Jest marzec 2021 roku. Pandemia szaleje w najlepsze. Wszystkie granice pozamykane. Nadzieją na skitury w Alpach pozostaje Szwajcaria, która jako jedyna wpuszcza do siebie Polaków. Przed sezonem nie planowałem nart w tym kraju, ale w takich okolicznościach…
Pierwotnie miała być Austria, a dokładnie trawers z Wiednia do Innsbrucka. Drużyna skiturowa była już skompletowana: Staszek Kruczek, Bartek Golec, Paweł Kaszyca i ja. Dzięki wsparciu firmy GTV Bus udało się też załatwić kampera. Niestety, w Austrii cały czas trwał lockdown i musiałem na szybko coś wymyślić. Zakup szwajcarskich map skiturowych w Polsce okazał się niemożliwy, skorzystałem więc z internetowych map Bergfex-u i Dwisstopo. Wybór odpowiedniej trasy spędzał mi sen z powiek. Wiedziałem tylko, że pójdziemy północną stroną Alp Szwajcarskich, ponieważ podczas trawersu całych Alp w 2018 roku szliśmy po stronie południowej. Oglądając mapę, wpadłem na pomysł, by przejść na nartach trasę od granicy z Liechtensteinem do Jeziora Genewskiego. Pierwsza wersja była mega ambitna, ale do zrobienia… tylko przy bardzo dobrych warunkach. Im bliżej terminu, tym prognozy stawały się bardziej niesprzyjające. Musiałem przygotować drugi wariant trasy. Gdy wyruszaliśmy z kraju, pogoda w Szwajcarii była koszmarna. Gigantyczne opady śniegu postawiły wszystkie plany pod wielkim znakiem zapytania. Rezygnacja z wyjazdu nie wchodziła już raczej w grę, więc pozostało nam jakoś dostosować się do zapowiadanych warunków.
W ostatniej chwili do składu dołączył Paweł Ptak, zawodowy strażak i kierowca ze wszystkimi możliwymi kategoriami prawa jazdy. Miał on wspomóc Staszka w prowadzeniu kampera i w razie potrzeby wzmocnić nas w górach. Wyjechaliśmy w ostatnim momencie, ponieważ Szwajcarzy zapowiedzieli zamknięcie granicy dla Polaków tydzień później. Podróż przebiegała bez problemów. Humorystyczna sytuacja spotkała nas tylko na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Celnik kilka razy pytał, czy nie przewozimy mięsa i sera. Jakoś nie chciał uwierzyć w nasze zapewnienia i zabrał się do sprawdzania samochodu. Dopiero buty i narty skiturowe przekonały go, że naprawdę nie jesteśmy przemytnikami.
Bartek na przełęczy Col de la Chenau
W nocy wylądowaliśmy na kempingu w Oberterzen nad jeziorem Walensee. Wyglądał na zamknięty, ale że jakieś samochody stały, postanowiliśmy się zatrzymać. Śnieg sypał całą noc. Rano pojawiła się właścicielka kempingu i wzięła symboliczną opłatę za nocleg. Ostrzegła nas też, że pogoda przez najbliższe dni będzie koszmarna i może spaść nawet ponad metr śniegu. Jej prognozy niestety się sprawdziły. My jednak musieliśmy sobie z tym wszystkim jakoś poradzić.
Po śniadaniu wystartowaliśmy znad jeziora Walensee na pierwszy etap naszego trawersu. Śnieg sypał cały czas i torowanie stawało się coraz trudniejsze. Poruszaliśmy się raczej po utartych szlakach, ale w tych warunkach była to prawdziwa walka. W pewnym momencie, gdy przechodziliśmy przez dużą polanę, pod moimi nartami pękł śnieg – na szczęście nie zjechał ze mną. Był to jednak wyraźny sygnał, aby wycofać się do w miarę bezpiecznego miejsca i grzecznie zejść do lasu. Później już bez większych sensacji dotarliśmy do Filzbach. Następnego dnia rano nie mogliśmy uruchomić auta – wyładował się cały akumulator. Zamiast ruszać w góry, musieliśmy coś z tym zrobić. Pomocną dłoń wyciągnął do nas mieszkający w pobliżu rolnik, który najpierw pożyczył nam kable rozruchowe, a później, gdy drugi akumulator też nie dał rady, podjechał do nas, dzięki czemu odpaliliśmy kampera od jego samochodu. W końcu mogliśmy ruszyć na trasę. Pierwsze 300 metrów w pionie pokonaliśmy na butach, później założyliśmy narty. Śniegu było coraz więcej, około 50 centymetrów nowego opadu. W trójkę daliśmy jednak radę i nawet udało nam się zdobyć szczyt sięgający ponad 1400 metrów. Na koniec zjechaliśmy w gęstym lesie do Rempen, gdzie skończyliśmy etap.
