BIKEPACKING, CLIMBING & WYSZYNK

Tekst / ŁUKASZ PIĄTEK
Zdjęcia / ADAM KLIMEK
Zdjęcie otwarcia / Rozświetlone wschodzącym słońcem ściany Cima Ambrizzola


Po wizycie w Alpach zostały nam 4 dni, które postanowiliśmy wykorzystać na bikepacking i wspinanie, czyli połączenie naszej nowej i starej miłości.

Gdy wjeżdżamy w uliczki Cortiny d’Ampezzo, tylko jednym okiem śledzimy sytuację na drodze, gdyż drugie jak zahipnotyzowane wpatruje się w pionowe ściany i poszarpane szczyty Dolomitów. Oczywiście mamy świadomość, że żaden z nas nie będzie podejmował nawet próby wjechania rowerem na szczyt. Jednak patrząc na cienkie koła przełajów, a później na piargi, ściany, granie i kamienie, mimowolnie zaczęliśmy nucić słowa refrenu „I żywy stąd nie wyjdzie nikt”, zdaje się za zespołem Perfect.

Chłodny poranek na przełęczy Ambrizzola

Bez wątpienia już samo gapienie się na Dolomity wynagradza wszelkie trudy związane z wielogodzinną nocną podróżą samochodem. Szybkiemu skręcaniu rowerów towarzyszyło równie szybkie pakowanie się na kilkudniową górską jazdę, połączoną ze wspinaczką na via ferratach. Tak, byliśmy dobrze przygotowani na każdą rozrywkę, jaka mogła na nas czekać w tym bajkowym miejscu: mieliśmy szybkie rowery do ostrego zapierdzielania, uprzęże i lonże na via ferraty na pionowych ścianach, karty kredytowe do barowej i kulinarnej jazdy w schroniskach oraz kaski na głowach, dla życia szczęśliwego, amen. Co ciekawe, zawsze po macoszemu traktowane kaski teraz pedantycznie regulowaliśmy, jakby chcąc dowieść, iż rozwaga i odpowiedzialność były wpisane w nasz plan. Cholera – planu nie było! Musieliśmy podjechać jeszcze do centrum Cortiny d’Ampezzo, by zakupić mapę (zawsze to dobrze wygląda na zdjęciach) i zapytać, którędy w góry. Dopiero w trzecim lub czwartym sklepie rowerowym otrzymaliśmy szczegółowe informacje, a gość wyglądający na członka zawodowej grupy kolarskiej grubym flamastrem wymalował wielką pętlę oraz kilka krzyżyków i kółek na mapie pasma Dolomitów. Poza ogromem pętli martwiły nas głównie postawione krzyżyki. W każdym razie wiedzieliśmy teraz, co powinniśmy zrobić, by móc później powiedzieć: tak, byliśmy tam.

Włoska kuchnia wynagradza trudy dotarcia na Passo di Giau

FORCELLA AMBRIZZOLA

Trasa przez Dolomity zaczęła się od ostrego podjazdu, który na wysokości niemal 2000 metrów bardzo szybko dał nam w kość. Powód zmęczenia był prosty: na kempingu w Cortinie dnia poprzedniego spotkaliśmy grupę krajan z Irlandii. Wiem, wiem, dziwnie to brzmi, ale w dzisiejszych czasach emigracji… A jak krajan spotyka krajana na obczyźnie, scenariusze w polskim narodzie zazwyczaj są dwa: albo miłość, albo nienawiść. Jedno i drugie kończy się tak samo, czyli potwornym bólem głowy dnia następnego i pobudką o zdecydowanie nieporannych godzinach. Nas z krajanami połączyła miłość, więc w skupieniu, oparach i z uśmiechem na twarzy pięliśmy się najpierw asfaltową, a później szutrową drogą w górę. Do schroniska pod monumentalną wschodnią ścianą Cima Ambrizzola dotarliśmy o zachodzie słońca. Tam magiczny zwrot akcji: uno litro vino rosso i genialny makaron ragu z całą swoją mocą wyleczyły wszystkie fizyczne cierpienia. Nieco później, już na przełęczy Ambrizzola, w świetle czołówek i przy zimnym porywistym wietrze rozbiliśmy namiot.

