ATTILLO TISSI – PIONIER SZÓŚTEGO STOPNIA

Tekst / PIERO ROSSI
Tłumaczenie / MARIAN KRAWCZYK


Mówić o Attiliu Tissim to wzruszająca i zarazem wzniosła sprawa. Mówić o nim, to znaczy mówić o jego ojczystych stronach. Okolice Agordo nie są zbyt znane. Dolina, która tam prowadzi, jest głęboko wcięta i pełna mrocznych, dzikich przepaści. A wypiętrzające się ponad nią skały łączą w sobie stromość dolomitowych ścian z majestatem wysokich Alp. Piękna agordińskiego kraju nie opiewają biura podróży, lecz tajemni wielbiciele. Jego najodleglejsze doliny ukrywają bowiem w sobie coś z patriarchalnych czasów.

Attilio Tissi to nieodrodny syn swego kraju. Jego usposobienie odzwierciedla charakter ojczyzny: szorstkość, dzikość, spokojną, nieugiętą wolę, pomysłowość i żądzę czynu. Co przyjął za swoje, tego już mu nikt nie wyperswaduje. Pęd, aby przerosnąć samego siebie, nadawał ton życiu, które było prostolinijne, prawe i duchowo spokojne. Cechujące się nieugiętością, ale pełne umiaru i człowieczeństwa. Jego wspinaczkowe drogi przebiegają właśnie tak: logicznie, jasno i prosto.

Attilio Tissi przyszedł na świat na początku XX stulecia, w ubogiej rodzinie z Vallady, u podnóża postrzępionych wierzchołków Auty i tuż koło wielkich ścian Civetty. Jeszcze bardziej niż zdrowe ciało, wielkie drogi w Alpach otwierała przed nim silna wola. Nie był skalnym akrobatą, lecz alpinistą. Przez dłuższy czas wydawało się, jakby wspinanie było tylko przelotną znajomością, zanim całkowicie nim nie zawładnęło.

Praca w przemyśle zawiodła go w Alpy Apuańskie. Pewnego dnia w czasie pracy okazało się, że wyzwaniem jest pokonanie kamiennego uskoku muru, który dotąd uważany był za nie do przejścia. Nikt też nie myślał o tym poważnie. Tissi jednak wykazał zainteresowanie wykraczające poza zawodowe obowiązki. Koledzy zwątpili, gdy pokonał gładki wapienny mur. Wydawało się, że sprawa została załatwiona. Ale w rzeczywistości we Włochu coś się obudziło. Coś, co miało go już nigdy nie opuścić.

Niełatwo było skłonić Tissiego, aby o sobie opowiadał. Wiele pozostało w cieniu legendy. Był rok 1930. Przed szesnastu laty wspinaczka dolomitowa poprzez działalność ludzi z drugiej strony Alp, na przykład Preussa czy Dülfera, osiągnęła poziom, który uznano za nie do pobicia. W ostatnich latach granice możliwości się przesunęły: nowa technika i nowe spojrzenie, które przybyły z wapiennych ścian Wilder Kaiser, przełożyły się niepostrzeżenie na odstraszające dolomitowe ściany. Pelmo, Furchetta, Civetta, Sas Maor i Tofana di Rozes zostały pokonane przez niemieckich i austriackich wspinaczy z najbardziej szalonych stron. Mówiło się wtedy o epoce szóstego stopnia”.

Po wojnie włoski alpinizm zatrzymał się na poziomie Preussa i Dülfera. A po prawdzie: i tutaj było niewielu takich, albo nikogo, którzy byliby w stanie powtórzyć wejścia wielkich pionierów. Aby właściwie zakwalifikować dokonania osób takich, jak Videsott, Rudatis, Comici, Tissi i kilku innych, nie można pominąć przede wszystkim barier natury psychicznej, które mieli oni w obliczu dokonań nowej szkoły niemieckich wspinaczy, a przede wszystkim ich kompleksu niższości.

Około 1925 roku istniał tymczasem zespół, który najpierw błyskotliwie powtórzył linie Preussa i Dülfera, a potem nie zawahał się porwać na drogi,,nowej szkoły”, jak choćby północnej ściany Monte Pelmo. Pochodził z Belluno, a na jego czele stali Francesco Zanetti i Aldo Parizzi. Z okazji zaślubin księcia Piemontu z córką króla belgijskiego, Marią Józefa, w Agordo wymyślono szczególny prezent ślubny. Chciano poświęcić córce wspinającego się króla wspaniały, niezdobyty jeszcze szczyt w Pala di San Lucano. Ale ochrzczenie dziewiczego wierzchołka było możliwe dopiero wtedy, gdy będzie on zdobyty.

