Na początku września 2021 roku, w wieku 96 lat zmarł Józef Nyka. Kim był – tego osobom związanym z górami nie trzeba wyjaśniać. Zapewne jednak większość z nas kojarzy tylko niektóre z jego życiowych ról: redaktora górskich czasopism, w tym przede wszystkim „Taternika”, publicystę, niestrudzonego kronikarza polskiej i światowej sceny wspinaczkowej, autora przewodników, świetnego taternika i alpinistę…
Ale czy można tak długie i niezwykle pracowite życie podsumować w kilku słowach? Tę wyjątkową postać ukształtowały doświadczenia z niemal całego wieku: działalność w ruchu oporu w trakcie wojny, siermiężna rzeczywistość okresu stalinowskiego, tatrzańskie i alpejskie wspinaczki w czasach, gdy przygoda w górach miała zupełnie inny wymiar niż dziś, oraz przyjaźnie z ludźmi, którzy stali się ikonami naszego środowiska.
Tak bogatą historię trudno spisać nawet w obszernej biografii. Na tę zapewne przyjdzie kiedyś pora, lecz w tym numerze chcemy przedstawić wielowymiarowy portret Józefa Nyki zbudowany z fragmentów jego wypowiedzi zawartych w wywiadzie (który, co ciekawe, został przeprowadzony niemal na samym początku działalności GÓR), cytatów z roboczych szkiców do autobiografii czy jednego z wielu listów, za pomocą których utrzymywał żywy kontakt z szerokim gronem przyjaciół. Natomiast anegdotyczne sytuacje, opisane przez dwoje znajomych i bliską mu osobę, w lapidarny, a przy tym bardzo celny sposób charakteryzują tego wybitnego człowieka.
SAM O SOBIE
REDAKTOR
Od 1 lipca 1963 roku Klub Wysokogórski powierzył mi redagowanie „Taternika” wydawanego najpierw przez „Sport i Turystykę”, a od 1966 roku przez Prasę Sportową RSW „Prasa-Książka-Ruch”. Tworzenie tego pisma przez 28 lat nie byłoby możliwe bez własnego gruntownego wejścia w taternictwo i alpinizm.
Redakcję „Taternika” objąłem po rezygnacji Witolda H. Paryskiego. Zaangażował mnie Zarząd Klubu Wysokogórskiego, doceniając moje doświadczenia dziennikarskie i udział przy powstawaniu Burzy nad Alpami. Była to moja pierwsza etatowa praca po 11 latach pracy dorywczej. Mimo niewielkiej pensji stanowiła namiastkę stabilizacji. Redakcja „Taternika” powróciła z Zakopanego do Warszawy, a jej siedzibą stało się nasze świeżo zasiedlone mieszkanie przy ulicy Nowosieleckiej 20, początkowo pozbawione nawet telefonu. Czułem onieśmielenie, zostając następcą Witolda Paryskiego i widząc swoje nazwisko w stopce tuż pod adnotacją „Rok założenia 1907”. (…)
Dbałem nie tylko o poziom merytoryczny, ale i o stronę graficzną, dobór zdjęć, jakość mapek i schematów dróg. W wypełnianiu treścią zeszytów miałem wolną rękę, bo redakcję tworzyłem sam, nie licząc redaktora technicznego, sekretarki i korektorki. Stałym problemem był niedostatek miejsca. Należało starannie wybierać tematy i mocno skracać materiały, by zamknąć się w czterech, a potem już tylko w dwóch zeszytach rocznie. Nakład przekraczał nawet 10 000 egzemplarzy, przy dużym znaczeniu prenumeraty i około 1500 egzemplarzy wysyłanych za granicę. Do przejścia na emeryturę w roku 1991 przygotowałem 81 zeszytów.
