DOPÓKI SIĘ WSPINAMY, LUDZKOŚĆ NIE ZMIERZA KU ZATRACENIU – ALPY I GÓRY WYŻSZE

O ważnych postaciach polskiego alpinizmu, dziewiczych ścianach, mało znanych przygodach i barwnych anegdotach z wysokogórskich wypraw z JANUSZEM SKORKIEM rozmawia ANDRZEJ MIREK.

WSPINAŁEŚ SIĘ W ALPACH Z GIENKIEM CHROBAKIEM I MARIANEM PIEKUTOWSKIM, POPROSZĘ O WSPOMNIENIE Z TEGO WYJAZDU.

To był pierwszy mój wyjazd w Alpy, odbył się w 1972 roku. Mieliśmy przesiadkę w Wiedniu i tam pobiegliśmy do popularnego sklepu wspinaczkowego, żeby sobie kupić nowość – 12-zębne raki z czterema zębami atakującymi z przodu. Wydaliśmy prawie całą dietę i jechaliśmy z przekonaniem, że damy radę w lodzie. W Chamonix Mariana i mnie wziął pod swe skrzydła Gienek Chrobak, który stwierdził, że pójdziemy robić nową drogę kuluarem między Filarem Walkera a Filarem Whympera. Nie wiem, jak on to sobie wyobrażał, bo parę lat później potężna ekipa japońska przez miesiąc gwałciła ten kuluar. No, ale decyzja zapadła.

Dotarcie do właściwego kuluaru, ponurego, prawie pionowego „Mordoru”, wymagało przejścia trzech coraz bardziej stromych pól lodowych. Pierwsze było łatwe, ale drugie miało nachylenie pod 60°, a na dodatek lód zrobił się twardy. Gienek niestety miał na nogach klasyczne wówczas raki dziesięciozębne. Obślizgiwały mu się i wreszcie stwierdził, że dalsza walka nie ma sensu. Postanowiliśmy więc przetrawersować do Filara Walkera. Gdy nas ściągał, patrzył z zazdrością, jak sprawnie przemieszczaliśmy się na przednich zębach. W drodze do kraju Gienio kupił sobie te raki.

Janusz Skorek w rejonie Piku Rewolucji, Pamir, lato 1978 r.

KOLEJNY RAZ POJECHAŁEŚ W ALPY JUŻ TYLKO Z MARIANEM PIEKUTOWSKIM.

Z Marianem wybraliśmy się do Chamonix w 1975 roku. Poszliśmy na Grandes Jorasses, żeby zrobić drogę Całun. Wjechaliśmy kolejką na Montenvers i zmierzaliśmy po lodowcu w kierunku ściany, by pod nią zabiwakować. Mieliśmy taką umowę, że na wszelkie wspinaczki i podejścia Marian niósł plecak nieco bardziej wyładowany, jako że był trochę większej postury aniżeli ja. Idziemy więc, panuje nienaturalny upał, lodowiec nam się strasznie dłuży, idziemy, idziemy. W pewnym momencie Maniuś staje, zrzuca plecak i mówi: „No dobra, jeżeli nosimy według wagi, to będziemy też jedli według wagi!”. Nie wiem, czy później rzeczywiście jedliśmy proporcjonalnie, ale wyrzucił to z siebie. Generalnie był do rany przyłóż, niestety w pewnym momencie wyemigrował bardzo daleko, bo do Tasmanii, i skończyło się wspólne wspinanie.

A JAK PAMIĘTASZ ANDRZEJA CZOKA?

Człowiek niezwykle spolegliwy, wspaniały wspinacz i partner. Pamiętam, jak się wspinaliśmy w zimie na Drodze Bocka na północnej ścianie Małego Kieżmarskiego. Dość trudna linia w potężnej, 900-metrowej ścianie. Andrzej założył stanowisko pod gładką ścianką, nadającą się raczej do przejścia klasycznego w lecie. Przymierzałem się i nie dałem rady. Mówię do niego: „Musimy to zrobić żywą drabiną, wejdę ci na ramiona i sięgnę czekanem do kępy traw powyżej tej ścianki”. On na to: „Nie ma sprawy”. W rakach stałem mu na ramionach i jakimś cudem nie przebiłem się przez warstwy ubrań. Zniósł to z godnością, na szczęście nie doznał żadnej krzywdy.

