Tekst / ŁUKASZ ZIÓŁKOWSKI
Zdjęcia / MICHAŁ DZIKOWSKI
Pozwolenie na szczyt o tej porze roku kosztowało ułamek tego, co trzeba zapłacić latem. Blisko do bazy. No i do tej pory nikt nie wszedł tu zimą. Czy potrzebny jest jeszcze jakiś inny powód?
W 2010 roku Tomek Mackiewicz wraz z podróżnikiem Markiem Klonowskim podejmuje pierwszą próbę zimowego wejścia na Nanga Parbat – organizują wyprawę „Nanga Dream” pod hasłem „Justice for all”. To, co nie udało się przez lata najlepszym himalaistom, stało się celem dwóch zapaleńców.
Nie ma większych doświadczeń górskich i zimowych na swoim koncie. Obycie z linami zdobywa, pracując na wysokości. Jako nastolatek wspina się trochę na Jurze, ale wkręci się w to na dobre dopiero koło trzydziestki. Potem wspina się w skałkach w Irlandii i w Polsce. Sportowo, na własnej, buldering. Do tego treningi.
Ale to nie wynik sportowy, a przygoda jest najważniejsza. Wraz z Klonowskim udaje mu się dokonać wyczerpującego trawersu Mount Logan (najwyższy szczyt Kanady) podczas czterdziestodniowej przeprawy przez lodowce Alaski i Jukonu – za to przejście dostają Kolosa 2008 za „Wyczyn roku”. Rok później wchodzi na Cho Oyu.
Ośmiotysięcznik zimą wydaje się jednak celem innego pokroju. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie ma letniego doświadczenia na takiej wysokości i większego obycia z górami wysokimi. Co więcej, Tomek był i jest człowiekiem spoza środowiska. Niezrzeszony w PZA, nie ma za sobą typowej, kursowej kariery wspinaczkowo-górskiej. Jego próby to więc raczej rzucanie się na głęboką wodę (czy – jak chcą krytycy – z motyką na słońce), z typowo punkowym zacięciem i nieco przerażającym, ale godnym podziwu parciem mimo przeciwności.
A że samozaparcia i wytrwałości ma sporo, udowodnił wychodząc z nałogu. Po przeprowadzce z sielskiego życia na wsi w rodzinnym Działoszynie, gdzie pod niezbyt czujną opieką dziadków miał sporo swobody, do – jak mu się wówczas wydawało – ogromnego miasta, jakim jest Częstochowa, przychodzi załamanie, które dla osiemnastoletniego chłopaka kończy się kompulsywnym ćpaniem. Heroinę bierze przez trzy lata, potem trafia do ośrodka odwykowego na północy Polski. Oprócz niego terapię ukończą tylko dwie z 30 osób, które razem z nim zaczynają – one wróciły do nałogu, już nie żyją. Ale Tomek, po dwóch latach spędzonych w Monarze, przewartościowuje swoje życie. Ma też całkiem niezłą formę. Szczelnie wypełniony plan dnia przewidywał bowiem także bieganie. Wychodzi, kończy studia, może zmierzyć się z życiem i innymi wyzwaniami. Dwa lata mieszka na Mazurach, potem z kilkoma studolarowymi banknotami w kieszeni jedzie do Indii. Zaczynają się też góry.
Pierwsza wyprawa na Nanga Parbat w 2010 roku jest totalną prowizorką. Rozklekotaną terenową toyotą docierają z Klonowskim do wioski Demaroy (1800 m). Na nadmiar pieniędzy nie mogą narzekać, wynajmują więc tylko trzech porterów, którzy pomagają im wynieść rzeczy do wioski Kilgirit (3800 m), o tej porze roku opustoszałej. Ostatnia, w której mieszkają ludzie, Syr, znajduje się tysiąc metrów niżej. Kolejny dzień przeznaczają na przeniesienie dobytku do bazy. Od tej pory działają już sami, bez tragarzy. Tylko oni i góra. Kursują więc tam i z powrotem, pakunek po pakunku, cały dzień. Namiot rozbijają pod samą ścianą, zawsze to trochę bliżej. Tyle że zimno jeszcze bardziej dokuczliwe, bo słońce operuje tu jedynie przez dwie godziny. Akcję górską na flance Diamir kończą, zanim na dobre się zacznie. Zakładają jedynkę na 5100 m, spędzają w niej noc. Decydują: wracamy. Zimno, brak poręczówek i jakiegokolwiek wsparcia oraz widmo samotnego wnoszenia wszystkiego coraz wyżej skutecznie ich zniechęcają. Dostają ostro w dupę i odbierają pierwszą himalajską lekcję. Przegrali bitwę, ale nie mają zamiaru się poddawać.
