KRZYSZTOF WIELICKI – GÓRSKA EDUKACJA

Pozycja Krzysztofa Wielickiego w historii polskiego himalaizmu jest niekwestionowana. Najbardziej znany jako piąty człowiek na świecie, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, ma na swoim koncie większe wyczyny sportowe niż skompletowanie tej najsłynniejszej górskiej kolekcji. Jest pierwszym himalaistą, który wszedł z bazy na szczyt ośmiotysięcznika w ciągu doby (Broad Peak, 1984). Ma w swoim wykazie pierwsze wejścia zimowe na trzy szczyty ośmiotysięczne (Mount Everest, 1980; Kangczendzonga, 1986; Lhotse, 1988), przy czym ostatni z nich zdobył samotnie. Wymieńmy jeszcze trzy spośród jego innych wybitnych solowych wejść na himalajskie giganty: na Annapurnę Drogą Boningtona (1991), nową drogą na Shisha Pangmę (1993) oraz niezwykle śmiałe pokonanie Drogi Kinshofera na Nanga Parbat (1996).

Ten telegraficzny skrót prezentuje tylko ułamek osiągnięć Wielickiego. Na poniższy artykuł złożyły się cytaty wybrane z pierwszej części dwutomowego wywiadu-rzeki „Krzysztof Wielicki: Mój Wybór”. Celowo skoncentrowaliśmy się na mniej znanych, wczesnych epizodach kariery Mistrza, aby pokazać charakterystyczną dla jego pokolenia – wszechstronną górską edukację.

HARCERSTWO

Wcześnie, bo w wieku trzynastu lat, opuściłem dom rodzinny w Szklarce i pojechałem do pobliskiego Ostrzeszowa, aby kontynuować naukę w tamtejszym liceum. Mieszkałem na stancji. W małym, prowincjonalnym miasteczku ciężko było o rozrywki dla młodego człowieka. Nie mieliśmy kina ani teatru, a do kawiarni nie mogliśmy chodzić, bo od razu znajdowaliśmy się na cenzurowanym w szkole – dla nauczycieli oznaczało to, że masz za dużo czasu. Poza tym brakowało mi kontaktu z naturą.

Czas wolny zagospodarowałem, angażując się w harcerstwo. Już w Szklarce byłem zuchem, ale prawdziwa fascynacja tą organizacją przyszła dopiero w liceum. Nieprzypadkowo, bo harcerstwo w Ostrzeszowie mieliśmy bardzo mocne: drużyny z liceum – żeńska i męska – były jednymi z bardziej znanych w tamtych okolicach, z dużymi tradycjami przedwojennymi. Była to głównie zasługa harcmistrza komendanta Stawskiego, prawdziwego, nie świetlicowego harcerza, który potrafił młodzież zainteresować i zainspirować. Kształcił nas według systemu Roberta Baden-Powella, który zakłada bardzo rozbudowany program tak zwanych gier terenowych. Dziś pewnie nazywałoby się to survival”, bo uczyliśmy się w praktyce korzystać z mapy, jak sobie radzić, kiedy zgubimy się w lesie, poznawaliśmy alfabet Morse’a, samarytankę, czyli sztukę pierwszej pomocy, a nawet pisaliśmy wypracowania, jak podchodzić jelenia (śmiech). […]

Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu.

Harcerstwo nie tylko wypełniało czas wolny w trakcie roku szkolnego, ale także dawało szansę jeżdżenia na obozy letnie. Po drugiej klasie pojechaliśmy w Sudety i tam po raz pierwszy poznałem urok górskiej wędrówki. Okazało się, że w górach dostawało się w kość znacznie bardziej niż na obozach nizinnych. I to mi odpowiadało. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że gdybym wcześniej nie złapał bakcyla kwalifikowanej turystyki, spania pod gołym niebem i bliskiego kontaktu z naturą, to mógłbym nie trafić do wspinania.

Podczas wspinaczki na Kołowy Szczyt w lipcu 1972 roku
fot. arch. Krzysztof Wielicki

PIERWSZE KROKI W SKALE

Podczas pobytu w Sokolikach zobaczyłem wspinających się ludzi. Rozpoznałem tam także kolegów ze studiów – z wydziału Elektroniki, na którym studiowałem. Wspięliśmy się wtedy bez asekuracji na jakąś skałkę i strasznie mnie to wciągnęło. Wcześniej, podczas wyjazdów turystycznych, nie doświadczyłem takiego elementu przygody i adrenaliny. Tego dnia w skałkach zobaczyłem i po raz pierwszy spróbowałem innej formy spędzania czasu w górach. Formy, w której z miejsca zasmakowałem.

Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu. I tak było ze mną, mimo że nie miałem żadnych rodzinnych tradycji w tej dziedzinie. Jedynymi akcentami górskimi w naszych domowych kronikach, jakie sobie przypominam, były moje zdjęcia z bratem w Dolinkach Reglowych i z tatą w góralskich kapeluszach w Zakopanem (śmiech).

KLUBOWE PODGLĄDANIE

Od razu złapaliśmy bakcyla i zaraz po powrocie do Wrocławia zaczęliśmy kombinować, jak zdobyć sprzęt i dotrzeć do ludzi, którzy się tym zajmowali. Dowiedzieliśmy, że zebrania klubowe na naszym wydziale są w czwartki. Chodziliśmy niejako podglądać. Dzisiaj dostęp młodych ludzi do informacji jest nieporównywalnie łatwiejszy – są czasopisma, Internet, fora. A my musieliśmy wszystkiego się dowiedzieć albo na początku wręcz „podsłuchać” u kolegów. Na szczęście środowisko było przyjazne, więc w skałach mogliśmy liczyć na pomoc sprzętową i dobrą radę.

WYPADEK W SOKOLIKACH, WIOSNA 1971 

Tego dnia pogoda była fatalna – cały ranek padało. Nikomu nie chciało się wspinać, ale my byliśmy tak napaleni, że poszliśmy. Miałem wtedy takie zamszaki z całkiem fajną podeszwą, która dobrze trzymała się skały. Pokonałem pierwszy fragment drogi i, stojąc na półce, wbiłem hak na wysokości głowy. Wyszedłem jeszcze kilka metrów, nic już niestety nie zakładając, i w końcu poślizgnąłem się na jakimś mokrym stopniu.

Podczas lotu uderzyłem we wspomnianą półkę lędźwiami i stopami, po czym zrobiłem salto i poleciałem dalej. Lina zatrzymała mnie tuż nad ziemią, na którą po chwili mnie opuścili. Wylądowałem w błocie z mokrej ściółki leśnej i zwijałem się z bólu, przeklinając własną głupotę. Byłem porządnie obolały, ale wielkiej afery nie było: walnął to walnął. Dowlokłem się więc jakoś do pobliskiej nyży, w której biwakowaliśmy, i przeleżałem tam resztę dnia, a wieczorem z pomocą kolegów dokuśtykałem na dworzec.

Niestety, we Wrocławiu okazało się, że uraz jest poważniejszy, niż mogło się wydawać. Diagnoza brzmiała: „złamanie trzonów trzech kręgów lędźwiowych: L1, L2, L3″. Założyli mi gipsowy gorset od pachwiny aż po szyję i kazali chodzić w tym przez dwanaście tygodni. […] Problem polegał na tym, że mój brat się żenił i miałem być świadkiem na jego ślubie. Było wiadomo, że będzie rodzinne spotkanie, a ja nie chciałem, żeby wydało się, iż miałem wypadek. Brat wiedział, co się stało, ale rodzice nie mieli nawet pojęcia, że się wspinam. Musiałem więc poprosić kolegów o pomoc i rozciąć ten cholerny gipsowy skafanderek. Z przepisanych dwunastu tygodni spędziłem w nim… dziesięć dni.

Podczas przejścia lewego filara północnej ściany Szachaur (7084) w Hindukuszu. Był to pierwszy siedmiotysięcznik Wielickiego, na który wszedł nową drogą z Alkiem Lwowem i Jerzym Pietkiewiczem w sierpniu 1977 roku
fot. arch. Krzysztof Wielicki

PIERWSZA ZIMA W TATRACH, GRUDZIEŃ 1971

Nasze oczy były wówczas zwrócone na czołówkę, do której należeli wspomniani wspinacze [Wojtek Kurtyka, Janusz Kurczab, Michał Gabryel i Marek Kęsicki – przyp. red.]. Wśród tych najlepszych dało się wtedy wyczuć mocny element rywalizacji. Trwała batalia o Ściek na Kazalnicy. Chłopcy mieli bazę w namiocie nad Czarnym Stawem. Szczególnie pamiętam Gabryela, który zjawił się w Moku w tym swoim prochowcu (śmiech). Kazalnica była kultową ścianą, która dla nas była jeszcze marzeniem, ale powoli i my zdobywaliśmy pierwsze poważniejsze zimowe szlify – 1 stycznia zrobiliśmy w osiem godzin północną ścianę Mięgusza.

