KORSYKA PO SEZONIE

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Widok na Lac Nino

Piza. Bieg na stację. Za późno na pośpieszny do Ventimiglii, a myśleliśmy o Alpach Nadmorskich. Pociąg do Livorno, zbyt wolny, żeby zdążyć na prom. Dwóch pijanych Polaków w drzwiach zabytkowego dworca. Ciemne uliczki, wilgotny upał, labirynt prowadzących donikąd dróg i zamknięte drzwi do Decathlonu (nici z gazu…). – Może wolelibyście na Sardynię? – pyta kobieta w porcie. – Prom na nią jest tu, a do Bastii wciąż na Korsyce. Wieje, nie dostał zezwolenia na wyjście z portu. Zanim się zdecyduję, José płaci za dwa bilety do Bastii na nie wiadomo kiedy – mamy miesiąc, nie spieszy się nam.

MORZE MIEDZI I FIRANKI DESZCZU

Port w Bastii jest długi i wąski. Prom wsuwa się w zatokę bezszelestnie, mija bulwar pełen wielkich palm. Morze jest gładkie jak szyba. Wcale nie wieje. Pniemy się w górę Gorges du Tavignano. Wąwóz jest skalisty, piękny. Czym wyżej, tym mniej zielony, bardziej złoty i pomarańczowy. Schronisko Sega nieczynne, ale otwarte, koło kuchenki ktoś zostawił kopę jajek i trzy kabaczki. Pogoda psuje się, jezioro Nino – latem błękit- na wyspa w morzu jaskrawozielonych traw – wygląda jak kropla rtęci w miedzi. Zejście do Bergerie de Colga jest bardzo strome. Cabana otwarta. Stół, krzesło, materace – brudne, pogryzione przez gryzonie. Rozbijamy namiot. Grań masywu Monte Cinto zmywają firanki deszczu. Na skraju lasu złocą się samotne brzozy.

Castel de Vergio, brzydki hotel na GR20, jest zamknięty. Skręcamy w Sentier de la Transhumance. Brodzimy w paprociach, w zapachu korsykańskich sosen, wśród cyklamenów. Zwiedzeni chwilowym upałem wskakujemy do rzeczki – niepotrzebnie, pogoda się psuje i marznę. Z góry widzimy deszcz padający w zatoce Porto. Ścieżka biegnie po grzbietach, wspina się po skałach, przedziera przez rumowiska i gęsty las, czasem wychodzi na polną drogę. Za polanką z pięknym widokiem niechcący wbijamy się w strome zejście. Nieuczęszczane, zawalone głazami i korzeniami, pozarastane jeżynami. Urwiście, niepewnie i ślisko. Morze chmur oświetlone zachodzącym słońcem wygląda fantastycznie, jak z pocztówki.

Bergerie d’E Mazze to ruina. Świnie rozryły ściółkę. Rozbijamy namiot na ścieżce. Drzewa bujają się, las huczy, sypią się połamane gałązki. Ranek jest piękny. Szlak znów podchodzi na grań. Skręcamy na Bocca di Guagnarola w stronę GR20, w wysokie skały. Słońce zachodzi za Punta Minuta, zapada noc. José upiera się iść do schroniska. Brniemy przez skały po omacku, dopóki ktoś nie zobaczy nas z góry i nie zacznie wymachiwać światełkiem. Kartka na drzwiach oznajmia, że w łóżkach pluskwy, więc śpimy na zewnątrz.