Nowy dzień to nowa nadzieja. Liczyliśmy, że pogoda się przełamie i zaświeci nam słońce. Wystartowaliśmy z Rempen w gęstych opadach śniegu. Znowu zdobyliśmy szczyt o „porażającej” wysokości 1400 metrów. Wbrew pozorom wcale nie było to takie proste. Wszędzie wisiały groźne nawisy, więc musieliśmy obejść go dookoła. Trudy podejścia wynagrodził nam przepiękny zjazd polanami w głębokim puchu do Euthal. Po południu zdecydowaliśmy, że pójdziemy jeszcze przetorować szlak na Regenegg (1530 m), aby następnego dnia mieć łatwiej – w duchu liczyliśmy, że nie będzie nowego opadu. Rano niebo wyglądało całkiem nieźle, jednak w nocy znowu spadło 15–20 centymetrów śniegu. Mimo to nasze ślady były widoczne. Mieliśmy też dodatkowe wsparcie, tego dnia bowiem na trasę poszedł Paweł, więc w czwórkę planowaliśmy poruszać się jak pociąg pośpieszny. Początkowo wszystko szło zgodnie z założeniem. W 50 minut stanęliśmy na szczycie Regeneggu (1504 m). Później jednak nie było już tak wesoło. Gschwändstock (1614 m) okazał się górą niełatwą i stromą, a śnieg ekstremalnie niestabilny. Szukaliśmy drogi w miarę bezpiecznej, ale nie było to łatwe. Dwa razy na grani urwaliśmy nawisy. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko działo się na granicy lasu. Później już bez większych sensacji dotarliśmy do stacji narciarskiej i zjechaliśmy w głębokim i zmiennym śniegu 1000 metrów do Rickenbach, leżącego nad Jeziorem Czterech Kantonów. Tego dnia czekał nas jeszcze krótki odcinek kamperem wzdłuż jeziora do Emmetten, skąd mieliśmy wystartować nazajutrz. Okres złej pogody mieliśmy już raczej za sobą.
Cabane de Bertol
Poranek był piękny. Z Emmetten podeszliśmy trochę po trasie zjazdowej, trochę w dziewiczym śniegu. Wszędzie widzieliśmy ślady zjazdów narciarskich, ale na skiturach byliśmy tylko my. Śnieg okazał się obłędny – przemrożony, głęboki i sypki, ale na bardziej stromych odcinkach niebezpieczny. Nawiasem mówiąc, w Szwajcarii niezwykle popularna jest jazda pozatrasowa, choć z wykorzystaniem wyciągów narciarskich. Poza tym, kto chciałby śmigać po ubitej nartostradzie, skoro można popływać po pas w mięciutkim puszku? Nam też udało się zrobić parę fajnych zjazdów, ale ciągle mieliśmy pewien niedosyt i po obiedzie w kamperze zaparkowanym w Dallenwil przeskoczyliśmy jeszcze jedną przełączkę, docierając do miejscowości Sand położonej niedaleko jeziora Sarnersee. Dobra aura nas nie opuszczała.
Kolejny dzień walczyliśmy w górach nieprzekraczających 2000 metrów. Niby było super, ale czegoś brakowało. Zacząłem się obawiać, że kiedy wreszcie dojdziemy do wyższych pasm, pogoda znowu się załamie. Wziąłem więc pod uwagę pewną korektę trasy z wykorzystaniem kampera. Po kolejnym długim dniu torowania w mokrym śniegu do kolan, zdecydowaliśmy się ostatecznie na przejazd w nocy do Zwischenflüh. Dolina potoku Menigbach powstała chyba specjalnie do skituringu. Zdobyliśmy wreszcie pierwszy dwutysięcznik – Lueglespitz (2027 m). Tego dnia pogoda okazała się prawdziwą petardą, więc humory dopisywały. Śnieg jednak nie był już taki łatwy do jazdy. Z miękkiego puszku zrobiła się lodoszreń, wymagająca trochę walki. Na szczęście bez większych strat dotarliśmy do Grubenwaldu.