W grę wchodził tylko jeden zespół: wspinacze z Belluno. Rozeszła się plotka, że Checco Zanetti przybył w pośpiechu, aby zdobyć „Szczyt Marii Józefy”. Tissi, ogarnięty swoją nową pasją, chciał się spotkać z belluńczykami, ale ci nie byli zachwyceni. Ów „Gnass” (jak tradycyjnie przezywano agordynczyków) miał trzydzieści lat, a nic jeszcze w górach nie zdziałał… Znowu poczuł, jakby wbite żądło popchnęło go do przodu. Znalazł w Belluno zapalonych wspinaczy. Wszyscy oni mieli nader mętne pojęcie o technice, ale za to nie brakowało im entuzjazmu, zaciętości i intuicji. Ruszyli.

Droga podejścia była istną golgotą. Tylko Tissi z Luim Andrichem doszli do skał. Chcieli się przekonać, jak to wygląda w górze. Tam, u podnóża dziewiczej skały, odnalazł się jeden z najbardziej znanych zespołów w historii alpinizmu. Ich droga nie została jeszcze powtórzona. Niewątpliwie oferowała niemałe trudności. Wyczerpani, ale świadomi, że zdali poważny egzamin, osiągnęli wierzchołek. Z radości rozpalili ognisko i zasnęli. Tissiego obudził potworny wrzask Andricha, którego ubranie zajął ogień. Przygoda mogła się skończyć fatalnie, ale gdy szczęśliwie wszystko minęło, wywołało to tylko ogólną wesołość.

Torre Trieste

Sukces tego pierwszego przejścia dodał Tissiemu i Andrichowi odwagi, aby spróbować jeszcze kilku klasycznych dróg, wokół których wśród doświadczonych przyjaciół krążyły owiane tajemnicą opowieści. Krótka, ale opromieniona pewnym blaskiem była klasyczna jeszcze dzisiaj Via Myriam na Torre Grande (w grupie Cinque Torri). Przypadkowo spotkani przez Tissiego i Andricha niemieccy wspinacze bardzo ją chwalili. Próba, którą podjęli Włosi, skończyła się nadspodziewanie dobrze.

Przeciętność nie była cechą Tissiego. Uważał, że jeśli już próbuje czegoś trudnego, to musi temu podołać. W przewodniku Bertiego czytał o Drodze Preussa na Crima Piccolissima. Nie był to zachęcający opis: „Skrajnie trudno. Dwie katastrofy podczas siedmiu wejść…”. Nie chciał ryzykować, ale był zdecydowany. W górnym kominie drogę zagrodził im inny, wolniej wspinający się zespół, ominęli ich więc otwartą ścianą. Zejście, trudne i eksponowane, wymaga normalnie kilku zjazdów. Ale oni nie mieli o tym pojęcia, dlatego zeszli klasycznie. W żlebie na dole stwierdzili, że na cały trawers potrzebowali niewiele więcej niż dwóch godzin.