Józef Nyka, szkic do życiorysu, z publikacji okolicznościowej
Józef Nyka 1924-2021
WSPINACZ
Moim nauczycielem wspinaczkowym był Paweł Vogel. Mam z nim zrobione nigdzie nieopisane nowe drogi, był on jednak bardzo rygorystycznym partnerem – nie puszczał na pierwszego. Chodziłem również z Januszem Voglem i Janem Podoskim z Wrocławia, robiliśmy wejścia na dziewicze turniczki w Wołoszynie i Skoruśniaku. Później poznałem Basię i Czesia Momatiuków i zacząłem chodzić z nimi. Czesio studiował na AWF i w 1957 roku założył na Bielanach szkółkę wspinania na dębach, do której przyjął parę osób. To było o tyle ciekawe, że jego szkolenia miały ogólnosportowy, ogólnorozwojowy charakter – biegi, gimnastyka, czego brakowało na szkoleniu klubowym. Na „zajęcia” przychodzili: Toczka – Danka Topczewska-Baranowska, Owieczka – Andrzej Paczkowski, Benek Uchmański, Adam Szurek. Ja wtedy nie byłem zrzeszony, ale zacząłem się wspinać z Szurkiem. (…)
Adam był świetnym skałołazem i wspinanie z nim stanowiło bardzo znaczący moment, właściwie przełom. Poszliśmy na robienie nowych dróg. Wtedy nie było to popularne, natomiast niektóre osoby które uważały, że mają monopol na nowe drogi. Pamiętam, że gdy zrobiliśmy wschodni filar Rysów, drogi na Młynarczyku i Małym Młynarzu, wzbudziło to niechętne uwagi w pewnych kręgach – że co to za formacje, że wszystko, co miało jakiś sens, już zostało zrobione itp. Praktykowaliśmy wtedy na skromną skalę przejścia łańcuchowe, a także „odhaczenia”. Z Czesiem Momatiukiem dwa razy próbowaliśmy uklasycznić trawers na Stanisławskim – dopiero przy moim trzecim przejściu Łapińskiego na Kazalnicy (ładne drogi lubiłem powtarzać) udało mi się go przejść w pełni free, to było w 1958 roku. Zaczęło się też ustanawianie rekordów czasu. Z Momą zrobiliśmy całość Filara Mięguszowieckiego w zimie w 10 czy 11 godzin, w raczej ostrych warunkach. Z Szurkiem przeszliśmy Łapińskiego na Mnichu, od samego dołu, w 2 godziny 15 minut. Czas na Drodze Długosza na Kazalnicy zredukowaliśmy do pięciu godzin. Dzisiaj to może śmieszne rekordy, ale wtedy dobry czas na lewej Kazalnicy wynosił 12–15 godzin. Takim rekordem było też dla nas przebiegnięcie Hokejki w 2 godziny i 45 minut. Weincziller jeszcze dwa lata temu na festiwalu w Katowicach pokazywał mnie młodym Słowakom: „To ten, który w 1960 roku zrobił Hokejkę w 2,45 – od dołu, nie od krzyża!”. Weincziller był świadkiem tego naszego przejścia. Dopingował nas. Krzyczał: „To fantasticki wykon”. Byliśmy zgranym zespołem. Zmienialiśmy się co trzy wyciągi. Kiedy dochodziliśmy na górę, Weincziller czekał tam na nas z butelkami piwa. (…)
W połowie lat 60. zrezygnowałem ze wspinania z powodów rodzinnych, ze względu na dzieci. Zobaczyłem, co dzieje się ze wspinającymi się przyjaciółmi, a przez moje biurko płynął strumień „pożegnań”. Musiałem z tego wyciągnąć wnioski. Miałem już dwie córki. Nie wolno było ryzykować.
Wywiad Ziemowita J. Wirskiego, GÓRY 3/1992
AMBASADOR POLSKIEGO ALPINIZMU
Jeśli chodzi o tzw. KDL-e [kraje demokracji ludowej – przyp. red.], systematycznie współpracowałem z bułgarskim tygodnikiem „Echo” (1965–96), z węgierskim „Hegymaszó”, niemieckim „Der Tourist”, czeskim „Hotejl”, słowackim „Iamesakiem”, radzieckimi „Westnikiem Gor” i „Pobieżdionnyje Wiersziny” – nie wszystkie pamiętam. W Jugosławii moje doniesienia ukazywały się w dzienniku „Delo” (licznie), w „Novicach”, w „Planinskim Vestniku”. Równolegle była współpraca z amerykańskim „American Alpine Journal” i z czołowymi magazynami zachodnioeuropejskimi, wymienię „Mountain”, „Alpinismus”, „Der Bergsteiger”, „Die Alpen”, „Alp”, „Vertical”, „Montagnes”, „La Montagne”, „Penalarę”, baskijską „Pyrenaicę”. Lata współpracy z „Penalarą” przyniosły mi zaszczyt w postaci członkostwa honorowego Hiszpańskiego Królewskiego Towarzystwa Alpejskiego, podobnie jak współpraca z indyjskimi „Himalayan Journal” i „Himavantą” – członkostwo honorowe Himalayan Club. Mam też za sobą długie lata współpracy z japońskimi „Iwa to Yuki” i „Sangaku Nenkan” czy koreańskim „San Ak In”. W „Iwa to Yuki” miałem m.in. pod opieką całą pozaazjatycką biografistykę.