Lubił też poimprezować. Pamiętam, jak kiedyś w Rzędkowicach była solidna impreza pod rysą nazywaną Czerwoną Piątką. Andrzej wypił na tyle dużo, że postanowił tę Piątkę zrobić na żywca. Jak powiedział, tak zaczął czynić. Wylazł parę metrów, ale przestało mu iść. Koledzy szybko zwinęli rozbity u dołu namiot, aby po ewentualnym odpadnięciu nie nadział się na maszt. Andrzej oczywiście spadł i coś sobie odbił. Następnego dnia był nie do życia. Zawieźliśmy go na pogotowie, ale skończyło się tylko na potłuczeniach.

JAN KIEŁKOWSKI TO RÓWNIE WAŻNA POSTAĆ – JESTEŚ W STANIE WYBRAĆ JEDNO WSPOMNIENIE?

Jaśka poznałem w Klubie w Gliwicach. Wspinał się świetnie, zwłaszcza hakowo. Dróg natrzaskał wiele, wiedział, gdzie i co można przejść, świetnie znał topografię. Lubił być uszczypliwy. Ci, co go nie znali i nie mieli poczucia humoru, mogli czasami źle to odbierać. Jak ktoś mu się poddawał, był na straconej pozycji, a jak ktoś dawał mu odpór, odpuszczał. Być może to też zadziałało niekorzystnie na rozwój jego kariery wyjazdowej, ponieważ zadarł z Zawadą na wyprawie w Pamiro-Ałaj. Ścięły się ze sobą dwie osobowości. Poszło chyba o plany wspinaczkowe, które Jasiu skrytykował, i to był jego ostatni wyjazd centralny z puli PZA. Natomiast jeździł na wyjazdy klubowe, na przykład w Kaukaz, Hindukusz, Lhotse czy Andy. Na Lhotse akurat nie wszedł, bo ciągle nie był do końca sprawny po wspólnym – zresztą ze mną i kilku jeszcze wspinaczami – locie w potężnej lawinie podczas wspinaczki na Ponad Ogród Turnię w Dolinie Wielickiej w lutym 1979 roku. Jasiek był tam jednym z najbardziej poszkodowanych. U mnie skończyło się tylko na potłuczeniach i zdartej z łydki skórze. Było to prawdziwy cud, gdyż przeleciałem wtedy wolno w powietrzu około 100 metrów, spadając na śnieg u podnóża ściany. Mało który skoczek narciarski może się takim wynikiem poszczycić, zważywszy że był to lot bez nart.

Janusz podczas pierwszego przejścia zimowego Drogi Piussiego na Cima Su Alto, Dolomity, zima 1977 r.

W 1983 ROKU WSPÓLNIE WYBIERACIE DOŚĆ EGZOTYCZNY CEL: THALAY SAGAR (6904 M). SKĄD TEN POMYSŁ I… TOWARZYSTWO NORWEGÓW?

Rejon Himalajów Garhwalu robił się w tamtym czasie dość popularny ze względu na cały szereg trudnych i pięknych szczytów, na przykład Shivling. Reportaż z pierwszego wejścia na Thalay Sagar znalazłem, przeglądając u Jasia Kiełkowskiego „American Alpine Jurnal”. Ściana wyglądała pięknie, więc postanowiliśmy się z nią zmierzyć. Pomysł zakiełkował, ale czasy były ciężkie, bo mieliśmy stan wojenny, a ponadto potrzebowaliśmy dewiz. Przypomnieliśmy sobie, że z wyjazdu na Lhotse mamy kolegę Norwega, Havarda Nesheima, więc się z nim skontaktowałem. Dołączyli kolejni: Hans Christian Doseth, Ragnhild Amundsen i Frode Guldal. W wyjeździe uczestniczyli też Andrzej Czok, Bożena Hartman, Michał Momatiuk, Elżbieta Skorek, Ludwik Wilczyński, Piotr Wojtek i ja jako kierownik. W tym składzie udało się zrobić kapitalną drogę żebrem rozdzielającym ściany północną i wschodnią.

JAK WAM POSZŁO?