Podejście na Col de Verde

NOCLEG ZE ŚWINIĄ

Cyrk Solitude. Przepastnie, pięknie. Skalne płyty ubezpieczone łańcuchami. Kilka luźnych, widać się oberwały. Plama krwi, może ktoś sobie rozbił nos… Bocca Tumasginesca. Próg doliny, latem wypełniony jeziorkiem, teraz suchy. Poszliśmy starym wariantem szlaku, górą. Widoki zbladły, z północy nadciągnął wał chmur. Przed przełęczą Murvella pogubiliśmy się i wdrapaliśmy na grań zbyt wcześnie. Na zejściu wpadliśmy w luźne kamienie na stromym. I w noc. Rozbiliśmy namiot chwilę przed burzą, ale zmokliśmy i tak. Wywietrznik ciekł, puchowe śpiwory i kurtki nasiąkły, nic z tym nie mogliśmy zrobić. W ciemności słuchaliśmy piorunów zwielokrotnionych echem i cieszyliśmy się, że targany wichurą namiot nadal stoi. Przed świtem chmura podniosła się, zostawiając szczelinę nad morzem. Światła Calvi pojawiły się, zbladły i zgasły – wybrzeża dotknęło słońce. Schodziliśmy cyrkiem Bonifatu przez zarośla drzewek truskawkowych i łany kań. Nocowaliśmy wśród skał powykręcanych, jakby ktoś je pojedynczo wyławiał z ukropu. Szumiała rzeka, echo powielało daleki chichot osła, pachniał rozgrzany rozmaryn. Musieliśmy zejść po zakupy aż na wybrzeże. Dwa dni później byliśmy niemal w tym samym miejscu, tylko wyżej. Nocowaliśmy na wietrznej przełęczy z widokiem od morza do morza. W południe niespodziewanie zrobił się upał.

Bocca Di l’Ondella to chyba część wojennych umocnień. Szeroka droga obrzeżona murkiem. Gdzieś wyżej nadbudowano zakręt. Stromo, na przełęczy obryw. Na zejściu wspaniały las. Sosny, deszcz żółtych brzozowych liści, czerwony mech. Kilka marnych kopczyków, chaszcze, w nich polana i cabana, o której milczy mapa. Budynek najwyraźniej nowy. Zapas gazu wystarczyłby pewnie na rok. Łóżka pokryte kożuchem mysich kup, podłoga chybotliwa jak łódź. Nad kuchenką kartka „Schronisko prywatne, nieudostępnione publicznie”. Bawiliśmy się, próbując to wytłumaczyć. Rządowe pieniądze i chatka pozorująca solidny budynek, w teorii pewnie bardzo drogi… Jakaś podejrzana fundacja?

Tak czy siak, rozbiliśmy namiot. Obudziło mnie chrapanie. Nie pomogły dwa kaptury na uszach.

– Świnia! – mruknął José, kiedy go szturchnęłam. Zamilkłam urażona i chwilę trwało, zanim zrozumiałam, że nie śpi, a chrapanie wcale nie ustało.

– To świnia – sprecyzował. – Przytuliła się do mnie przez namiot.

Rano zobaczyliśmy, że okolica została doszczętnie zryta, ocalał tylko spłachetek trawki – nasz biwak. Wychodząc na szosę przy Maison du Muflon, zastaliśmy ogłoszenie: „Szlak zamknięty, rezerwat przyrody”.

Biwak pod przełęczą Murvela

W GÓRĘ I W DÓŁ

Wieczór łagodny, cichy. Za Bergerie de Manica na gołych skałach brzozy rozżarzone jak złote lampiony. Powyżej 2000 metrów tylko karłowate jałowce, paprocie. Nachodzi cień, robi się zimno. Mijamy Bocca Borba i szeroki trakt biegnący z Haut Asco. To surowy, wysokogórski teren, głazy, nawet resztki śniegu. Nocujemy pod gołym niebem (nie ma miejsca na namiot). Świecą gwiazdy. Przez moment pada lekki śnieg. Słońce wschodzi wyjątkowo czerwono. Z przełączki Edoulis zerkamy na jeziorko Cinto. Trawers biegnie kilkadziesiąt metrów pod granią. Dziki, dość żmudny. Nie wiemy, że latem GR20 zostanie poprowadzony tędy, omijając Cyrk Solitude, po obrywie podobno zbyt niebezpieczny. Idziemy długo. W górę i w dół. Po skałach, pod skałami, w szczelinach. Nie siedzimy na Monte Cinto, bo wieje. Zejście jest męczące, strome, ponad 1000 metrów ciurkiem, bez wody. Od Refuge de l’Erco szutrowa droga do Calacuccii. O 5.00 robi się czarno i zimno. Dopiero po 8.00 znajdujemy płaskie miejsce, miałki piach pod rozłożystym dębem. Za murem troszkę śmierdzą świnie. Rzucamy im ogryzki, skórki od bananów. Każda porcja wywołuje radosny kwik. Zasypiamy spokojni, ciesząc się, że od zwierząt oddziela nas ściana.

