JOHN ROSKELLEY – ZROBIŁEM CIEKAWE RZECZY, ALE DZIŚ WSPINACZE OSIĄGNĘLI NOWY WYMIAR

Rozmawiał i fotografował / PIOTR DROŻDŻ

Tekst został opublikowany w 237 (2/2014) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com


29 marca 2014 roku, Amerykanin John Roskelley odebrał Piolet d’Or Carrière – nagrodę Złotego Czekana za całokształt kariery alpinistycznej. Z tej okazji przeprowadziliśmy w Chamonix wywiad z tym znakomitym 66-letnim wówczas wspinaczem.


Do rozpoczęcia przygody ze wspinaczką zainspirowała cię książka Maurice’a Herzoga Annapurna. Co ujęło cię w tej historii? 

Duch przygody. Przeczytałem tę książkę, kiedy miałem czternaście lat. Mieszkałem w małej miejscowości Spokane w stanie Washington. Perspektywa wyjazdu do Azji, która wydawała mi się tak odległa, jechania tam pociągiem, wynajmowania bosonogich tragarzy i wspinania się na himalajskie olbrzymy była czymś niezwykłym. Później przeczytałem książkę jednego z bohaterów Annapurny – Lionela Terraya – pod tytułem Niepotrzebne zwycięstwa. Po tej lekturze byłem już pewien, że chcę zostać wspinaczem. Jednak będąc nastolatkiem ze Spokane, musiałem przekonać tatę, żeby zapisał mnie na kurs, bo nie pozwoliłby mi tak po prostu zacząć się wspinać.

Opowiedz o czasach, kiedy jako nastolatek podróżowałeś po Północnym Zachodzie USA, wspinając się ze swoim stałym partnerem od liny Chrisem Kopczynskim. 

Chrisa poznałem podczas kursu wspinaczkowego, kiedy miałem szesnaście lat. Na początku mocno ze sobą rywalizowaliśmy, ale po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że jeśli połączymy siły, będziemy znacznie mocniejsi. Zaczęliśmy więc wspinać się razem, wzajemnie się testować. Okazało się, że czytaliśmy te same książki. Po roku czy dwóch wspólnej działalności wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy Louisem Lachenalem i Lionelem Terrayem Ameryki (śmiech). Zrobiliśmy wiele trudnych wspinaczek wyposażeni w prymitywny sprzęt i w kiepskie ubrania. Chris był bogatszy, więc mógł sobie pozwolić na więcej niż ja, ale i tak nasze wyposażenie było naprawdę marne. Nie przeszkadzało nam to w atakowaniu poważnych celów – niektóre udało się zrealizować, inne nas pokonały. Działaliśmy głównie w Górach Kaskadowych, Górach Skalistych Kanady, Bugaboos.

Wspomniałeś o sprzęcie. Przypominam sobie zdjęcie opublikowane w magazynie „Rock and Ice” przedstawiające ciebie i Chrisa na drodze Liberty Crack w Górach Kaskadowych. Macie skórzane buty, długie wełniane skarpety…

O tak, i wełniane pumpy. Cóż, tak się wychowaliśmy. Nie byliśmy wspinaczami skalnymi, ale alpinistami i myśleliśmy, że wszyscy tak się ubierają. Robiliśmy naprawdę trudne skalne wyciągi w ciężkich, skórzanych butach górskich. Dopiero w 1967 roku, kiedy trafiłem do Yosemite, odkryłem, że istnieją kleterki i że ludzie wspinają się w lekkich spodniach. Nauczyłem się też nowych węzłów i zobaczyłem nowy sprzęt. Nasze środowisko w Spokane było wtedy bardzo tradycyjne, więc uczono mnie zjazdu w kluczu i innych przestarzałych technik. Używaliśmy ciężkich, stalowych karabinków. Gdy wróciłem z Yosemite, przywiozłem nowości do naszego klubu. Wkrótce i my używaliśmy już lepszego sprzętu.

Zacząłeś jeździć do Yosemite w czasach, kiedy miała tam miejsce rewolucja wspinaczki klasycznej. Najpierw padały pierwsze ,,pięć dziesiątki”, później ,,pięć jedenastki”. Liderami pokolenia byli Jim Bridwell, Mark Klemens, Tom Higgins i inni. Interesowała cię wtedy trudna wspinaczka klasyczna?