Nie obeszło się bez przygody, której byłem jak zwykle głównym aktorem. Po drugim dniu mieliśmy bardzo wygodny biwak. Poprzedniego dnia zaporęczowaliśmy 30 metrów pionowej płyty. Okazało się, że w nocy lina pokryła się grubą warstwą lodu. Rano nikt jakoś nie miał ochoty małpować pierwszy, więc w końcu się zgodziłem. Założyłem jumary i zacząłem iść, pracowicie zeskrobując lód z liny. Po kilkunastu metrach nagle obydwa jumary puściły, a ja natychmiast zacząłem spadać. Pewnie nic by się nie stało (byłem w nie wpięty), ale niestety po drodze trafiła się niewielka półeczka, szerokości około 30 centymetrów. Walnąłem w nią tyłkiem i poczułem ból, o dziwo w okolicy żeber… Pobolewało, ale drogę dokończyłem. Kiedy wróciłem do kraju, bolało nadal. Poszedłem do chirurga, który stwierdził, że to stłuczenie mięśni międzyżebrowych i będzie się długo goić. Rzeczywiście, przeszło po kilku miesiącach. Dopiero po latach klubowy kolega w ramach przygotowania pracy doktorskiej zrobił nam bardzo wszechstronne badania, w czasie których stwierdzono u mnie ślad po kompresyjnym złamaniu kręgosłupa piersiowego.

A JAK DOGADYWALIŚCIE SIĘ Z NORWEGAMI?

Jak najbardziej dobrze, może dlatego, że oni wiekowo byli do nas podobni (językiem był angielski). Zauważyliśmy, że już wtedy Norwegowie wykazywali sporą troskę o środowisko. My na przykład wyrzucaliśmy odpadki do szczelin w lodowcu, a oni wszystkie śmieci znosili do bazy. Co się dało, palili, a resztę zakopywali w głębokich dziurach.

Janusz Baranek, Tadeusz Gibiński, Jacek Poręba, Michał Gabryel, Wojciech Jedliński, Gerard Małaczyński, Marian Piekutowski, Krzysztof Zdzitowiecki, Tadeusz Piotrowski, Janusz Skorek i Janusz Mączka – Gwandra, Kaukaz, wyjazd PZA w 1973 roku

„W LIPCU 1973 ROKU ODBYŁ SIĘ OBÓZ CENTRALNY KW W KAUKAZ ZACHODNI. W TRAKCIE TEGO WYJAZDU, 4 LIPCA WOJCIECH JEDLIŃSKI, MARIAN PIEKUTOWSKI, TADEUSZ PIOTROWSKI I JANUSZ SKOREK DOKONALI I PRZEJŚCIA PÓŁNOCNEJ ŚCIANY ZAMOKU (3930 M). TRUDNOŚĆ PRAWDOPODOBNIE 4A LUB 4B”. JAK WSPOMINASZ TEN WYJAZD I JAK UDAŁO WAM SIĘ ZNALEŹĆ DZIEWICZĄ ŚCIANĘ?

Ja z tego przejścia niewiele pamiętam, co oznacza, że nie zrobiliśmy nic specjalnego. Wtedy panowała moda na szczyty bardziej honorne, jak Uszba. Można było z łatwością znaleźć tam niezdobyte cele i zrobić drogę. Za to pamiętam z tego wyjazdu dwa inne wydarzenia. Pierwsze miało miejsce tuż po przyjeździe do pięknie położonej bazy. Pierwszego dnia poszliśmy się przejść, ale w pewnym momencie Tadziu Piotrowski stwierdził, że nie będzie dalej szedł, zostanie i się poopala. Rozebrał się do naga, położył na dużym kamieniu i zasnął. Jak się obudził, górna część ciała była cała czerwona, a najgorzej ucierpiał tyłek. Tadziu przez wiele dni leżał tylko na brzuchu i miał nawet problemy z siedzeniem przy śniadaniu.