Rano widzimy, że trzy metry dalej jest brama. Otwarta. Podchodzimy monotonnie, mijamy wysypisko śmieci. Na Plateau d’Alzo dopada nas chmura.

Widoczność mizerna, las gęsty. Na polance kamienny domek. Przy nim zakaz biwakowania, nawet spania w worku biwakowym – taki widzę chyba pierwszy raz. Zaglądamy do chałupki i jednak rozbijamy namiot. Zbyt tam brudno. Nad ranem budzą nas grzmoty. Wiemy już, że namiot cieknie, więc przenosimy się pod dach. Po burzy temperatura opada. Mży. Rzeki brunatnieją i wzbierają.

– Tylko patrzeć, jak przyjdzie zima i śnieg – mówi pasterz spotkany w dolinie.

– Tam wyżej jest otwarty szałas, jak chcecie, to przenocujcie.

Za jeziorami Melo i Capitello galimatias – błędy na mapie i GR20 oznakowany jak autostrada. Śmieci poupychane pod kamieniami. Kilka łańcuchów. Refuge de Manganu puste. Naprawdę nie wiem, co mnie skusiło, żeby zejść. Około półtorej godziny dalej (w bok od GR-u) widziałam na mapie szałas. Szlak wykuto na szerokość krowy, wysoko ponad korytem rzeki. Widoki początkowo piękne, słońce zaszło kolorowo.

Noc przyszła szybko. Latarka padła. Rzeka wyła. Śpiewały jakieś dziwne ptaki, skały sypały się i wyjeżdżały spod nóg, pogubiliśmy się. Nocowaliśmy na dziurawym moście (jedyne płaskie miejsce), pod tropikiem, ale i tak zlała nas rosa.

W drodze na Monte Cinto

POLOWANIE NA PSA

Płytki stawek ogradzał elektryczny pastuch. W górach jak zwykle szalał wiatr, a w lasku cisza. Gładka tafla, nietknięty świńskimi pyskami mech. I chaszcze. Poniżej nas musiała biec jakaś droga. Słyszeliśmy motor, potem długo pisk bardzo przerażonego psa. Prawie się nie posuwaliśmy. Róże, jeżyny, nagle słońce, cudowne ciepło. I strzał. Wyjrzałam. Łuk drogi. Ubity przez koła samochodów piach. Bejsbolówka w kolorze myśliwskiego pomarańczu. Brzuch i długa broń. Coś dziwnego biło z tej sylwetki, jakby wstyd, nie zrozumiałam. Wdrapaliśmy się na odsłonięty grzbiet, do drogowskazu – Monte Sant’Eliseo. W dole, pod turniami, leżało miasteczko wtulone w las.

– Słyszysz? – zapytałam. – Pies zamilkł.

– Nie żyje. – José odwrócił się. – Zastrzelił go.

W Guagno znaleźliśmy otwarty bar taras przy prywatnym domu. José zamówił ciasto, a starsza i ledwo drepcąca kobieta przyniosła mu całą blachę. Posiedzieliśmy, podłączyliśmy telefony. I znów przez kasztanowy las. Wzdłuż rzeki, półką wykutą nad kanionem. W mokre chmury, przez noc. Ostatni kawałek ciężki. Gubiliśmy się. Wracaliśmy, krążyliśmy, José omiatał latarką czarne zbocza. Cudem nie minęliśmy szałasów. Noc była zimna. Przez dziury w dachu widziałam morze dziwnie jasnych gwiazd. Szałas nie rozsypał się jak domek z kart, jak przypuszczałam, zmurszała prycza przetrwała, nie spadł na nas nadgniły dach. Aż do świtu utrzymała się ładna pogoda, potem nadleciały chmurska i deszcz.