Potem zaczęła się cała seria wspaniałych przejść. Tissi wspinał się i siłowo, i rozsądnie, lecz przede wszystkim z sercem. Wytrwale, pewnie, harmonijnie, z nieugiętą wolą. Na początku 1930 roku jedna z dróg dzierżyła bezsprzecznie palmę pierwszeństwa w całych Alpach: Direttissima Solledera i Lettenbauera przez północno-za- chodnią ścianę Civetty. 1000 metrów ekstremalnie trudnej skały. Był to majstersztyk monachijskiej szkoły i dopiero cztery zespoły – sami Niemcy, w dodatku wszyscy z biwakiem – powtórzyły to przejście. Żaden Włoch nie odważył się go powtórzyć i aby jeszcze pogłębić wspomniany kompleks niższości, jakiś żartowniś z nie najlepszym jednak poczuciem humoru pozostawił kartkę z napisem: „To nie dla Włochów” (dosłownie: „To nie jest chleb dla Włochów”). Wtedy było w tym ziarnko prawdy. Tylko Videsott na Cima della Busazza i Comici na Sorapis (Sorella di Mezzo) musnęli szósty stopień. Ale Solleder pozostał nieosiągalnym przedsięwzięciem. Z taką świadomością 31 sierpnia 1930 roku o godzinie 1.30 Tissi i Andrich opuścili schronisko Vazzoler. Była ciemna noc. Jakiś “doświadczony” przyjaciel zachęcił ich do tej decyzji następującą radą. Powinni sobie wyobrazić, że Solleder to nic innego jak pięć do sześciu postawionych jeden na drugim Preussów. Dwie godziny na Preussa daje w sumie dziesięć do dwunastu na Solledera. To była logika nie do pogardzenia. Rzut oka na sprzęt, który – nawet w tym czasie – był dość zaskakujący: haki, jakie można było kupić w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego, i kilka karabinków, o sposobie użycia których nasi bohaterowie mieli nader mętne pojęcie. Czy było to zuchwalstwo? Gdy się go o to pytało, Tissi podkreślał zawsze uczucie obawy i respektu, które towarzyszyło im tego ranka pod Civettą, najwspanialszą ścianą Dolomitów i jedną z najpotężniejszych w Alpach. Zapewne ich techniczne przygotowanie nie było najlepsze, w duchu zdawali też sobie sprawę, jakie trudności na nich czekają. Przy wejściu w ścianę tuż obok Tissiego i Andricha uderzył z piekielnym łomotem potężny blok. To jeszcze raz przypomniało im o ryzyku, które podejmują. Była 4.30.

Świtało. Teraz czekały na nich długie, niekończące się godziny zawrotnie trudnego pięcia się w górę. Brakowało im możliwości, aby kilka najtrudniejszych miejsc pokonać wyrafinowanymi technicznymi sztuczkami, jak zwykle robili to powtarzający Solledera. O 18.00 osiągnęli grań szczytową. Byli pierwszymi Włochami, którzy przeszli tę ścianę i w ogóle pierwszymi, którzy zrobili to bez biwaku. Pobili najlepszych monachijskich wspinaczy. W ciemnościach schodzili nieznanym terenem, zgubili drogę, ale mimo to dotarli o 20.00 do schroniska Coldai. Przyczynili się tym samym do odrodzenia włoskiego alpinizmu. 

Tissi nigdy nie był człowiekiem pióra.Wystarczyło mu uznanie jego osiągnięć. Pozostał przykładem rzeczowości i skromności. Mimo tego wiadomość o przejściu na Civetcie rozeszła się błyskawicznie wśród fachowców, a Tissi został przyjęty do ich kręgu, ciesząc się wśród nich rangą i uznaniem ,,nauczyciela”.

Jego najlepszym partnerem na linie pozostał Giovanni Andrich, który towarzyszył mu w prawie wszystkich przejściach. Ale wokół Tissiego bardziej niż poprzednio zacieśniał się krąg przyjaciół wspinaczy z Agordo i Belluno. Młodzi koledzy szli za przykładem Tissiego i Zanettiego, a okolice wokół wspomnianych miejscowości stały się zalążkiem najmocniejszej grupy wspinaczy “szóstego stopnia” przed drugą wojną w Dolomitach. Cechą wspólną tych ludzi była miłość do gór, wrodzony talent, zamiłowanie do poważnych i wielkich przejść oraz przewaga człowieczeństwa nad technicyzacją. Im zawdzięczamy fakt, że klasyczna wspinaczka – najbardziej rycerska forma w zmaganiach człowieka z górami – osiągnęła tak wysoki poziom. Czysto sportowe zainteresowania nigdy nie wzięły góry i najwyżej przez pewien czas zdarzały się najmłodszym. Interesujące jest, że zespół Tissiego składał się prawie zawsze z więcej niż dwóch osób: trzech, czterech, a nawet sześciu uczestników nie należało do rzadkości. Kto chce bić rekordy, ten koncentruje się na małym zespole. Tissi pragnął jednak dzielić radość górskiej przygody z możliwie jak największą liczbą przyjaciół. Oczywiście tego rodzaju koleżeńskie przedsięwzięcia były dostosowane do poziomu uczestników. Charakterystyczne dla działalności Tissiego były wybierane przez niego masywy. Niewielka ilość czasu, którym dysponował, nie pozwalała mu zbytnio oddalać się od jego rodzinnych górskich stron, należących jednak do najwspanialszych w Dolomitach.