Via ferrata Giuseppe Olivieri to gwarancja eksponowanej wspinaczki

Prawdziwą niespodzianką okazał się widok szczytów w bladoróżowym świetle poranka. Trzymając parujące kubki kawy, zastanawialiśmy się, jakim cudem w nocy udało nam się wjechać w scenografię rodem z Władcy Pierścieni. Mimo pięknego, słonecznego dnia wszechobecna wilgoć porannej rosy i niska temperatura jeszcze raz dowiodły, że biwak na północnym stoku nie jest rozrywką dla domatorów. To był mocny argument za jak najszybszym puszczeniem się na naszych rowerach przez dolinę.

Niewielkie przewyższenie do kolejnej przełęczy nie mogło nam popsuć zabawy i z uśmiechem na twarzach przez pół dnia lawirowaliśmy na single tracku pomiędzy wielkimi jak szafa kamieniami, wystającymi co jakiś czas ze szlaku. Tak, w końcu ślepy los pchnął nas na właściwe ścieżki. Jak się szybko okazało, ślepy los popychał nas dalej i wypadało tylko cierpliwie czekać, aż któryś z nas, w konsekwencji tego popychania, się wypierdoli. Za kolejną przełęczą ścieżka odważnie, szkocką linią schodziła w dół. My oczywiście w ślad za nią, już tylko walcząc o przeżycie, z rowerami i bagażami, które bardzo rzetelnie przestrzegały prawa grawitacji.

PASSO DI GIAU

Kolejny punkt wyprawy musi być osiągnięty. Musi! Z trudem łapiąc oddech, opieramy się o rowery, dzięki czemu ani my, ani one się nie przewracają. Nasze spojrzenia mówią wszystko. Cel jest przed nami i co gorsza nad nami – to Passo di Giau. Oczywiście nie interesuje nas wyłącznie przełęcz, ale również znajdujące się na niej schronisko, które, jak się okaże na miejscu, także nie jest celem samym w sobie, a jedynie warunkiem pozwalającym osiągnąć cel ostateczny, czyli wymarzone spaghetti ragu i uno litro vino rosso, bo tak nakazywał nasz nowo przyjęty obyczaj… No a gdzie my byśmy z obyczajami dyskutowali. Bez wątpienia dzisiaj zasłużyliśmy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej na taki kulinarny bonus od włoskiej kuchni. Nie mógł nas powstrzymać nawet fakt, że dzień się jeszcze nie skończył, a dla ścisłości, zaledwie minęła połowa. Druga połowa tradycyjnie upłynęła nam na zjazdach, podjazdach, wnoszeniu i znoszeniu, sprowadzaniu i podbieganiu, czego wynikiem było dotarcie do spektakularnej formacji skalnej składającej się z pięciu wież noszących nazwę Cinque Torri. Zwieńczeniem dnia był jak zwykle fantastyczny makaron w schronisku Angelo Dibona i genialny biwak pod majestatyczną ścianą Tofana de Pomedes.

Szutrowy podjazd do schroniska Angelo Dibona

PUNTA ANNA

Poranek jest zimny, a chłodna rosa tylko podkręca naszą radość z porannego wstawania. Na szczęście z pomocą przychodzi ciepła i pożywna owsianka z LYOfood, a dla równowagi biologicznej organizmów wypijamy po dużej czarnej kawie. Rozbudzeni taką mieszanką szybko pakujemy graty i napędzamy, poprzez korby, nasze przełajowe treki. Wspinamy się po szutrze do pierwszego schroniska – Angelo Dibona. Chcemy zostawić rowery i wgryźć się w pionową ścianę, a szukając punktu zaczepienia dla realizacji naszego planu zamawiamy po espresso corretto vecchia romagnapanini speck con formaggio – kwintesencję doskonałej kuchni włoskiej zaklętej w świeżej chrupiącej bułce z masłem, serem i szynką. Decyzją Klimka udajemy się na jedną z najciekawszych, najbardziej eksponowanych i najtrudniejszych via ferrat w okolicy.

