14 czerwca 2019, Łukasz dokonał prawdopodobnie pierwszego powtórzenia drogi Michaela Kemetera Tortour (8c, 300 m) na ścianie Schartenspitze, w paśmie Alp Styryjsko-Dolnoaustriackich, Hochschwabgruppe. Do tej pory śledziliśmy przejścia Łukasza dokonane wraz z Jackiem Matuszkiem. Tym razem zrezygnował on z partnera na rzecz grigri, a swoim dokonaniem dołączył do bardzo wąskiego, elitarnego grona wspinaczy pokonujących tak duże trudności samotnie.
Cały tekst został opublikowany w 271 (6/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com
Rozmawiał / ANDRZEJ MIREK
Zdjęcia / PIOTR DESKA
Zdjęcie otwarcia / Kluczowe miejsce wyciągu za 8c
Nie mogę nie zadać tego pytania… na ile decyzja o samotnym przejściu była związana z niedosytem ze wspinania w zespole?
Była podyktowana chęcią zdobycia nowego doświadczenia. Wspinanie jest aktywnością dającą szeroki wachlarz możliwości. Czuję jednak, że na wiele lat utknąłem w martwym punkcie. Skupiałem się przede wszystkim na wspinaczce sportowo-skalnej. Chciałem pokonywać jak najtrudniejsze drogi. To doprowadziło do zlewania się różnorodnych chwil w jedną masę – mijały lata, a ja czułem, że stanąłem w miejscu. Wspinaczka przestała dostarczać tej radości, jaka towarzyszyła odkrywaniu jej w pierwszych latach. Wiele się zmieniło podczas samotnej pracy nad drogą Corona na Jastrzębiej Turni. Niesamowita przestrzeń, cisza zakłócana tylko przez smagający po twarzy wiatr… To właśnie momenty, w których można się zatrzymać i delektować otaczającym pięknem. Brak ludzi dawał poczucie, że cała ściana należy tylko do mnie. Dlatego podjąłem decyzję, by spróbować pokonać samotnie drogę wielowyciągową i zanurzyć się w tym świecie. Wspinaczka z partnerem nie zapewnia aż tak intensywnych doznań jak solowe przejście.
Jakich predyspozycji wymaga taki rodzaj wspinania?
Trzeba zaprzyjaźnić się z samym sobą. Cały wysiłek, fizyczny i psychiczny, spoczywa na barkach tylko jednej osoby. Nie można podzielić się wątpliwościami ani otrzymać słów otuchy. Możemy za to przekonać się, czy faktycznie akceptujemy siebie, czy damy radę ze sobą współpracować. W codziennym życiu jesteśmy stymulowani zbyt dużą liczbą bodźców, by móc się tego dowiedzieć.
Jak się asekurowałeś?
Z przerobionego starego grigri – przewierciłem przyrząd z jednej strony, przewlokłem przez otwór kawałek cienkiej linki i wpiąłem go do uprzęży piersiowej zrobionej z taśmy, natomiast od drugiej strony przypiąłem karabinkiem do uprzęży biodrowej. Dzięki temu grigri ustawione jest na sztorc, by nie blokowało się przy podawaniu liny, której odmierzoną długość przywiązywałem węzłami do uprzęży za pomocą kilku zwojów. Tworzyły one pętle, zazwyczaj 5–6. Początek liny wiązałem na sztywno do stanowiska i mogłem iść. Po zrobieniu wyciągu wpinałem sznur w stan, zjeżdżałem, zbierając po drodze wszystkie przeloty, i podchodziłem za pomocą przyrządów. Jeden wyciąg pokonywałem więc trzy razy – pierwszy normalnie, wspinając się, drugi zjeżdżając, a trzeci małpując.
Sprawdzałeś, jak się lata?
Tak. Przygotowywałem się do wyjazdu na Jurze. Przeszedłem wiele dróg. Na początku były to dość łatwe linie, na których nie odpadłem ani razu. W końcu zdecydowałem się na coś trudniejszego, z myślą, by mnie zrzuciło. Tak też się stało. Odpadłem i wszystko zadziałało jak trzeba. Wiedziałem więc, że jestem gotowy. Podczas prób na Tortour poleciałem wiele razy. Nie były to jakieś spektakularne loty… Typowe, jak podczas wspinaczki z partnerem.