Ścieżka wspinała się, wiatr wzmagał, widoczność spadła do kilku metrów. Myślałam, że schronisko jest blisko, że huragan za granią osłabnie. Nic z tego. Wdrapaliśmy się wprawdzie na grzbiet, ale nie mogliśmy się zorientować, jak zejść. Nie w dół. Nie trawersem. Schodziliśmy, podchodziliśmy, przemokliśmy do cna. Wichura wyła, nie słyszeliśmy się, ledwo się trzymaliśmy na nogach. Przy którymś kolejnym wejściu przypomniało mi się, że odcinek GR20 w stronę schroniska był trudny. Czyli musiał iść bliżej skał. Znalazłam. Oślizłe głazy i kilka miejsc, w których trzeba było użyć rąk. Wichura odwracała nam płaszcze na lewą stronę. Woda się lała za kołnierz, spływała do butów. Mgła zgęstniała. José potknął się o złamany drogowskaz. Urwany, ale z napisem: „5 minut”. Zostało nam tylko zrobić kółko.

W schronisku jeszcze trzymał się żar po poprzednikach. Ubrania wydawały się ciepłe, póki szliśmy, po zdjęciu były mokre jak ścierki. Ocalało tylko to, co w plecakach. Dygotaliśmy, przeglądaliśmy schroniskowe resztki. Słuchaliśmy, jak wyje wiatr. Mgła rozwiała się tuż przed świtem. Słońce wzeszło w wąskiej szczelinie w chmurach, blask pogłaskał dalekie morze i szczyty wzgórz. Baliśmy się iść graniami przy tej pogodzie – poszliśmy jak główny GR, w dolinę. Wiatr szarpał, po stokach przewracały się strzępki namiotów, pewnie zwianych sprzed schroniska jeszcze latem. Niżej utknęło kilka materaców. Przemoczeni weszliśmy w omszały bukowy las.

Widok z masywu Monte Renoso

SETKI WODOSPADÓW I OCIEKAJĄCY LAS

Bergerie de L’Onda leży na polanie pod skalnym progiem. Po stokach spływały błotniste strumyki, rozcieńczając liczne krowie placki. José wybiegł poszukać czystej wody. Nawet nie zdążyłam rozpalić, kiedy spadła na nas burza. Nawałnica, grzmot za grzmotem. Ustawiłam pod okapem gary, łapałam. Woda destylowana, bez smaku, ale bez kup. Nocą na kozie ususzyłam borowiki na zupę. Chwilę przed świtem, jak co dzień, w dolinę przebił się słoneczny blask. Wyszliśmy we mgłę. Czym wyżej, tym wilgotniej i ciemniej. Po obu stronach grzbietu chmura, czyli nic. Niżej cieplej. Ze ścian, z balkonów i progów lały się setki wodospadów. Czerwieniały dojrzałe jarzębiny. Przed nami pojawiły się zalesione wzgórza i lepsza pogoda bez chmur. Bar na przełęczy był zamknięty. Las ociekał, asfalt błyszczał, nie było żadnych samochodów. Zeszliśmy ze dwie serpentyny i zabrał nas Katalończyk z Girony. Jechał „skarżyć mafijnych Korsykan”. Nie zapłacili ubezpieczenia za jego pracę w polu. W Corte zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy pociągiem. Wagonik rzęził, wdrapując się na zawrotną wysokość 1000 metrów, ale było w nim ciepło i mogliśmy naładować baterie. Przysnęliśmy, a potem w pośpiechu wyskoczyliśmy na lodowaty peron w Vizavonnie. Nadeszła noc, wiatr wlókł po asfalcie suche liście. Poczekalnię zawalały jakieś graty. W okienku siedział jeszcze zawiadowca.