WANDA RUTKIEWICZ

Pamiętam Wandę ze skał i z klubu. Niewątpliwie była już wtedy autorytetem w naszym środowisku. Dla mnie była to o tyle ważna postać, że prezentowała nieco odmienne podejście do nowicjuszy niż prawie wszystkie inne starsze stażem osoby należące do klubu. Otóż było wtedy takie niepisane prawo w środowisku, aby zbytnio nie pomagać nowym. Nie wynikało to z niechęci. Stosowano politykę polegającą na testowaniu adepta, czy naprawdę ma wystarczającą motywację, aby zacząć się wspinać. Musiałeś zaprezentować postawę „jak nie wpuszczą mnie drzwiami, to wejdę oknem”.

Kiedy przyszedłem na pierwsze zebranie klubowe, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Siedzi jakiś facet – jego sprawa. Trzeba było więc samemu zdobywać pole i informacje, o wszystko pytać. Wanda na tym tle wyróżniała się przyjacielską postawą: zawsze gotowa była poradzić coś czy podać pomocną dłoń nowicjuszowi. Była zresztą – wraz z Bogdanem Jankowskim – człon- kiem wprowadzającym mnie do klubu.

KOTŁY I SOKOLIKI

To kultowe miejsca. Kotły były pierwszą zimową szkołą. Byliśmy trochę uprzywilejowani w porównaniu do innych środowisk, bo żeby powspinać się zimą, nie musieliśmy jechać w Tatry. W dodatku w Kotły w przeciwieństwie do naszych najwyższych gór-mogliśmy skoczyć dosłownie na jeden dzień. Przychodziło się wieczorem i cały następny miało na wspinaczki w śniegu lub lodzie.

Dostaliśmy świetną szkołę partnerstwa, bo te wyjazdy były oparte o naszą chatkę i wspólne w niej bytowanie. Rąbanie drzewa, uzupełnianie zapasów, przygotowanie posiłków – to budowało zespoły, współpracę, empatię. Dzięki temu odnosiliśmy wrażenie, że jesteśmy na wyprawie – mieliśmy taki zalążek organizacyjny grupowego wyjazdu. Dla mnie była to też świetna alternatywa zimowa, bo w przeciwieństwie do wielu kolegów nigdy nie zakosztowałem na dobre narciarstwa. Zamiast tego mogłem jeździć w Kotły. Tamtejsze wspinanie nie było szczególnie atrakcyjne lub wymagające, ale stanowiło dla nas sposób na spędzenie wolnego czasu w zimowe weekendy. Mieliśmy także okazję do poznawania nowych osób, które przyjeżdżały do chatki.

Podobne poczucie dawały Sokoliki, ze swoim granitem i biwakami w kolebach.. Ogniska, podczas których każdy dzielił się ostatnią porcją herbaty czy kromką chleba oraz oczywiście wspinaczkowymi przygodami i opowieściami. Było to dla nas bardzo ważne, bo uczyliśmy się nie tylko partnerstwa liny, ale także codziennego życia.

Ryszard Pawłowski, Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki w Alpach Nowozelandzkich w 1981 roku
fot. arch. Krzysztof Wielicki

WYPADEK NA MAŁYM KIEŻMARSKIM SZCZYCIE, LATO 1972

Z Leszkiem Białym i Jackiem Walickim wspinaliśmy się na Stanisławskim i już w dolnych partiach drogi dopadło nas gwałtowne załamanie pogody. Droga biegnie systemem kominów, więc błyskawicznie znaleźliśmy się w środku cieku wodnego. Leszek prowadził wtedy czwarty wyciąg, a my na dolnym stanowisku znaleźliśmy się dosłownie w wodospadzie. Musieliśmy się z niego ewakuować i zjechać parę metrów na bok, wychodząc z linii spadku wody. Na szczęście odszukaliśmy tam stary nit, do którego mogliśmy się przypiąć. Sytuacja błyskawicznie przybrała dramatyczny obrót, bo bardzo szyb ko wyziębiliśmy się i trzęśliśmy straszliwie, szczękając zębami. W dodatku wraz z wodą kominem leciały kamienie.

Nawiązaliśmy kontakt głosowy z Leszkiem i poradziliśmy mu, aby jak najszybciej uciekł z komina w lewo i zjechał do nas bezpieczniejszym terenem.