Na Nangę wracają rok później – na Drogę Kingshofera. Linię tę wybrali także Denis Urubko i Simone Moro, którzy do bazy pod ścianą Diamir docierają 3 stycznia. Dziesięć dni później Mackiewicz i Klonowski podejmują decyzję o zakończeniu wyprawy. Czterdzieści pięć dni w bazie, praktycznie żadnego okna pogodowego. Urobili 5500 metrów. Ale swoje odsiedzieli też w bazie Moro i Urubko. Dotarli na 6800 na Drodze Messnera z 2000 roku, założyli trójkę, a potem, po blisko dwudziestu dniach nieustających opadów śniegu, bez perspektyw na realną poprawę, dali za wygraną.
Przełom nastąpił w sezonie 2012/2013. Zmiana flanki z Diamir na Rupal tchnęła nowe nadzieje i zapał. Pieniędzy jak zwykle brakowało. Ale Tomek trafia na promocję w sklepie rolniczym: kilkadziesiąt groszy za metr 6-milimetrowej liny. Mają też dwa namioty szturmowe – nastawiają się głównie na spanie w jamach. Sprzęt skompletowany! Ruszają w góry.
Jedynymi mieszkańcami wioski Latobah, położonej na wysokości 3500 m, są o tej porze roku pasterz i liczące pięćdziesiąt sztuk stado owiec. Pozostali zeszli na zimę niżej. Namiot bazowy okazuje się więc zbędny. Tomek z Markiem mieszkają w jednym z opuszczonych domostw, obierając to miejsce za bazę główną. Wysuniętą zakładają sześćset metrów wyżej, na wysokości 4100 m, u stóp lodowca. Odcinek między ABC a jedynką, założoną w jaskini na 5100 m, przyprawia Tomka o mocniejsze bicie serca. A konkretnie trawers lodowca. Dwie, trzy minuty szybkiego marszu, odpoczynek za ogromnym głazem w połowie drogi, a potem dwie, trzy minuty nerwów i wyjście z zagrożonej serakami strefy. Problemy techniczne sprawia im natomiast Turnia Wielickiego.
Atak szczytowy chcą przypuścić podczas czwartego wyjścia z bazy. Dochodzą na wysokość 6600 m. Marek stwierdza, że musi schodzić. Ma dziurę w rękawiczce, zaczyna odmrażać sobie palec i stopy. Poza tym jest bardzo zmęczony. Tomek zostaje sam. Prognozy są słabe, przychodzi załamanie pogody. Jedzenie, picie, odkopywanie wejścia do jamy śnieżnej. Ale głównie leżenie w śpiworze i rozmyślanie. Po czterech dniach i pięciu nocach udaje mu się w końcu wyjść w kierunku szczytu. Zaczyna marsz w dziewiczym dla siebie terenie. Bierze namiot znaleziony i odkopany na 6600 m. Ma tylko jeden maszt, więc owija się nim i w podwójnym śpiworze spędza noc na 7150 m, w niewielkim zagłębieniu, które udaje mu się wygrzebać.
Ranek 7 lutego – zgodnie z prognozami – przynosi poprawę pogody. Lekki wiatr, odsłonięte niebo i słońce. Ale droga jest trudna orientacyjnie. Mackiewicz chce trafić na przejście trawersujące w lewo, którym poruszali się w 2012 roku Sandy Allan i Rick Allen, którzy przeszli grań Mazeno, a następnie weszli na wierzchołek Nanga Parbat. Zapędza się jednak zbyt wysoko, idąc ściśle granią. Musi się obniżyć. Gdy znajduje właściwe miejsce, nie ma już siły i czasu na dalszy atak. Uznaje go też za zbyt niebezpieczny. Postanawia wracać.