Druga przygoda dotyczyła znowu mnie. Poszliśmy z Marianem Piekutowskim zrobić drugie przejście pięknej drogi na południowej ścianie Kirpicza (po rosyjsku: ‘cegła’). To taki El Capitan w miniaturze, bo ma podobny kształt, tylko wysokość 350–400 metrów. Wtedy była tam jedna droga, wiodąca prawą krawędzią ściany, czysto skalna i wyceniona na 6A. Pierwszego dnia pokonaliśmy dwie trzecie ściany po pięknej, klasycznej wspinaczce. Biwak był dobry, choć siedzący, na półce z nogami wiszącymi poza jej krawędzią. Następnego dnia szło nam całkiem dobrze. Na przedostatnim wyciągu asekurowałem Mariana, siedząc wygodnie na dużym bloku, gdy nagle usłyszałem znany wspinaczom krzyk: „Uważaj, kamień!”. Za chwilę dostałem w uda płaską płytą, na szczęście nie kantem, bo wolę nie myśleć, jak by się to skończyło. Drogę dokończyliśmy, ale z minuty na minutę uda mi puchły, a kolana sztywniały. Do szczytu było niedaleko, jednak problemem stał się powrót. Najpierw schodziłem, a raczej zjeżdżałem na tyłku śnieżnymi polami. Gdy śniegi się skończyły, nie byłem w stanie zrobić kroku. Wtedy Marian poszedł po pomoc. Jakieś cztery godziny później zobaczyłem zbliżającą się grupę, na czele której dostojnie kroczył koń – to na nim wróciłem do bazy. Po wypadku miałem parę dni w plecy, ale udało mi się jeszcze w czasie tego wyjazdu wejść na Elbrus.

JAK ZOSTAŁEŚ ROZDZIELONY ZE SWOIM PARTNEREM, ANDRZEJEM CZOKIEM, KTÓRY WSPINAŁ SIĘ Z JURKIEM KUKUCZKĄ W CZASIE PIERWSZEGO ZIMOWEGO WEJŚCIA NA DHAULAGIRI W 1985 ROKU?

Ta wyprawa też przyciągała nieszczęścia, tylko w skali globalnej. Najpierw sirdar nas wykiwał, przedłużając czas karawany o cztery dni. Potem z zachodniej ściany Dhaulagiri zeszła gigantyczna lawina, a jej podmuch tak nam rozpieprzył namioty, że porozrzucane rzeczy znajdowaliśmy kilkaset metrów dalej. Potem zaczęły się wichury. Wiało tak mocno, że poszarpało nam kolejne namioty. Warunki na lodowcu były tragiczne. Walczyliśmy o każdy obóz. Kiedy mieliśmy już założone trzy, pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd w bazie pojawił się Jurek Kukuczka. Nie wiem, czy miał to uzgodnione z kierownikiem Adamem Bilczewskim. Adam czuł, że szansa na sukces się oddala, bo wyprawa szła jak po grudzie, a Jurek dawał dodatkową szansę na zdobycie szczytu. Postanowił więc, że w zespole uderzeniowym z Jurkiem pójdzie Andrzej.

Wiedział też, że takie dołączenie Jurka do wyprawy, i to w charakterze głównego aktora, jest nie do końca w porządku w stosunku do mnie. Zaproponował więc, abym najpierw wraz z Młodym, Andrzejem Machnikiem, założył obóz czwarty. Potem mieliśmy ewentualnie spróbować wejścia na szczyt. Założyliśmy ten obóz, ale rano rozpętało się takie wietrzne piekło, że myśleliśmy tylko o tym, żeby bezpiecznie zejść. Podczas zejścia Młody odmroził sobie dłoń, co skończyło się amputowaniem kawałka palca.

Jurek z Andrzejem zaatakowali i weszli na szczyt, tyle że Andrzej przypłacił to ciężkimi odmrożeniami. Po powrocie do kraju długo chorował i nie do końca zdrowy pojechał na ostatnią swoją wyprawę… Myślę, że gdybym to ja wtedy próbował wejścia, dałbym sygnał do odwrotu, a on by mnie nie zostawił.

JAKI BYŁ POWÓD WYCOFU NA MAKALU W 1982 ROKU?

Przede wszystkim buty, które otrzymaliśmy na wyprawę od nieistniejącej już firmy (wcale mnie to zresztą nie dziwi), a które okazały się fatalne. W czasie ataku szczytowego z obozu na grani szczytowej, na około 7900 metrach, zacząłem tracić czucie w stopach, a zwłaszcza w prawej. Wiedziałem, że jeśli będziemy kontynuować próbę, to skończy się to utratą kilku palców. W bazie okazało się, że paluch w prawej stopie jest cały fioletowy. Lekarz wyprawy stwierdził, że skończy się amputacją, ale ostatecznie odpadł mi tylko kawałek. Andrzej Czok, który przezornie używał nie najnowszych, ale przetestowanych butów, nie miał tych problemów. Po zejściu do obozu IV poczekał dwa dni na poprawę pogody i samotnie wszedł na wierzchołek.