Kolejny etap, z Grubenwaldu do Schönried, to też wspaniała wędrówka w prawie dziewiczym terenie. Dookoła pełno wyciągów, a tu taki spokój. Prawdziwa kwintesencja skiturów. Następnego dnia zaplanowaliśmy przejście do Les Mosses. Po kilku słonecznych dniach i mroźnych nocach śnieg rano był bardzo twardy – brutalny do jazdy, ale szybki do chodzenia. Etap przez Col de Jable (1884 m) i Pra Cornet do Les Mosses pokonaliśmy w tempie ekspresowym. Mimo pewnych problemów orientacyjnych i zboczenia z kursu po południu dotarliśmy na Col de Mosses (1445 m), gdzie w zasadzie planowaliśmy zakończyć nasz trawers. Ponieważ zostało jeszcze trochę czasu i pogoda dopisywała, następnego dnia zdobyliśmy Pic Chaussy (2351 m) i Col des la Chenau (2237 m), wznoszące się nad Les Mosses. Po obiedzie zjechaliśmy kamperem nad Jezioro Genewskie, w okolice zamku Chillon. Woda była jeszcze chłodna, ale ludzie już się kąpali. My zdecydowaliśmy się zanurzyć tylko nogi.
Paweł na Hilferepass
W nocy pojechaliśmy do Arolli na królewski etap. Pogoda miała być dobra, więc postanowiliśmy zrobić trawers wokół Tête Blanche (3710 m). Wystartowaliśmy rano w kierunku Col du Mont Brûlé (3213 m). Aura rzeczywiście była wyśmienita. Wędrowaliśmy tak sobie po śnieżnej pustyni lodowca Haut Glacier d’Arolla, dumając, kiedy wreszcie się skończy. Podejście stało się nużące, by nie powiedzieć nudne. W końcu jednak dotarliśmy do ostatniego spiętrzenia pod Col du Mont Brûlé i za moment staliśmy już na przełęczy. W oddali na horyzoncie dostrzegliśmy dwie grupy skiturowców podchodzących na Col de Valpelline (3557 m). My też podążaliśmy w tym kierunku, więc zaczęliśmy ich trochę gonić. Ciężko nam było złapać oddech na tej wysokości. Do tej pory poruszaliśmy się po górkach nieprzekraczających 2500 metrów, a tu było ponad 1000 metrów wyżej. Męczyło nas to podejście konkretnie, ale innych męczyło chyba jeszcze bardziej, bo mimo krótkiego odpoczynku dogoniliśmy widzianą wcześniej ekipę. Po pokonaniu Col de Valpelline i Col de la Tête Blanche (3589 m) naszym oczom ukazały się magiczne szczyty Dent d’Hérens i Matterhorn – naprawdę zacne widoki. Byłem w tym miejscu wiele razy, ale po raz pierwszy coś zobaczyłem. Z Col de la Tête Blanche zjechaliśmy lodowcem Mont Miné w kierunku Col de Bertol (3264 m), a następnie lodowcem Bertol z powrotem do Arolli. Kolejna piękna tura za nami.
Do wyjazdu ze Szwajcarii pozostał nam jeden, a w zasadzie pół dnia. Zdecydowaliśmy się więc na wspólną wycieczkę narciarską na Przełęcz Świętego Bernarda. Kampera zostawiliśmy na parkingu przy wjeździe do tunelu pod Wielkim Bernardem, a stamtąd już na nartach poszliśmy na przełęcz. Początkowo nic nie było widać, ale później się przejaśniło i widoki były naprawdę piękne. Po zjeździe wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Polski.
Tekst i zdjęcia / ADAM GOMOLA
Zdjęcie otwarcia / Widok z Col du Mont Brûlé na przełęcz Col de Valpelline, po prawej Dent d’Hérens
Tekst został opublikowany w magazynie GÓRY numer 5/2021 (282)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/