Myślałem raczej o wielkich ścianach. Chciałem przenieść technikę z bigwalli w Yosemite w góry o charakterze alpejskim. W 1970 roku spędziliśmy z Chrisem miesiąc w Dolinie, wspinając się dzień w dzień. Poznaliśmy gości typu Jim Bridwell, Kim Schmitz czy Mark Klemens, którzy walczyli z Butterballs na Cookie Cliff, pierwszą 5.11. Do tamtejszej czołówki należał też inny świetny, a dzisiaj zapomniany wspinacz – Mead Hargis. Był bardzo wysoki i chudy, prawie nie miał mięśni, ale fantastycznie opanował technikę klinowania w wąskich rysach i off-widthach. Zaproponowałem mu wspólne przejście North America Wall na El Capie. W ramach testu poszliśmy na straszliwą, nieasekurowalną przerysę Twilight Zone. Po tej wspinaczce Mead zgodził się, abyśmy wspólnie zaatakowali El Capa i przebiegliśmy The North America Wall w dwa i pół dnia, podczas gdy do tego czasu najszybsze przejście trwało bodajże cztery dni.

Zrobiłeś jakieś pierwsze przejścia w Yosemite czy tylko powtarzałeś drogi?

W tym czasie zapisałem na swoje konto pierwsze przejścia w Górach Skalistych, ale w Yosemite poziom był zbyt wysoki, żebym był w stanie wytyczyć tam nowe drogi. Poza tym wspinacze, którzy to robili, mieszkali w Dolinie – koczowali miesiącami i w gruncie rzeczy prowadzili życie kloszardów. Ja nie potrafiłem żyć w ten sposób. W domu wpojono mi, że muszę mieć jakiś zawód i zarabiać jakiekolwiek pieniądze. Mogłem nie mieć pracy w wakacje, tylko się wspinać i brać kredyt, aby wrócić na studia, ale porzucenie edukacji i wybranie alternatywnego sposobu życia nie wchodziło w grę.

W 1973 roku wziąłeś udział w amerykańskiej ekspedycji na Dhaulagiri. Opowieści o tym, że pojechałeś na swoją pierwszą wyprawę zupełnie nieprzygotowany mentalnie, nie wiedząc nawet dokładnie, na jaki szczyt się udajesz, stały się już legendą w Ameryce.

To prawda, kiedy dostałem zaproszenie, nic nie wiedziałem o Dhaulagiri. Byłem rok po ślubie i miałem beznadziejną pracę, w której zarabiałem marne grosze. Chciałem się wyrwać. Zadzwonił do mnie doktor Morrisey z Kalifornii, mówiąc, że za miesiąc rusza wyprawa na Dhaulagiri i zapytał: „Chcesz wziąć w niej udział?”.

Moja odpowiedź mogła być jedna: „Oczywiście”. Chociaż nazwa szczytu nic mi nie

mówiła, to w tym momencie życia pojechałbym gdziekolwiek, a co dopiero do Nepalu, o którym od dawna marzyłem.

Jaki był twój rekord wysokości przed wyjazdem na tę wyprawę?

Ojej, chyba Mount Rainier w Górach Kaskadowych, który liczy sobie niecałe 4400 metrów.

To niesamowite, że nie mając żadnego doświadczenia na wysokości, odegrałeś główną rolę podczas tej ekspedycji. Musiałeś się świetnie aklimatyzować. 

To prawda, że aklimatyzowałem się bardzo dobrze. Ale pamiętaj, że była to ekspedycja w tradycyjnym stylu – zakładaliśmy kolejne obozy, nękały nas załamania pogody, więc zanim dotarliśmy na szczyt, wszyscy byliśmy dobrze zaaklimatyzowani. Przed atakiem szczytowym spędziłem ponad dziesięć dni na bardzo dużej wysokości, później wszedłem na wierzchołek i jeszcze jeden dzień spędziłem w ostatnim obozie. Mam wrażenie, że podczas

tej wyprawy korzystałem z tego, że nie miałem żadnych uprzedzeń, po prostu chciałem się uczyć i zdobywać doświadczenie. Nie wiedziałem prawie nic o chorobach wysokościowych, więc się ich nie bałem. Było w tym trochę ignorancji, ale w moim przypadku to zadziałało.