Z listu do Elizy Malawskiej-Kłusek, 2 lutego 2005 r.
W BARWNYCH WSPOMNIENIACH
Jako mała dziewczynka zazwyczaj oglądałam Ojca pochylonego nad maszyną do pisania. Widziałam, że jest bez reszty oddany swojej pracy. Jego perfekcjonizm rzutował później na naszą współpracę przy nowych edycjach przewodników, opracowywaniu kolejnych zeszytów „Górskiej Biblioteczki Historycznej” i numerów „Głosu Seniora”.
Jednak dopiero teraz, segregując archiwa Ojca, uświadamiam sobie, jakim był tytanem pracy i w jakim stopniu podporządkował życie twórczości autorskiej. Bezmiar zgromadzonych materiałów wiele mówi o jego warsztacie, skrupulatności i dociekliwości oraz skłonności do podejmowania ciągle nowych tematów. Każda z książek – wydanych i niewydanych – to pudła kartek i karteluszek, setki kopert z wyciągami z literatury, podzielonych na tematy i zaplanowane rozdziały. Tysiące wycinków gazetowych. Tysiące stron rękopisów i maszynopisów z odręcznymi poprawkami. Trudna do oszacowania liczba artykułów i notatek w wielu językach, rozsianych w rozmaitych czasopismach. Dziesiątki tematów – bo był nie tylko kronikarzem sportów górskich, ale i biografem, pasjonatem historii, ekspertem od toponomastyki.
Dokumentował zdarzenia i spostrzeżenia – miał jakiś niezwykle silny wewnętrzny imperatyw. Już jako nastolatek każdego dnia prowadził okupacyjny dziennik, także podczas siedmiomiesięcznej służby w I Pułku Strzelców Podhalańskich w gorczańskich lasach. Później też sporządzał szczegółowe zapiski, robił to nawet w trakcie najtrudniejszych wspinaczek, w Tatrach i w Dolomitach. W ścianie Schiary, stojąc na stanowisku, notował przebieg akcji górskiej i dialogi, a także swoje odczucia i emocje. Opisy przyrody wplecione w te notatki to często literackie perełki. Podczas pracy w terenie, w Tatrach, Pieninach czy w Gorcach, zapełniał gęstym pismem całe notesy. Pieczołowicie utrwalał informacje pozyskane od górali, a miał niebywały talent do zaprzęgania ich w swoją robotę! Na schematyczne mapki nanosił zebrane od nich nazwy terenowe. Z tej materii wyłaniały się potem przewodnikowe opisy, tak wysoko oceniane przez czytelników.
Organiczną potrzebę pisania widać w jego monstrualnej korespondencji. Wysyłał średnio kilka listów dziennie. Robił to przez kilkadziesiąt lat za pośrednictwem tradycyjnej poczty, później – drogą mailową. Tworzył długie listy do wielu adresatów. Powielana w kilkunastu egzemplarzach „Gazetka Rodzinna” skierowana była do krewnych i przyjaciół. Około 1979 roku pojawiła się dla niej konkurencja w postaci podobnie pomyślanego „Głosu Seniora” – listu-biuletynu adresowanego do klubowych weteranów w kraju i za granicą. „GS” z czasem przeistoczył się w prywatny organ prasowy, wypełniany skondensowanymi wiadomościami ze świata alpinistycznego. Pieczołowicie przygotowywany, ukazywał się co miesiąc przez 36 lat! W latach 2000–16 miał dwie wersje: „papierową” i nieco bogatszą, internetową. W początkowym okresie istnienia „GS” był jednym z kilku periodyków, które rodziły się na biurku redaktora Nyki – obok „Taternika”, „Biuletynu Informacyjnego PZA” i biuletynu „ExpeDoc” (na potrzeby UIAA). W latach 1982–91 co miesiąc trzeba było też zapełnić notatkami kolumnę Spacerkiem po skale w „Gościńcu”. A przy tym wszystkim Ojciec dbał, by materiały przygotowane dla poszczególnych tytułów nie dublowały się.
