużo lat już przegapiłem, będąc patriotą. W Rosji mieszkam od niedawna. Pomaga mi wiele osób, dostaliśmy samochód, jedno z wydawnictw opublikowało moją książkę. Jednym słowem, społeczeństwo ciepło potraktowało emigranta z Azji. Oczywiście nie da się tak funkcjonować bez końca. Cały czas zastanawiam się, czym mógłbym się zająć, gdzie skierować swoje siły, co robić, gdzie mieszkać. Bardzo podobnie sytuacja wygląda w Polsce i we Włoszech. Tak jakbym całe życie działał pod flagą tych państw. Uwaga ze strony mediów, oficjalnych przedstawicieli, organizacji i firm związanych z alpinizmem… Zainteresowanie moją osobą sprawia, że czuję się potrzebny. W Kazachstanie tego nie było. Tam jestem obcy – nawet nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem. Chociaż oczywiście są też wyjątki od tej reguły.

Co cię teraz łączy z Kazachstanem?

Hmm… ciężko powiedzieć. Została tam trójka dzieci – Stiepan, Maria, Zachar – i przyjaciele. A także trochę osobistych rzeczy przechowywanych na strychu malarza Andreja Starkowa. Auto dałem w prezencie wdowie po zmarłym koledze – było z urzędu, nie mogłem go zatrzymać. I pamięć. O dwudziestu barwnych latach życia.

Czy to możliwe, żebyś znalazł w Rosji komfortowy kącik dla siebie?

Zupełnie komfortowy? Mam taką nadzieję, ale nie wierzę w to. Zimno, daleko do gór, nie ma gdzie poważnie trenować, aktywny tryb życia nie jest popularny. Do tego dochodzi mglista wizja alpinizmu jako dyscypliny sportowej. Ale mimo wszystko cieszę się, że tu jestem. Rodzice, żona i córka mają się dobrze. Ja nie potrzebuję zbyt wiele. Najfajniejsze miejsce jest tam, gdzie uśmiecha się moja dziewczynka – Aleksandra Denisowna Urubko!


Tekst został opublikowany w 237 (2/2014) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024