Wysokość, którą osiąga – 7400 metrów, jest najlepszym wynikiem od siedemnastu lat. Taki wyczyn nie może pozostać niezauważony przez media i środowisko górskie. Wyżej, w 1997 roku wszedł jedynie Zbigniew Trzmiel. Podczas wyprawy prowadzonej przez Andrzeja Zawadę dotarł na 7850 m. Drugi z dwójki atakujących – Krzysztof Pankiewicz – zawrócił kilkaset metrów niżej. Odmrozili się i zapłacili za swoją próbę wysoką cenę. Pankiewiczowi amputowano palce u stóp, Trzmielowi połowę palców prawej dłoni.
Mackiewicz i Klonowski pod Nangę wracają w sezonie 2013/2014. Tuż przed wyjazdem Tomek musi zawiesić działalność – rynek energii odnawialnej i popyt na wiatraki okazują się w Polsce zbyt małe. Postanawiają poprosić o wsparcie ludzi. Swój projekt opisują na portalu polakpotrafi.pl. Zbierają prawie 70 tysięcy – odpalają w sumie cztery zbiórki, z czego dwie, między innymi na bilety powrotne, gdy są już pod Nangą. Za cel ponownie obierają Drogę Shella. Ale tym razem jadą w większym składzie. Do weteranów zmagań z Nagą Górą dołączają Paweł Dunaj, Michał Dzikowski, Michał Obrycki i Jacek Teler. Kiedy do bazy dotrą Simone Moro i David Goettler, będą już mieli zaporęczowaną drogę do Turni Wielickiego na 5850 m.
Ekipa The North Face szybko włącza się w akcję. Potem łączą siły. Mackiewicz znowu jest na fali. Bierze udział w najpoważniejszej próbie ataku szczytowego, łącząc się z Dawidem Goettlerem – Moro postanowił zejść do bazy. Zakładają czwórkę na wysokości 7000 m, ale docierają jedynie 200 metrów wyżej. Schodzą do bazy, a Simone podejmuje decyzję o zakończeniu wyprawy. Wydaje się, że spakują się także Polacy. Ale nie zamierzają odpuszczać. Tomek liczy na jeszcze jedną szansę. Góra ma jednak inne plany…
Tydzień później Michał Obrycki i Paweł Dunaj ruszają przetrzeć drogę po obfitych opadach śniegu. Są już niedaleko obozu pierwszego, kiedy schodzi lawina, z którą zjeżdżają 500 metrów. Szczęśliwie utrzymują się na powierzchni i mogą wezwać pomoc. Z bazy rusza ekipa ratunkowa. Poturbowanych chłopaków ciągną najpierw w śpiworach, potem niosą na noszach. Trafiają do szpitala wojskowego w Skardu, a następnie cywilnego w Islamabadzie. Tam okazuje się, że ich obrażenia są cięższe niż się początkowo wydawało. Mocno ucierpiał zwłaszcza Dunaj, który ma połamane żebra, rękę, palce i przebite płuco. Może mówić o dużym szczęściu, że przeżył.
Tomek podejmuje decyzję: na następną, ostatnią już wyprawę, pojedzie sam. Na miejscu łączy siły z Elisabeth Revol i wyprawą Daniele Nardi. Po dwóch wyjściach rekonesansowych Tomek i Elisabeth stwierdzają, że główna ściana jest zbyt niebezpieczna. Chcą próbować szczęścia na niedokończonej drodze zespołu Messnerowie – Eisendle – Tomaseth z 2000 roku. Zabierają rzeczy oraz prowiant na dziesięć dni i wychodzą z bazy. Daniele Nardi będzie miał potem do nich o to pretensje, twierdząc, że podjęta przez Tomka i Elisabeth próba ataku nie została skonsultowana, ani nawet zakomunikowana reszcie ekipy „Nanga Parbat Winter Expedition 2015”. Zarzuci im także odmowę wzięcia ze sobą radia. Uzna w końcu, że poprzez swoje działanie samoistnie wykluczyli się z udziału w – do tej pory wspólnym – projekcie. Narracja jest przez jakiś czas jednostronna. Z dwójką nie ma kontaktu. Kiedy zejdą, Tomek powie, że przecież od początku informował, że współpracują, by dzielić koszty bazy, działa zaś niezależnie. A telefonu nikt im nie proponował.