Decyzja o zamknięciu „GS” była wyjątkowo bolesna. Ostatnie cztery i pół roku życia, mimo ograniczeń zdrowotnych, nie były latami emeryta – wciąż pracował, przygotowując artykuły, zeszyty „Górskiej Biblioteczki Historycznej”, wspomagając innych autorów. Nowe pomysły edytorskie rodziły się w jego głowie do samego końca, miał ich tyle, że z powodzeniem wypełniłyby kolejne 96 lat życia…
Monika Nyczanka, córka, prowadzi rodzinną oficynę Wydawnictwo Trawers
Józka Nykę spotkałem w Tatrach w 1969 roku. Miałem wtedy 18 lat i byłem w tych górach w zasadzie po raz pierwszy. Najpierw zaliczyłem samotnie kilka długich tur po szlakach Tatr Zachodnich, między innymi przechodząc z ciężkim plecakiem, przez pomyłkę, czechosłowacką wtedy Grań Rohaczy, tam i z powrotem. Potem przeniosłem się do bazy namiotowej na Toporowej Cyrhli, gdzie spotkałem grupę młodych kandydatów na przewodników tatrzańskich. Hołdowali oni już wtedy dosyć rewolucyjnej na tamte czasy zasadzie szybkich i długich przejść na lekko. Chłopaki dopuściły mnie do swego kręgu i odbyliśmy razem kilka niezłych marszobiegów.
Podczas któregoś z nich znaleźliśmy się na szczycie Kościelca. Jeden z moich towarzyszy wskazał mi na stojącego nieopodal faceta i rzekł: „To jest Józef Nyka, redaktor «Taternika»”. Chwilę podziwialiśmy widoki, a następnie, nie tracąc czasu, zbiegliśmy na Cyrhlę.
O tym, czym był „Taternik”, miałem mgliste pojęcie, natomiast postać Józefa Nyki była mi najzupełniej nieznana. Wtedy jeszcze nie wspinałem się, jak też nie interesowałem bliżej górami i alpinizmem. Ale to się miało szybko zmienić, a spotkanie na Kościelcu było drobnym katalizatorem tego procesu.
Po powrocie do Krakowa od razu kupiłem swojego pierwszego „Taternika”, zacząłem czytać książki o tematyce górskiej, no i zaczęło się wspinanie. Minęło kilka lat i sam zabrałem się za pisanie o górach czy skałkach. W 1980 roku wznowiłem wydawanie „Taterniczka”, biuletynu KW Kraków, który w 1991 został przekształcony w GÓRY.
Po 30 latach od owego spotkania w Tatrach wraz z żoną weszliśmy od strony Kościelca na Zadni Kościelec. Zastaliśmy tam grupkę kursantów prowadzonych przez jednego z warszawskich wspinaczy z naszego pokolenia, którego nazwiska nie pamiętam. Zwrócił się on do swoich podopiecznych i powiedział: „To jest Krzysztof Baran, redaktor «Taterniczka», a obecnie GÓR”. Od razu przypomniałem sobie historię sprzed lat, więc zrobiło się bardzo miło, ale nawet na chwilę nie przyszło mi do głowy położyć na szali nasze dokonania! Przecież „Taterniczek” był często określany młodszym bratem „Taternika”, i słusznie, zaś ja w dużym stopniu bawiłem się w wydawanie i redagowanie. Tymczasem Józek był prawdziwym gigantem piśmiennictwa górskiego i alpinistycznego. Dysponował niebywałą jak na tamte czasy wiedzą oraz ogromnym archiwum, miał łatwość formułowania myśli. Nieco szkoda, że nie napisał Wielkiej Historii Polskiego i Światowego Alpinizmu, bo był do tego niezwykle predestynowany.