Doświadczenia, które zdobył na Sollederze zachęciły go do tego, aby spróbować również innych często przechodzonych i trudnych dróg tamtego okresu. Niezwykła turnia Torre Trieste, na której Zenetti i Parizzi znaleźli pierwszą biegnącą środkiem drogę, znalazła się na czele jego listy. Ale błąd przy czytaniu opisu zawiódł Tissiego i Andricha do zachodniego zamiast do wschodniego komina. Ów był już wprawdzie zdobyty przez Castiglioniego w dość zawikłany sposób, lecz obaj trzymali się prostej linii i musieli pokonywać skrajne trudności. Najdziwniejsze było to, że opis wschodniego komina podejrzanie pasował do niewłaściwej linii. Załamanie pogody zmusiło ich jednak do przerażającego odwrotu tą samą drogą.

Rok 1931 należał do najlepszych w karierze tego zespołu. Włoski alpinizm obudził się dzięki sukcesom takich wspinaczy, jak Comici, Micheluzzi, Gilberti, bracia Dimai i kilku innych. W tym też czasie zaczęła być mowa o medalach i innych odznaczeniach dla najlepszych wspinaczy. Znalazł się ktoś, kto chciał Tissiemu – o czym on sam nie wiedział – przyznać tytuł szlachecki. Nabrała rozmachu tajna korespondencja, jednak jakiś „akuratnik” z lokalnej władzy zwrócił uwagę, że Tissi jest wprawdzie niezłym wspinaczem, ale w sferze politycznej nie cieszy się opinią świętego. Alpinista był bowiem uważany za wywrotowca. Jego zespół piął się od sukcesu do sukcesu: pierwsze powtórzenie Drogi Stegera na wschodniej ścianie Catinaccio, pierwsze powtórzenie Videsott Rittler – Rudatis na zachodnim kancie Cima Della Busazza – wszystkie bez biwaku.

Potem przyszła Tofana di Rozes. Czerwoną południową ścianę świetną i trudną drogą pokonali Stösser, Hall i Schütt. 30 lipca 1931 roku przymierzyli się do niej Tissi z Andrichem, Zanettim i Zancristoforem. Na szczycie czekał na nich prezydent sekcji Belluno C.A.I., Francesco Terribile, mecenas belluńskich wspinaczy. Załamanie pogody, które nastąpiło w czasie oczekiwania, spowodowało, że obawa z godziny na godzinę przechodziła w pewność: u jego stóp musiała wywiązać się niesamowita walka.

W końcu wieczorem z otchłani wynurzyła się czupryna Tissiego. Włoch w czasie burzy otworzył nową drogę – Direttissimę. Po tym jak bez pomocy liny pokonał słynny mokry trawers, problem orientacji rozwiązał w ten sposób, że piął się ciągle wprost w górę. Wyśmienity austriacki wspinacz Toni Hiebeler potwierdził kiedyś, że wejście to jest najtrudniejszym i najniebezpieczniejszym, jakie zna. A jest to sąd ekstremalnego wspinacza naszych czasów. Miesiąc później musiał Tissi załatwić porachunki z Torre Trieste. To turnia potężna jak góra, z 700-metrową ścianą. Przeszedł ją z Andrichem i Rudatisem zachodnim kantem, wyjątkowo elegancką, niezwykle logiczną drogą, zaliczaną dzisiaj do najpiękniejszych klasycznych wejść w Dolomitach. Były to wtedy złote czasy dla dolomitowych wspinaczy. Istniała masa nietkniętych ścian, czekających tylko na odwagę i intuicję alpinistów.

Torre Venezia

Civetta jako “pole gry” wydawała się niewyczerpana. 2 sierpnia 1932 roku wybór padł na Pan di Zucchero, z jego 600-metrową pionową skałą, przez której północno-zachodnią ścianę Tissi z Andrichem i Rudatisem otworzyli przepiękną drogę.

Sukcesy Tissiego wydawały się nie mieć końca. Niedługo później przyszedł czas na Torre Venezia, olbrzymi, harmonijny monolit, bliźniaczkę Torre Trieste. Jej gładka południowa ściana odpierała do tej pory wszystkie ataki wspinaczy. Dolną część przechodzono. W górnej części czarna gardziel rozczepia wierzchołek. A cała środkowa część jest naszpikowana okapami i przewieszkami, i to tak, że wydawało się, że można tu coś zdziałać tylko z odpowiednią ilością lin i żelaza.