Tomek i Elisabeth docierają na 7200 m. Tego samego dnia wychodzą jeszcze trzysta metrów wyżej. Wracają do obozu, by następnego dnia ruszyć w kierunku szczytu. Noc jest krótka, niespokojna, mroźna i wietrzna. Docierają na 7800 m, do Drogi Hermana Buhla, przed nimi jeszcze tylko grzbiet. Niewiele ponad 300 metrów przewyższenia i jakieś 1,5–2 km do szczytu. Chmurzy się coraz bardziej, pada śnieg, zawierucha. Tomek twierdzi, że daliby radę wejść na wierzchołek. Ale podczas zejścia – zapewne już po ciemku – mogłoby być różnie. Oboje nie chcą płacić tak wysokiej ceny. Zawracają, mimo że szczyt jest na wyciągnięcie ręki. Spędzają kolejną noc na 7200 m w oblodzonej czwórce. Bez jedzenia i picia, bo skończył im się gaz. Długo rozmawiają. Decydują, że po krótkim odpoczynku w bazie spróbują ponownie.
Podczas zejścia muszą pokonać most śnieżny na 5500 m. Nic nadzwyczajnego, jeden z wielu. Elisabeth przechodzi bez problemu, ale kiedy wchodzi na niego dużo cięższy Tomek, lód urywa się pod jego ciężarem. Nie mają ze sobą liny, którą zostawili jako depozyt niemal tysiąc metrów wyżej. Szczęśliwie 200 metrów niżej mają inny składzik, a w nim potrzebny sprzęt. Elisabeth zostawia na chwilę Tomka w szczelinie, przynosi szpej. Pomaga mu wydostać się z czeluści. Tomek powie potem, że było to najstraszniejsze, ale jednocześnie najwspanialsze doświadczenie w jego życiu – czuje się odrodzony. Stopniowo opada adrenalina, pojawia się ból.
Elisabeth wie, że muszą jak najszybciej schodzić, bo po biwaku może być tylko gorzej. Idą więc po ciemku. Tomek łyka leki przeciwbólowe, o 2.00 w nocy jest już bezpieczny w bazie. 40-metrowy lot zakończył się potłuczeniami i złamanym żebrem. Ten nieplanowany dodatek do sześciu odmrożonych palców przesądza o podjęciu decyzji o zakończeniu akcji górskiej. Elisabeth musi wracać, ma bilet na samolot. Tomek z pomocą lokalsów dociera do szpitala w Gilgit. I odpala kolejną zbiórkę, bo po raz kolejny koszty wyprawy przekraczają znacząco przewidywany budżet.
Pisze w serwisie wspieram.to: „Doszły koszty transportu ciepłych rzeczy dla dzieci (z portu w Karachi w góry), które z Polski dotarły do Pakistanu”. Chce je „dostarczyć do wioski Syr, po stronie Diamir”. Ponadto wzrosły koszty agencji, która organizowała wyprawę. A także koszty leczenia, bo Tomek się nie ubezpieczył. Taki styl działania może wydawać się zwariowany. Ale okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda, a ludzi, którzy wspierają szalone marzenia Tomka o wolności w górach najwyższych, wciąż nie brakuje. Kiedy kończę pisać ten tekst, do zakończenia zbiórki jest jeszcze dziewięć dni. Do tej pory wpłynęło już 16 757 zł, z wnioskowanych 12 900 zł. Tym razem także spadł na cztery łapy.
Czy w przyszłym roku Tomek Mackiewicz po raz szósty wróci pod Nangę, by nieść „justice for all” i spełnić swoje marzenie? Czy po raz kolejny znajdą się ludzie, którzy wesprą jego projekt? Czy będzie miał siłę i energię? Czy nie zabraknie mu determinacji, by szóstą zimę z rzędu spędzić w Karakorum? Na razie nie wiadomo. W relacji nagranej na gorąco po zejściu do bazy zapewniał, że uwolnił się od szczytu. Ale coś mi mówi, że…
Tekst został opublikowany w 242 (1/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com