Na koniec jeszcze jedna krótka historia, łącząca mnie z Józkiem. Otóż w pewne wakacje, w pierwszej połowie lat 80., wraz Ryśkiem Malczykiem postanowiliśmy wspiąć się na Kopę Siana, przepiękną turnię stojącą u stóp Trzech Koron w Pieninach. Wiedzieliśmy z turystycznego przewodnika Nyki, że skała ta została zdobyta wschodnią granią w 1960 roku. Po przemknięciu pod Kopę nie zdecydowaliśmy się na przejście grani, ze względu na brak możliwości asekuracji. Na szczyt weszliśmy w trójkę (towarzyszyła nam Madzia, żona Rica) ścianą północną, niezwykle kruchą i równie nieasekurowalną co grań (opis tej horrorystycznej wspinaczki możecie znaleźć na stronie taterniczek.com). Po jakimś czasie spotkałem się z Józkiem, doniosłem mu o naszej przygodzie i zapytałem o autorów pierwszego wejścia. Odpowiedział prosto: „To byłem ja!”. „A jak się asekurowałeś?”. „Byłem bez liny…”.
Krzysztof Baran, redaktor naczelny i wydawca „Taterniczka” oraz GÓR
Miałam ogromną przyjemność blisko współpracować z Józefem Nyką, zwłaszcza w latach, kiedy prowadziłam „Taternika” – czasopismo bardzo drogie jego sercu. Józef Nyka redaktorem naczelnym „Taternika” był prawie 30 lat, ale nawet kiedy przestał, z wielkim zaangażowaniem i życzliwością pomagał osobom, które kontynuowały jego dzieło. Wykazywał się przy tym poczuciem humoru i ogromnym dystansem do siebie.
W 2014 roku skończył 90 lat. Wraz z jego przyjaciółmi i współpracownikami mieliśmy pewien plan: chcieliśmy wydać z tej okazji specjalny numer magazynu. Próbowaliśmy dyskretnie rozeznać, co on na to. Niedługo później otrzymałam list, w którym odniósł się do naszego pomysłu: „À propos dodatku starczego [tak pisał o sobie – przyp. RW]. Pani Reniu Kochana, zwrócę się do Pani już tak pieszczotliwie, doniesiono mi, że zauważyła Pani mój zbliżający się jubileusz 90-lecia (brrr…) i że chciałaby Pani okazalej odnotować go w «Taterniku». Mam w związku z tym serdeczną prośbę, żeby Pani wycofała się z tego pomysłu i z materiałem poczekała do kącika pożegnań. Jak zawsze z serdecznościami, Józef Nyka”.
Nie potrafiliśmy jednak zupełnie pominąć jubileuszu. Andrzej Paczkowski (prezes Polskiego Związku Alpinizmu w latach 1974–95) tak wtedy zakończył swoją krótką okazjonalną notkę: „Bez Jego rzeczowości, wnikliwości (i przenikliwości), niezwykłej pracowitości, tysięcy notek, zapisów, analiz, fotek i szkiców zapewne nie wiedzielibyśmy – my, czyli kolejne pokolenia, od Palanta i Momy poczynając, na Lodowych Wojownikach (nie) kończąc – gdzie i czym jesteśmy, skąd i dokąd idziemy. A i świat by o nas wiedział mniej. Dzięki Ci, Józku!”
Kilka lat temu, podczas Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju, uroczyście podziękowaliśmy Józefowi Nyce za popularyzację kultury górskiej. W tym roku uczciliśmy pamięć o nim minutą ciszy. Ta cisza jest dojmująca.
Podobno nie ma ludzi niezastąpionych. To nieprawda.
Renata Wcisło, redaktorka naczelna „Taternika” w latach 2009–15
Zdjęcie otwarcia / Jesień 1969 rok, Łysa Polana, wyjazd w Tatry Słowackie. Od lewej Małgorzata Surdel-Nykowa, Wacław Świeżyński i Józef Nyka; fot. Alicja Świeżyńska (Mówna)
Artykuł ukazał się w Magazynie GÓRY numer 6/2021 (283)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link