Pierwsza próba doprowadziła Tissiego do połowy ściany, dalej doszedł on do szczytu przez “Spiralną półkę”. Ale to nie było oczywiście żadne rozwiązanie. Druga próba, podjęta 20 sierpnia 1933 roku razem z Andrichem i Bortolim, zakończyła się sukcesem. Wytyczona linia pozostała najpiękniejszym dokonaniem Tissiego: wiodąca środkiem południowej ściany, poprowadzona w prostej linii i podczas klasycznej wspinaczki. Kluczowym miejscem był 40-metrowy trawers powyżej potężnego pasa okapów – wyciąg, jaki jeszcze dzisiaj pokonywany jest w tym samym czystym stylu i stanowiący klasyczny przykład skrajnych trudności. Po tym trawersie trudności trochę się zmniejszają, aby przez następne 550 metrów prowadzić do bardzo wytężających rys wyjściowych.

Modernistyczna technika pozwalała w ostatnich latach pokonywać jeszcze stromsze i bardziej odstręczające ściany. Ale taka droga, jak ta przez południową ścianę Torre Venezia, zachowała swoją siłę przyciągania tych, którzy obok czystych trudności poszukują jeszcze estetycznego piękna i duchowej harmonii.

Jak wspinał się Tissi? Jego technika nie była wyrafinowana. Przeszkody pokonywał z rozmysłem, nie chciał bowiem narażać swych partnerów na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Nie był tylko prowadzącym, lecz drogim i sprawdzonym przyjacielem. Zapewne przyswoił sobie technikę wspinaczki hakowej, ale był przede wszystkim alpinistą klasycznym, który piął się tak wysoko w górę, jak pozwalało mu na to wyczucie, znajomość własnych możliwości i granic podejmowanego ryzyka. Nie był narwany, ale nie wycofywał się też przy pierwszej napotkanej przeszkodzie. Wydawało się, że wspina się wolno, ale przejść dokonywał w zadziwiająco krótkim czasie. Na żadnej ze swoich wielkich dróg nie był zmuszony do biwaku.

Żywy i bezpośrednio opisany epizod z jego górskich przejść zawdzięczamy Rudatisowi. Poprzez Rudatisa i Franchettiego Tissi poznał księcia Leopolda, syna Alberta, belgijskiego króla. Był on, tak jak jego wielki ojciec, zapalonym alpinistą. Między nim a Tissim zawiązała się spontanicznie bliska przyjaźń, która naturalną koleją rzeczy przeniosła się również na niebezpieczne górskie zamierzenia.

Rudatis, znający na wylot Civettę, zwrócił jego uwagę na wyjątkową – zarówno pod względem kształtu, jak i jej stromych ścian – turnię, na której wejście z jakiejkolwiek strony wydawało się nader problematyczne. Paru dobrych wspinaczy odprawiła już ona z kwitkiem, a pamiątką po ich próbach był pozostawiony w ścianie stary hak asekuracyjny.

2 września 1933 roku Tissi z księciem. Leopoldem, Rudatisem, Franchettim i Andrichem stanęli u stóp buntowniczej turni. Po wzięciu pod lupę wszystkich jej flanek, za miejsce zdatne do wejścia uznali to, gdzie znajdował się pozostawiony z poprzednich prób hak. Oddajmy glos Rudatisowi:

“Nie jest to żadna wysoka, ale nader gładka i przewieszona ściana. Jesteśmy gotowi i Tissi zaczyna się wspinać. Do haka to nic szczególnego. Ale potem zaczyna być ostro. Przez moment chwyta on obie liny, opiera nogi o ścianę i wyciąga się wysoko w lewo do wyjątkowo daleko oddalonego chwytu. Lewą ręką puszcza linę. Nogi utrzymują równowagę na niewidocznych stopniach, ręce zmieniają chwyty. Ciało wisi całkowicie w pustce, pośrodku przewieszki, ale posuwa się w górę. Nie ociągając się, bez żadnych gwałtownych ruchów, ale i bez haka. Cudowne przemieszczanie ciężaru ciała, prawie rytmiczne ruchy. Jak mógłby sądzić ktoś niewtajemniczony, to proste parcie do przodu, podczas gdy doświadczony wie, z jakim wysiłkiem utrzymywana jest równowaga przy posuwaniu się na granicy odpadnięcia. W ten sposób przyjaciel dochodzi do kantu i idzie nim w górę. Zrobił to. A minęło dopiero kilka minut. To więcej niż technika. To wysokiego lotu artyzm znalazł drogę tam, gdzie zawiodła dobra technika. Możliwe, że przeszłoby się tu przy pomocy sztucznych środków, haków, jak się to zwykle czyni w tak ekstremalnych trudnościach.

