Cały tekst został opublikowany w 275 (4/2020) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com
Tekst i zdjęcia / MAREK HOLEČEK
Tłumaczenie / PIOTR GRUSZKOWSKI
Zdjęcie otwarcia / Przyjemny firn w śnieżnych rynnach, które z daleka wyglądają jak plisy na spódnicy
Pod koniec maja 2019 roku udało mi się, wraz ze Zdenkiem Hákiem, dokonać pierwszego przejścia północno-zachodniej ściany Chamlangu (7321 m), którą w przeszłości próbowało pokonać wiele wypraw. Szczyt ten wznosi się niemal 2000 metrów nad doliną Hongu. Wyrasta wprost z moreny przy jeziorze i wydaje się raczej samotnym masywem, niż integralną częścią środkowego grzbietu Himalajów. Jako wyjątkowy cel, miałem go w pamięci od blisko 20 lat, jednak realizacji tego wspinaczkowego wyzwania mogłem podjąć się dopiero w zeszłym roku.
Wszystko zaczęło się prawie 20 lat temu, a dokładnie w 2001 roku, kiedy miałem okazję zobaczyć kształtną bryłę Chamlangu, którą stworzyć mógł tylko najzdolniejszy architekt wszech czasów. Spojrzałem na ścianę z mieszaniną pokory i wątpliwości, które pojawiły się w trakcie analizowania szczegółów ewentualnej wspinaczki na tej ogromnej zerwie. W zeszłym roku ponownie ujrzałem znajomy kształt i uświadomiłem sobie, że nie ma co dłużej zwlekać. Nie mogłem jednak stwierdzić, że wcześniejsze wątpliwości i obawy zniknęły…
Przed założeniem obozu bazowego dwa tygodnie spędziliśmy na bieganiu po okolicznych dolinach i wzgórzach, co przy ograniczonej ilości tlenu w powietrzu miało zapewnić solidne zwiększenie liczby erytrocytów we krwi. Nasza aklimatyzacja przebiegała bez większego problemów, na dodatek wzmacnialiśmy ją, spożywając pilsnera. Czas płynął miło i pożytecznie aż do chwili, gdy rozbiliśmy dwa namioty na zielonej łące – w bazie zamieszkało dwóch kucharzy, dwóch tragarzy i dwóch członków wyprawy, czyli ja i Zdeněk Hák, zwany Hakiem. Wszystko szło zgodnie z planem – niebawem pojawił się nasz tragarz, Antenzing Sherpa, przynosząc dwudziestokilowy ładunek ze sprzętem wspinaczkowym i ratując tym samym nasze kręgosłupy. Antenzing wyładował plecak, odwrócił się natychmiast i zniknął bez słowa. Zostaliśmy pośród górskich szczytów, upatrując nadzieję w prognozach meteorologicznych, przesyłanych codziennie przez telefon satelitarny. Prognozy były dokładne, jednak nie na tyle obiecujące, by zacząć akcję – na sukces potrzebowaliśmy co najmniej trzech kolejnych dni doskonałej pogody. Podczas nerwowego wyczekiwania wielokrotnie podchodziliśmy pod ścianę, obserwując, jak zachowuje się pozornie statyczna góra.
W końcu wyruszyliśmy 16 maja. Spakowaliśmy mały namiot, 80-metrową linę o średnicy 7 mm, sześć śrub lodowych, pięć haków i pięć friendów, jedzenie na pięć dni i trzy kartusze z gazem. Początkowe metry wspinaczki rozpoczęły się od nieprzyjemnego mikstowego terenu, po którym nastąpił fragment prowadzący pochyłą rampą. Skała okazała się złej jakości, co gorzej, zalegał na niej luźny, przypominający cukier śnieg. Każdy metr w górę oznaczał zaciętą walkę… Pomyślałam, że w tym tempie nie osiągniemy szczytu nawet za miesiąc. Na szczęście efektywność wzrosła i kilka godzin później dotarliśmy do biwakowego miejsca poniżej przewieszonej skały, która zapewniała schronienie przed spadającymi kamieniami i lodem… W ciągu dnia ściana pokazała nam, że stać ją na potężne lawiny, niekiedy kierowane w stronę naszej drogi.
Dzień drugi rozpoczął się wspinaczką w skalnym zacięciu, które wyżej przeszło w lodowe pole zwieńczone ogromnym serakiem – zawieszonym jak topór, nieustannie zrzucający w naszym kierunku duże kawałki lodu. Aby uniknąć trafienia, musieliśmy pokonać ten odcinek jak najszybciej. Dalej przeszliśmy po stromym zlodzonym śniegu pod 80-metrowy fragment przyklejonego do skały lodu, który wyprowadził nas ponad barierę seraków. To był trudny teren, wymagający solidnej wspinaczki mikstowej, która ciągnęła się aż do górnej krawędzi seraka. Tam znaleźliśmy stosunkowo płaską, odpowiednią pod namiot platformę lodową, osłoniętą częściowo z jednej strony. Jednak było to miejsce bardzo zimne na nocleg, ogromna masa lodu nie oddawała bowiem ciepła. Za to ostatnie kilka metrów pod platformą okazało się magiczne pod względem jakości wspinaczki – trudnej, w rosnącej ekspozycji. Na szczęście mieliśmy dobrą aklimatyzację, dzięki czemu mogliśmy w pełni cieszyć się pięknem pasażu.
Trzeci dzień okazał się przełomowy. Musieliśmy pokonać blisko 700 metrów przewyższenia, by dotrzeć do górnej bariery skalnej. Nie mieliśmy innej opcji, jeśli chcieliśmy pójść wyżej. Ryzyko wiązało się z przekroczeniem tak zwanego punktu bez odwrotu. Od tego miejsca mogliśmy iść tylko w górę, nie było już bowiem rozsądnej opcji wycofu. Sytuację dodatkowo komplikowały warunki, nie dość sprzyjające, by wejść na lodowe pole. Napędzany wiatrem świeży śnieg zaczął spływać jak rzeki, których naporowi nie dało się się przeciwstawić. Z kolei stosunkowo wysoka temperatura mogła uwolnić grad kamieni, zmiatający wszelkie przeszkody na swojej drodze.
Rankiem postanowiliśmy kontynuować wspinaczkę po śnieżnych „rurach”, które z daleka przypominały plisy na spódnicy. Zastaliśmy w nich całkiem przyjemny firn, ale od czasu do czasu trafiał się twardy lód, który zamieniał wspinanie w syzyfową pracę. Odcinek ten w rzeczywistości nie miał wielkich trudności technicznych, ale biorąc pod uwagę konieczność wykonania dziesiątek tysięcy ruchów, wyczerpywał fizycznie. Jeśli chodzi o asekurację, wytrawny dyplomata nazwałby ją skromną. Na dodatek pod koniec tego naprawdę długiego dnia nie mogliśmy znaleźć miejsca na trzeci biwak. Jedyną opcją okazała się malutka półka śnieżna, między skałami. Hak zaczął jak zwykle od gotowania – stopił śnieg i rozpuścił napój, który bez śladu wsiąkł w nasze suche usta. Nie przeszkadzał nam dziwny, śnieżny posmak z dodatkiem chrupek w postaci granitowych płatków.