Janusz Fereński, Zbigniew Wach, Janusz Skorek, Bernard Uchmański i Ryszard Kowalewski – biwak podczas przejścia filara Sacharnoj Gołowy, Góry Fańskie, lato 1974 r.

CZY TERMODYNAMIKA, KTÓRĄ ZAJMUJESZ SIĘ ZAWODOWO, MA SIĘ JAKKOLWIEK DO WSPINANIA?

Polska termodynamika miała ogromny wkład we wspinanie. Dwa przykłady: to Polacy wymyślili, żeby w czasie gotowania osłaniać maszynki wraz z menażkami tubą z cienkiej blachy aluminiowej, która chroni przed wiatrem, odbija promieniowane, przyspiesza gotowanie, oszczędza paliwo. Drugi pomysł termodynamiczny to tak zwane sprzężenie zwrotne na palniki butanowe. Był to wycięty z blachy (najlepiej miedzianej) profil w kształcie odwróconej litery T. Jeden koniec zakładało się pomiędzy kartusz a pręty palnika. Druga nóżka wędrowała do góry, aż do płomienia, dzięki czemu jego ciepło ogrzewało kartusz, co zdecydowanie przyspieszało proces gotowania (zwłaszcza w zimie i w górach wysokich). Po wielu latach niektóre firmy dokładają blachę do palników, ale sprzężenia zwrotnego nikt nie wykorzystał (pewnie pomysł jest znany, ale ze względów bezpieczeństwa nie może być stosowany oficjalnie).

ŚLEDZISZ WSPÓŁCZESNĄ SCENĘ WSPINACZKOWĄ? MASZ JAKIEŚ SPOSTRZEŻENIA CO DO KIERUNKU ZMIAN?

Od kilkunastu lat jestem biernym obserwatorem tego, co dzieje się w alpinizmie i himalaizmie. Jak coś mnie medialnie w oczy zakłuje, sprawdzam. Co do zmian, pojawiła się taka, której za naszych czasów nie było, a która angażuje obecnie największą liczbę wspinaczy: panel. Teraz panel jest tym, czym dla nas były skałki, tylko że większość z tych, którzy na nim działają, dochodzi co najwyżej do skałek. Uważam ten trend za bardzo pozytywny, bo motywuje coraz większą liczbę osób do aktywności fizycznej. Panel daje też szansę na uprawianie wspinania przez okrągły rok.

NA KONIEC POPROSZĘ O REFLEKSJĘ NESTORA.

Po 72 latach spędzonych na tym padole nie tak łatwo o zwartą refleksję. Świat pędzi coraz szybciej, wszystko się zmienia w zawrotnym tempie i mam wrażenie, że już nikt nie jest w stanie tego kontrolować. Podejrzewam, że nawet najbardziej wizjonerscy futurolodzy nie mają pojęcia, jak będzie wyglądał świat i ludzkie życie za kilka dekad.

Dlatego tytułem podsumowania przywołam opowiadanie mojego ulubionego autora science-fiction i futurologa, Stanisława Lema. Akcja dzieje się w bazie kosmicznej, w której badacze byli wspomagani przez roboty. Jeden z robotów wyraźnie starał się upodobnić do człowieka. Naśladował ludzkie zachowania i coraz bardziej odbiegał od pozostałych. Pewnego dnia zauważono, że zniknął. Po śladach odciśniętych w pyle dotarto pod pionową ścianę, gdzie znaleziono rozbite szczątki robota. On, szukając czegoś, co jest najbardziej symptomatyczną cechą człowieczeństwa, uznał, że jest to wspinanie – działanie zgoła irracjonalne, ryzykowne i narażone na śmierć. Podjął wyzwanie, lecz niestety odpadł. Osiągnął jednak wymarzony cel. Może jest więc tak, że dopóki się wspinamy, ludzkość nie zmierza w kierunku zatracenia. I tego się trzymajmy.

Rozmawiał / ANDRZEJ MIREK

Zdjęcie otwarcia / Andrzej Czok, Aleksander Warm i Zbigniew Laskowski podczas pierwszego przejścia zimowego Drogi Piussiego na Cima Su Alto, Dolomity, zima 1977 r.


Wywiad został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 3/2022 (287)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023