W ten sposób dają się pokonać jeszcze trudniejsze miejsca. Ale tym samym jest oczywiste, że większość najlepszych wspinaczy nie jest w stanie. przejść klasycznie takich trudności”.

Po ryzykownych zjazdach książę Leopold di Brabante, przyszły król, udzielił audiencji, co było prawdziwie królewskim

zaszczytem. Turnia została ochrzczona imieniem. Campanile di Brabante”. Dotąd była mowa tylko o wielkich przedsięwzięciach Tissiego. Wiele można by ich jeszcze wymienić: przewieszki północnej ściany Campanile di Val Montanaia, skrajnie trudna rysa na wschodniej ścianie Torre Venezia, krótka, ale wytężająca i niebezpieczna, wypiętrzający się ponad jego rodzinną miejscowością główny wierzchołek Auty, Monte Agner, Torre Armena i wiele innych, łatwiejszych i trudnych. Tissi kochał góry w ich rozmaitych formach.

Tissi z żoną, Mariolą, na Tre Cime di Lavaredo

Wypadek, któremu uległ w końcu świetnego 1933 roku, wydawał się położyć kres jego wspinaczkowej karierze. Gdy jechali z Rudatisem na motocyklu doliną Cordevole, przewrócili się, a Tissi ciężko się poranił. W szpitalu powiedziano mu, że o wspinaniu nie będzie już mowy. Faktycznie długo trwało, zanim wreszcie wyzdrowiał. Znacznie zaważyło to na jego późniejszej karierze.

Dla wielu brzmiało to nieprawdopodobnie, ale Tissi wkrótce znów pojawił się w trudnej skale. Ze swoją przyszłą żoną i innymi przyjaciółmi otworzył jeszcze dzisiaj cieszącą się sporą renomą drogę na Pierwszej Selli. Tymczasem w jego działalności jako alpinisty jedno z przedsięwzięć miało osiągnąć punkt szczytowy, w którym mogły się ukazać całe intelektualne i duchowe walory Włocha.

Wspomniałem wyżej, że pewnego dnia chciał on powtórzyć Drogę Stössera na Tofanie di Rozes i przy okazji otworzył jeszcze trudniejszą linię. W 1937 roku chciał wrócić na tę ścianę razem z Aschierim, Faem i Bianchetem. Do ich już i tak licznego zespołu dołączyli nieoczekiwanie jeszcze dwaj, mający ten sam cel, koledzy z Wenecji. Grupa okazała się zbyt liczna. Ich położenie, z początku dające powody do obaw, później zaczęło zamieniać się w tragedię. Znajdowali się w głównych trudnościach, gdy nadeszła śnieżyca połączona z nagłym spadkiem temperatury. Sytuacja stała się niebezpieczna. Jeden z nich odpadł na trawersie i poranił się. Inni byli zbyt lekko ubrani i przeraźliwie marzli. Jeśli chciało się uniknąć zamarznięcia, trzeba było działać zdecydowanie. Tissi zrozumiał, że życie przyjaciół leży w jego rękach. Skała pokryła się szklistą lodową glazurą, widoczność była równa zeru, a i bez tego spore trudności wzrosły już niewyobrażalnie. Jemu samemu zaczęły dawać się we znaki skutki poprzedniego wypadku. Nigdy wcześniej góry nie pokazały mu się z tak przerażającej strony, ale też nigdy nie musiał stawić im czoła w podobnej sytuacji. Biwak nie wchodził w rachubę, bowiem to oznaczałoby koniec.