– Gdzie możemy przenocować? – spytałam. – Mamy namiot.

– Gdziekolwiek, toaleta jest na peronie, nie zamykam. Odjeżdżam za chwilę ostatnim pociągiem, kolejny dopiero o świcie. Chcecie może kawy? Lub pomarańcze.

WIDOK OD MORZA DO MORZA

Poszliśmy GR20 dalej na południe. Na szczytach błyszczał świeży śnieg. Pierwszy raz zobaczyliśmy wschodnie wybrzeże. Światło niskie, zimowe. Bezlistne lasy. Wiało, był lekki mróz. Dolina przy Bergerie du Campanile rozryta przez wyciągi i szosę. Parkowy budynek skromny, na mokrej łączce. Ktoś zostawił wiązkę patyków, był gaz. Rano znalazłam stronę z przewodnika, pokazywała szlak na Monte Renoso – poszliśmy tam. To wielkie, kamieniste pustkowie. Szerokie i prawie płaskie. Za szczytem grań zwęża się i wyostrza. Schodzi do Bergeries des Pozzi, stromo, pięknie. Nie udało nam się dotrzeć przed nocą na Col de Verde. Rozbiliśmy namiot w jakiejś ruinie, mając nadzieję, że nikt nas tam nie wypatrzy i się nie przyczepi.

Rano za szosą znów wdrapaliśmy się na grań, ponad morze chmur. Wiatr szarpał, próbował zwalić nas z nóg. Chmury podniosły się, momentami widzieliśmy tylko na kilka metrów, czasem pojawiał się widok, z obu stron fascynująco piękny. Od morza do morza. Korsyka zwęziła się do pojedynczej grani, mieliśmy coraz mniej możliwości, coraz mniej gór poza GR20. Przed zachodem dotarliśmy tylko do Bocca di Laparo. Troszkę niżej na mapie zaznaczono schron. Zeszliśmy – to prywatna, skromna chałupka. Kartka na ścianie prosiła o datek 5 euro na remont. Wrzuciliśmy oczywiście. Nocą konstrukcja dachu jęczała żałośnie. Ranek błysnął. Nad nami ciężkie chmurska, pomiędzy nimi a morzem prześwit. Potem deszcz, mgła. Wróciliśmy na GR20. Jeszcze przez chwilę szlak trzymał się lasu, na otwartej przestrzeni uderzył nas wiatr. Wyrywał z rąk kurtki, machał kijami. Szlak biegł granią lub tuż pod nią. Posuwaliśmy się bardzo powoli. Wyczekiwaliśmy, kiedy poryw minie, robiliśmy po kilka kroków. Czailiśmy się przyklejeni do ścian, bojąc się puścić choćby jedną ręką, i przesuwaliśmy kawałek, żeby znów czekać. W chmurach, więc bez widoków.

Plateau d’Alzo

UPIORNY WIATR

W Usciolu zastaliśmy dwóch mokrych chłopaków. Przyjechali tu odpocząć po wojsku, które w Izraelu trwa aż pięć lat. Wysocy blondyni. Jak się nam wydawało, dowódca i niedawny podwładny. Poczęstowałam ich smażonymi borowikami, José pomógł im rozpalić w piecu, bo nie umieli. Zostawali na noc, my odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej, czasem na czworakach. Niżej szlak się rozwidlił. Poszliśmy w kierunku Bergerie de Basseta. Ściemniło się. Dołączyły niebieskie znaki. Minęliśmy wymalowaną na kamieniu informację „Basseta”, przebrnęliśmy przez ciemną, rwącą rzeczkę, szliśmy po omacku wzdłuż brzegu. W lesie wiało chyba odrobinkę mniej. Na polanie, gdzie ścieżka znikła, odnaleźliśmy kolejny drogowskaz. Godzinę później dotarliśmy do kempingowego domku. Wydał nam się hotelem. Otwarty i suchy. Cud.