Wydawało się, że nas zrozumiał i zaczął się przygotowywać do tej operacji, bo ściągnął jedną żyłę do zjazdu. Niestety, chwilę później zobaczyliśmy go lecącego kominem głową w dół. Razem z nim frunęło kilka kamieni. Leszek zawisnął na linie trzydzieści metrów pod nami, czyli łącznie przeleciał około sześćdziesięciu metrów. Samo dotarcie do niego stanowiło nie lada wyzwanie przy plątaninie przemoczonych i poskręcanych lin oraz naszym stanie eskapada trwała kilka dni. Nie było więc szoku i wyziębienia.

Kiedy po mniej więcej godzinie walki dotarliśmy do Leszka, był martwy: nie miał tętna, był bladosiny i miał wyciek krwi z ucha. W międzyczasie udało się głosowo zawiadomić kolegów ze schroniska i Horską Službę, której członkowie tłumnie przyjechali do Chaty nad Kieżmarskim Stawem na doroczne zawody narciarskie rozgrywane w pobliskiej Baraniej Kotlince. Zabezpieczyliśmy ciało i zjechaliśmy do podstawy ściany, gdzie zaopiekowali się nami ratownicy i koledzy. Ze względu na warunki i lecące kamienie Horská Služba dopiero dzień później zorganizowała akcję ściągania zwłok.

PIERWSZE ZIMOWE PRZEJŚCIE PAJĄKÓW NA GALERII GANKOWEJ, GRUDZIEŃ 1972 

Pająki robiliśmy w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Rozegraliśmy to źle taktycznie, bo zamiast biwakować pod ścianą, wystartowaliśmy pół godziny po północy z Moka i przez Rysy podeszliśmy pod Galerię. W ścianę weszliśmy o ósmej rano.

Wspinanie szło nam sprawnie, chociaż podczas biwaku śpiwór spadł mi do podstawy ściany i spędziłem bezsenną noc owinięty kurtką puchową. Mimo to następnego dnia o godzinie dziewiętnastej przy świetle czołówki wyszedłem na Galerię. Miałem spore problemy ze zrobieniem tam stanowiska – kombinowałem chyba pół godziny, a i tak stan był niepewny.

Jak się miało okazać, przygoda wcale nie skończyła się po zrobieniu ściany. Wręcz przeciwnie – do podstawy schodziliśmy aż czternaście godzin, czyli prawie tyle, ile się wspinaliśmy. Do schroniska dotarliśmy późnym wieczorem, kompletnie wykończeni.

Wspinaczka w dolnych partiach zachodniej ściany Annapurny Południowej, którą Wielicki pokonał
w 1979 roku w zespole z Kazimierzem Śmieszko i Zbigniewem Czyżewskim
(ten ostatni nie wszedł na szczyt)
fot. arch. Krzysztof Wielicki

ZALETY WYRYPY

Wolałem słowacką część Tatr. Nam chodziło o to, żeby zobaczyć nowy rejon, podejść pod ścianę nie- znaną doliną. Dlatego ceniłem sobie wyjazd do Doliny Bezingi, gdzie nie miałem pod nosem ściany, na którą się wspinałem, tylko musiałem opracować całą logistykę. Zwykle po wejściu na szczyt schodziło się do innej doliny i trzeba było z niej wrócić przez przełęcz. Cała eskapada trwała kilka dni. Nie było więc czystego wspinania, ale porządna wyrypa, i to mi się podobało.

RZĄDZIŁ PRZYPADEK

Jeśli w latach siedemdziesiątych wspinającemu się młodemu człowiekowi zaproponowano jakikolwiek wyjazd, to się nie zastanawiał. Dzisiaj możesz prowadzić pewną politykę. Ktoś mówi: „Jedźmy do Turcji”, „Niee, nie odpowiada mi ten kierunek”, „To może do Iranu?”, „Nie, pojechałbym raczej do Maroka”. Jeśli na początku lat siedemdziesiątych nadarzała się okazja, to się ją wykorzystywało – nieważne, czy była to Norwegia, Francja czy Rosja. Miałeś szansę na wyrwanie się z naszej rzeczywistości, mogłeś dostać paszport (z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy). Nie było więc dużej możliwości kreowania swojej drogi. W większym stopniu rządził przypadek, zbieg okoliczności, ponieważ o wielu rzeczach nie decydowało się samodzielnie.


Tekst / Piotr Drożdż


Cały tekst został opublikowany w 236 numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 czytaj.goryonline.com

Książkę Piotra Drożdża – „Krzysztof Wielicki – mój wybór” można nabyć w księgarni Książki Gór

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024