Dając popis silnej woli w drugim schronisku, Pomades, które mijamy w drodze pod ścianę Punta Anna, przepuszczamy pieniądze tylko na wodę (nie, nie ma tu litrówki, przepraszam, literówki), bo zgodnie z adnotacjami przy kranach woda w schronisku nie nadaje się do picia. Sraczka w ścianie to dość spektakularna przypadłość, dlatego decydujemy się na butelkowany płyn.

Nieliczne trawersy łamią odważną linię via ferraty

Ferrata Giuseppe Olivieri zaczyna się za stacją kolejki linowej, tuż przy schronisku Pomades, i staruje bardzo fajnym, eksponowanym trawersem, który zamienia się z czasem w równie fajną, eksponowaną wspinaczkę. Droga prowadzi niemal pionowo w górę, ostro piętrzącą się granią. Lita i mocno urzeźbiona skała daje dużo frajdy, pozwalając pewnie i szybko pokonywać trudności. Celem naszej wertykalnej podróży jest Punta Anna (2731 m), jedna z turni w grani monumentalnego masywu Tofany, który współtworzą trzytysięczniki: Tofana di Rozes (3225 m), Tofana di Dentro (3238 m) i najwyższa Tofana di Mezzo (3244 m). Ferrata prowadzi śmiałą linią, a krótka lonża skutecznie dopinguje do pokonania trudności zgodnie z jej biegiem. Nieliczne trawersy łagodzą nieco wysiłek, oferując pierwszorzędny widok na usypane w dole piargi. W ścianie jesteśmy sami, możemy więc spokojnie delektować się powietrzem pod nogami i pogodą. A przynajmniej pogodą w tym momencie, gdyż stalowoszare chmury nad horyzontem wyraźnie dają nam do zrozumienie, że radość nie potrwa już długo. Tuż przed szczytem pogapiliśmy się jeszcze na akcję ratunkową z wykorzystaniem helikoptera i spektakularnej techniki longline, czyli desantu ratowników na niewielką półkę w pionowej ścianie, na pobliskiej Tofana di Rozes.

Kolejny filar wyprowadził nas na niewielki szczyt Punta Anna. Wraz z pierwszymi błyskawicami rzuciliśmy się do ucieczki z grani, nie czekając, aż któryś z nas rozwinie wątek porównania stalowej asekuracji na via ferratach do instalacji odgromowej. Zbiegając po piargach, poganiani przez pioruny, jeszcze przed pierwszymi kroplami deszczu dotarliśmy do schroniska Camillo Giussani. Cóż, chyba nawet nie powinno się w inny sposób świętować faktu, że się nadal żyje, jak nie z dzbankiem vino rosso i rewelacyjnym spaghetti. Cali i zdrowi kilka godzin później i kilkaset metrów niżej odbieramy nasze rowery, zdeponowane w garażu schroniska Angelo Dibona.

Pośpieszne schodzimy do schroniska Camillo Giussani

UPADEK

Budzimy się na polu namiotowym w Cortinie d’Ampezzo, poirytowani, że upadliśmy tak nisko, zjeżdżając do punktu wyjścia. Niestety, wczoraj zaplanowany krótki nocny zjazd do miejsca biwakowania wciągnął nas tak bardzo, że przepuściliśmy niemal 1000 metrów przewyższenia w ciągu kilkudziesięciu minut i znaleźliśmy się w Cortinie. To był nasz ostatni dzień, więc przez tę niefortunną chwilę słabości nie pozostało nam nic innego, jak odchudzić bagaż o śpiwory, namiot i cały sprzęt do wspinania i powrócić wielogodzinnym podjazdem na wielką pętlę. Skuszeni opowieściami o wodospadach obraliśmy kierunek północ – północny zachód.


Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024