Jak ocenić, czy wybrana droga nadaje się do samotnego przejścia?
Kluczowa wydaje się kwestia stanowisk. Jeśli są one solidne, pozostaje napierać. Może się okazać, że pokonanie drogi łatwej, ale z iluzoryczną asekuracją będzie ryzykowne, a co za tym idzie, bardzo wymagające. Na takich liniach podczas wspinaczki z partnerem często nawet nie obciąża się stanowisk, a idąc solo, trzeba też zjeżdżać, by zlikwidować zostawiony sprzęt i odczepić linę wpiętą do poprzedniego stanu.
Natomiast jeśli chodzi o trudne technicznie wyciągi, powinny być na nich miejsca odpoczynkowe. Musimy się w nich zregenerować i dobrać odpowiednią ilość luzu, tak, by liny starczyło do następnego restu. Jeśli jej wydamy jej zbyt mało, zblokuje nas w środku trudnej sekwencji.
Twoje przejścia zostały zauważone przez światowe media…
Nie wiem, czy zostały zauważone. Szczerze mówiąc, średnio mnie to obchodzi.
Na ile Twoje wspinanie jest wspierane przez sponsorów?
Większość wyjazdów finansuję sam. W poprzednich latach miałem wsparcie w postaci sponsora sprzętowego.
Nieco zaniedbujesz Mnicha, a przecież wspinania dla Ciebie tam sporo. Co robiłeś w czasie lipcowej wizyty w Tatrach?
Był to mój powrót po 15 latach przerwy. Dużo się wspinałem w rozmaitych miejscach i chciałem zobaczyć, jak to się ma do naszego Mnicha. Pierwsza uderzająca kwestia to liczba spitów wbitych w skałę. Druga to gęstość dróg, bardziej przypominająca Jastrzębnik w Podlesicach niż górską ścianę. Oczywiście jest tam dużo ciekawego wspinu, ale jakoś nie czuję, by ta góra inspirowała do działania. Bardziej interesujący w kontekście nowej trudnej linii klasycznej wydaje mi się pobliski Ministrant.
Cieszy mnie, że sportowo wspinający się Polacy uderzają w góry. masz na ten temat jakieś refleksje?
W moim przypadku to trochę powrót do korzeni. Gdy byłem dzieckiem, bardzo dużo chodziłem z rodzicami po górach. Zaczytywałem się w górskiej literaturze. W wieku 16 lat z bratem weszliśmy na Mont Blanc, podchodząc z samego Les Houches. Ciąg zdarzeń wskazywał, że kolejne kroki skieruję właśnie w tę stronę. Wszystko się zmieniło, gdy odkryłem wspinaczkę sportową. Interesowały mnie tylko drogi i przechwyty w skałkach. Z czasem zacząłem wychodzić z zawężonego pola widzenia i rozszerzać swoje zainteresowania na inne aspekty wspinaczki. W ten sposób zatoczyłem koło. Znalazłem się w punkcie, z którego wystartowałem.
Czujesz się wspinaczem spełnionym?
Człowiek od zawsze stawia sobie jakieś cele, marzenia, do których nieustannie dąży. Kiedy uda się je osiągnąć, do głowy wpadają nowe pomysły, zastępując wcześniejsze. Wydaje mi się, że jest to proces, z którego bardzo trudno się wyrwać. Nieraz spotykałem się z sytuacją, gdy ktoś oświadczał, że jeśli zrobi daną drogę, kończy ze wspinaniem. Wydawać się mogło, że po osiągnięciu celu będzie czuł się spełniony. Ale już po chwili pojawiała się myśl: co by tu jeszcze pocisnąć? Jednak, jak by na ten proces nie spojrzeć, właśnie w ten sposób przesuwane są granice ludzkich możliwości.
Myślę, że jestem gdzieś w środku tego cyklu. Realizuję swoje wyzwania, po nich wymyślam kolejne. Ten sport jest na tyle zróżnicowany, że jeszcze wiele można w nim odkryć. Kto wie, jakim wspinaczem będę za kolejnych 10 lat.