BARUNTSE – BOGINI ZAKRYWA OBLICZE

Tekst i zdjęcia / ŁUKASZ SUPERGAN

Zdjęcie otwarcia / Grań szczytowa Baruntse widziana z przełęczy na wysokości 6550 metrów


Jej nazwa mignęła mi kiedyś wśród relacji z Himalajów, ale gdybym miał wskazać ją na mapie – nie potrafiłbym. A jednak wystarczyło krótkie pytanie, by pomysł wejścia na Baruntse rozpalił wyobraźnię. Nie znając trudności góry, nie wiedząc, jak tam dokładnie dotrzemy, zgodziłem się bez wahania. Czy nie tak właśnie zaczyna się przygoda?

ZNANA NIEZNANA GÓRA

Pomysł wejścia na Baruntse pojawił się rok wcześniej. Zaprzyjaźniona agencja zleciła mi poprowadzenie treku do bazy pod Makalu (8485 m), a dalej wysokimi przełęczami w stronę masywu Lhotse i regionu Khumbu. Trzy tygodnie wymagającej fizycznie przeprawy szlakiem sięgającym powyżej 6000 metrów. Bonusem długiej wędrówki miało być coś jeszcze: siedmiotysięczny szczyt znajdujący się kawałek w bok od naszej trasy. Jeden z uczestników, Borys, planował wejście, a ja miałem mu towarzyszyć.

Baruntse (7152 m) jest znana alpinistom, jednak wcale nie notuje wielu wejść. Góra oddzielona jest od popularnych szczytów barierami grzbietów. Dotrzeć do niej można z regionu Khumbu, jednak wymaga to kilku dni wędrówki na wschód, przez przełęcz Ampu Lapcza, na co niewielu się decyduje. Alternatywą jest przejście treku do bazy pod Makalu i przez Sherpani Col, jedną z najwyższych przełęczy himalajskich (6180 m). Jak by nie liczyć – dwa tygodnie wysiłku, aby dotrzeć do podnóży szczytu.

Mimo to zaskoczyło mnie, że góra ma tylko jedno polskie wejście. Co prawda w 2009 roku znalazła się pod nią wyprawa, podczas której Rafał Fronia osiągnął wysokie partie grani, jednak zatrzymany przez dużą szczelinę zawrócił. Dwa lata później na wierzchołek dotarli Izabela Czaplicka i Marcin Dudek. Od 12 lat kolejnych prób naszych rodaków nie było. Ten fakt kusił podwójnie.

O samej górze wiedziałem, że nie powinna stanowić dużego problemu technicznego. Wysokość ponad siedmiu kilometrów nakazywała jednak rozwagę. W końcu już dotarcie tam było logistycznym i kondycyjnym wyzwaniem.

Wiecznie zielona dżungla w drodze do bazy pod Makalu

PRZEZ DŻUNGLĘ

Początek większości himalajskich tras to wiecznie zielone lasy, tak gęste i nieprzeniknione, że małe wsie i pojedyncze domy, trzymające się kurczowo stromych zboczy, wydają się cudem. Tarasowe pola wokół nich umocniono kamieniami. Trasa treku pod Makalu to nie bogaty szlak, jaki znamy choćby spod niedalekiego Everestu. Tu goście z zewnątrz trafiają dużo rzadziej, a osiedla w dolinach są mało zamożne i z konieczności bardziej samowystarczalne.

Po południu wita nas wieś Seduwa, gdzie wypada nasz pierwszy nocleg. W zdumieniu patrzę wieczorem na przeciwległe zbocze, na którym błyszczą małe światła domów. W ciągu całego dnia kręta trasa przeniosła nas o… zaledwie cztery kilometry na północ.

Przyśpieszyć marszu nie ma jak. Idziemy naprzemiennie żwirową ścieżką i po stromych, kamiennych stopniach, latami układanych przez mieszkańców. Podejścia, zejścia i upał wymieszany z wilgocią wysysają z nas siły. Na postoju zrywamy z siebie kilka pijawek. Dżungla towarzyszy nam przez trzy dni. Ostatni z nich jest najtrudniejszy. Po nocy spędzonej w domu, gdzie podejmuje nas gościnna Szerpanka, matka młodego przewodnika, Purby, zaczynamy największe dotychczas podejście. Przewodnik narzuca trochę zbyt ostre tempo. Wolę jednak, by ludzie nie tracili zbyt wiele sił, gdyż czeka nas 1500 metrów przewyższeń, a miejscami kamienne bloki wznoszą się pod kątem 45 stopni. W południe zatrzymujemy się na mały posiłek przy niedużym gospodarstwie otoczonym gęstwiną. Dopiero za nim stroma ścieżka wyprowadza nas między rododendrony.

Nocujemy w przysiółku Khongma Danda. Tu widać, jak bardzo ten trek różni się od wędrówek po zamożnych okolicach Nepalu. Do dyspozycji mamy niezwykle prosty schron o ścianach z blachy i podłodze z kamieni. Półotwarte palenisko gwarantuje, że nasze ubrania przesiąkną zapachem dymu, nie po raz ostatni zresztą. Cienka zupa czosnkowa i prosty dal bhat, ryż z soczewicą i odrobiną warzyw, to jedyne danie w menu.

Pierwszy dzień dobrej pogody i promienie zachodzącego słońca rozświetlające ścianę Peak 7, dolina Barun

POMIĘDZY OLBRZYMY

Trasa w stronę Makalu przecina tu trzy przełęcze: Ghungru La, Shipton La i Keke La. Surowa okolica przypomina tatrzańskie szlaki – gdyby tylko któryś z nich wspinał się na ponad cztery kilometry! Zaczynamy odczuwać wysokość, ale umiarkowanie. Przeskakując z jednej strony grani na drugą i przecinając rozległy kocioł, docieramy do najwyższego punktu, Przełęczy Shiptona. Witają nas dwa kamienne szałasy i wstęgi flag modlitewnych. Stamtąd ślady prowadzą do kolejnej doliny, gdzie nasi przewodnicy i tragarze zatrzymują się nad jeziorem Kalo Pokhari. Na brzegu wznosi się mały czorten, przy którym Szerpowie zostawiają drobne ofiary. Krótka wspinaczka na ostatnią przełęcz i naszym oczom ukazuje się zbocze. Tysiąc metrów niżej rzeka Barun rozcina dwa masywy. W połowie drogi na dno doliny napotykamy budynek – kamienne domostwo przypomina raczej duży szałas pasterski, ale jest najlepszym schronieniem w okolicy. Zostajemy tam wraz z grupami z Hiszpanii i Czech. Pod wieczór mała jadalnia rozświetla się za sprawą mdłych żarówek, a pod dachem robi się głośno i ciasno.

Zejście nad Barun oznacza, że po pięciu dniach pokonaliśmy olbrzymi grzbiet i trafiliśmy w wysokie partie Himalajów. Stąd w dziewięć dni dotarlibyśmy pod odległą Kanczendzongę, ale za trzy dni będziemy pod ścianą Makalu. Idziemy wciąż we mgle i mżawce, przecinając osuwiska ruchomych głazów. Wreszcie dolina rozszerza się i przed nami otwiera się wielka polana, Yangle Kharka. Gdy stajemy na odpoczynek, chmury nagle się podnoszą, odsłaniając olbrzymie ściany świętej góry Shibadanda oraz strzelistych szczytów Peak 6 i Peak 7. Dotarliśmy pomiędzy olbrzymy dorównujące temu, na który mamy się z Borysem wspiąć.


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024