Włoch piął się w górę wyciąg za wyciągiem. Żeby nie tracić czasu, nie wbijał żadnego haka i ciągnął za sobą wyczerpanych partnerów. Gdy doszli do szczytu, padał jeszcze śnieg. Był wykończony, ale szczęśliwy, że wykonał swoje zadanie jako prowadzący. Po drugiej wojnie Tissi ze znaną sobie energią włączył się do publicznego życia. Oprócz politycznej działalności był to przede wszystkim Club Alpino Italiano, któremu się poświęcił. W 1945 roku został wybrany prezydentem sekcji Belluno, w 1948 roku został prezydentem wschodniej sekcji C.A.A.I. Doszły do tego inne urzędy. Wszystkie te obowiązki kosztowały go sporo czasu i energii, bowiem wszyscy zawierzali jego wiedzy i doświadczeniu jako człowieka i alpinisty. Lecz urzędowe i prywatne sprawy nie były w stanie utrzymać go długo z dala od gór.

Powoli, bez rozgłosu zaczął znowu się wspinać, z entuzjazmem i żarliwością dawnych lat, nawet jeśli cele, które sobie wyznaczał, były już skromniejsze. Również i my, młodzi wspinacze, znaliśmy jego wysoką, nieco przygarbioną postać, wytartą wspinaczkową kurtkę, dobroduszny śmiech. Był nam bliski i śledził z zainteresowaniem działalność młodej generacji, zawsze znalazł dla nas słowo, które brało się z doświadczenia, raz nas popierał, raz się sprzeciwiał i z nami polemizował, ale zawsze był serdeczny i ludzki.

22 sierpnia 1959 roku, razem z żoną i jednym z przyjaciół, wybrał się na swoją ostatnią wycieczkę. Był to mglisty i ponury dzień. Za cel obrał niezbyt znaną turnię Torre Lavaredo w pobliżu schroniska Auronzo, w grupie Lavaredo, gdzie tak często się wspinał i powtórzył wszystkie klasyczne drogi. Tego dnia projekt był skromny, prawie niewarty wzmianki, ale ciągle znajdujący się w górach: zawsze pięknych i zawsze niebezpiecznych.

Podczas zejścia musiał się wyłamać chwyt. Los tak chciał. Wśród pierwszych, którzy doszli do jego pokiereszowanego ciała, byli przewodnik Piero Mazzorana oraz znani wspinacze: Lothar Brandler i Toni Hiebeler. Przekazano im wiadomość, że ktoś pilnie potrzebuje pomocy, a ci natychmiast popędzili na miejsce wypadku. Hiebeler opisuje w poruszającym artykule, jak ledwo dotarłszy do umierającego, usłyszał nazwisko Tissiego.

Ale u tego przedstawiciela młodej, ekstremalnej szkoły wspinaczkowej, oprócz troski o przyjaciela, któremu przydarzyło się nieszczęście, doszło niewiarygodne wręcz zdziwienie. Czy to możliwe, że wielki Tissi, którego imię czcili jak jakąś legendę i którego drogi powtarzali z tak wielkim entuzjazmem, że tenże Tissi właśnie odpadł na jakiejś podrzędnej, małej turni?

A jednak: Tissi nie mógł umrzeć inaczej. Dzisiaj nie umiemy sobie wyobrazić jego długiej i gorzkiej starości. Jego życie było tak przepełnione szlachetnymi wartościami, idealizmem i pracą, że tylko w górach mogło znaleźć swój koniec. Oddał ducha w ramionach przyjaciół, na próżno starających się go uratować. Fakt, że to oni tam byli, stał się dla nas prawie symbolem, że swoje dzieło zawierzył młodym rękom.

Najpiękniejszym pomnikiem, który się chce komuś postawić, jest miłość i pamięć żyjących. Wtedy, gdy otrząsnęliśmy się już trochę po szoku jego gwałtownej śmierci, zrozumieliśmy wszyscy, jak bardzo był nam drogi i jak go podziwialiśmy. Pomyśleliśmy, że najgodniejszym sposobem, aby uczcić jego pamięć, będzie budowa schroniska jego imienia. Powinno ono stać u podnóża Civetty, która była areną jego największych przejść. Zwróciliśmy się z apelem do wszystkich włoskich wspinaczy, aby pomogli przy jego budowie. Odezwa nie pozostała bez echa. Wokół pamięci jego imienia utworzył się ludzki krąg ukazujący jednoznacznie, jak głęboki ślad po sobie pozostawił i jakie plony wydało ziarno, które zasiał.


Tekst powstał w latach 60. ubiegłego wieku i po raz pierwszy w języku polskim
został opublikowany w 237 (2/2014) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024