W dziennym świetle zobaczyliśmy, że tuż obok jest Bergerie de Basseta. Nie zajrzeliśmy tam. Ubrani w nieprzemakalne spodnie i peleryny poszliśmy dalej GR20. Niewiele widzieliśmy. Przed południem dotarliśmy do skrzyżowania z drugą, główną odnogą GR-u, przy zamkniętej Bergerie Pedrinelli. Wcisnęliśmy się do komórki. Rozwiesiliśmy płaszcze, wyciągnęliśmy jedzenie i nagle światło otworu (nie było drzwi) zasłoniły dwie męskie sylwetki – znajomi żołnierze. Już mokrzy. Poczęstowaliśmy ich słodyczami i przestraszyliśmy się, że wszystko nam zjedzą, przez moment nawet miałam do nich żal. Nie siedli, nawet nie zdjęli plecaków – rozumiem, mokrzy musieli się ruszać. My też zmarzliśmy, więc w końcu wyszliśmy na deszcz. Wiało upiornie. Porywy szarpały płaszczami. Starałam się utrzymać na nogach i nie zgubić słabo widocznej ścieżki. Na grzbiecie pełzłam na kolanach rozpłaszczona w mokrych jagodach i tak trafiłam na pomarańczowy pokrowiec na plecak. Pamiętałam go… Izraelczycy! Zabrałam, myśląc, że ich dogonimy, ale wiatr narastał, a temperatura spadała. Deszcz zamienił się w siekący lód. Twarz mi opuchła, oczy łzawiły, wichura dusiła, woda wlewała się w rękawy, do butów, peleryna zamarzła. Na grani wyło tak, że walczyliśmy o każdy metr i o życie. Jeden fałszywy krok, jedno drobne skręcenie nogi.

ŚWIEŻY ŚNIEG NA SZCZYTACH

Pamiętałam, że zejście z Monte Incudine jest strome, zmywane deszczem zbocza pokrył lód. Za późno, niepotrzebnie się zatrzymaliśmy po drodze… Przekonałam José, żeby wracać. Z wiatrem szło nam odrobinkę lepiej, chociaż nadal się wywracaliśmy. Baliśmy się o chłopców. Nie mieli namiotu i gazu, byli zależni od schronisk i mieliśmy nadzieję, że zdążyli zejść przed najgorszym. Czym niżej, tym było cieplej. Koło 16.00 doszliśmy do Refuge de Matalza. Dach był nieszczelny, przez drzwi wylewała się woda. Wróciliśmy do Bergerie de Basseta, do łóżek i wełnianych koców, przemoczeni do suchej nitki. Nocą rozwieszone ubrania skuł mróz. Pokrowiec chłopaków przymarzł do framugi. Chrupał szron. Rzeka wezbrała, kamienie, po których już raz przeszliśmy, porósł lód. Rozbujany wichurą las wył. Na szczytach bielał świeży śnieg. Przez pomyłkę zeszliśmy do Zicavo, a nie do Cozzano, jak planowaliśmy. Trafiliśmy na sklep. Nie było prądu. Wiatr zerwał trakcję, ale sprzedawca zlitował się nad nami. Zjedliśmy, ogrzaliśmy się.

Wracaliśmy jeszcze przez dwa dni. Lasem, szosami, w deszczu i mgle, przez rzeki, aż w końcu mężczyzna w zaskakująco białej koszuli podwiózł nas na stację w Vizzavonie, pięć minut przed odjazdem pociągu. Brudnych, wymiętych… Na promie zderzyliśmy się z Izraelczykami.

– Wiedziałem, że jeśli nie wyrzucisz pokrowca, jeszcze ich kiedyś spotkamy! – oznajmił z dumą proroka José. Czułam to samo, dlatego niosłam go przez te ostatnie dni jak talizman. We Włoszech dowiedzieliśmy się, że huragan pustoszy Sardynię, a o nas tylko lekko się otarł.


Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 1/2022 (284)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024