Ale odmroziłeś wtedy nogi.

Tak, miałem za małe buty. Nie zmieniałem też wystarczająco często skarpetek i wilgoć oraz ucisk sprawiły, że się odmroziłem. Straciłem dwa stawy w jednym palcu i jeden w drugim.

Pomówmy o międzynarodowym obozie w Pamirze, w którym wziąłeś udział w 1974 roku. Podejrzewam, że organizacja radzieckiego alpinizmu musiała być dla ciebie zaskoczeniem.

O tak, wy Polacy chyba dobrze ją znaliście, bo polscy alpiniści regularnie jeździli na takie obozy. Należeliście przecież do tego samego bloku.

Owszem, chociaż sama struktura organizacyjna, system stopni sportowych w alpinizmie…

…tak, ten system był typowo radziecki. Zaskoczyło mnie to, co tam zobaczyłem. Mimo że przed wyjazdem przeczytałem Red Peak Malcolma Slessera, niezwykle zabawną książkę, typowo brytyjską. Co by nie powiedzieć, “USSR International Pamir Camp” był świetnie zorganizowany. Dostawaliśmy pozwolenia na drogi, które chcieliśmy robić. Wprawdzie wschodnią ścianę Piku Lenina dali Brytyjczykom, a nie nam, ale w zamian dostaliśmy Pik XIX Zjazdu KPZR. Droga, którą zrobiłem z Jeffem Lowe’em na północnej ścianie tego szczytu, była chyba jedyną naprawdę wartościową wspinaczką tego sezonu.

Przypominam sobie historię wielkiej lawiny, która zeszła w trakcie tej wyprawy… 

Było wiele wielkich lawin. Cały miesiąc padał śnieg, a rejon nawiedzały w tym czasie trzęsienia ziemi, które wyzwalały ogromne lawiny. Wyjątkiem była ta, która dopadła nas na Piku XIX – ona nie była duża. Uderzyła w obóz, w którym spaliśmy. Była druga nad ranem, padał śnieg i wiał mocny wiatr. Namiot, w którym spałem z Johnem Martsem, został częściowo zasypany, ale jakoś udało mi się wygrzebać i założyć buty. Okazało się, że namiot naszych kolegów – Boba i Gary’ego zniknął. Od razu zaczęliśmy kopać jak szaleni, John nie miał nawet rękawic. Udało nam się uratować Boba, ale kiedy dokopaliśmy się do Gary’ego, okazało się, że nie żyje. Chwilę później uderzyła w nas kolejna lawina, ponownie zasypując Boba, którego jeszcze raz uratowaliśmy. Pomimo tej tragedii wróciłem wtedy na drogę i skończyłem ją z Jeffem.

W 1976 roku wziąłeś udział w wyprawie na Nanda Devi. Książka o tej ekspedycji, nie tak dawno przetłumaczona również na język polski, ukazała się dopiero dziesięć lat później. Napisałeś ją po latach czy zaraz po wyprawie?

Napisałem ją zaraz po powrocie, ale w 1977 roku dostarczanie kopii do kilku wydawców jednocześnie było niemile widziane. Wysłałem więc maszynopis do jednego wydawnictwa, które po jakimś czasie odrzuciło tę propozycję. Zwróciłem się do następnego, ale historia się powtórzyła. Zabawa trwała trzy lata.

W końcu w 1979 roku zadzwoniłem do wydawnictwa Doubleday, które wykazało wstępne zainteresowanie. Poproszono mnie o wysłanie maszynopisu. Dopiero miesiąc później skontaktowali się ze mną i oznajmili, że chcieli opublikować moją książkę, ale ostatecznie zdecydowali się na opowieść George’a Williga o wspinaczce na World Trade Center [Going It Alone – przyp. red.]. Kolejna porażka, a przede wszystkim powód odrzucenia mojej propozycji tak mnie zniechęciły, że włożyłem maszynopis do szafy, w której leżał do 1986 roku. Wtedy moja mama odwiedziła na targach książki wydawnictwo Stackpole Books. Opowiedziała im o książce i wyrazili nią zainteresowanie.

Była dużym sukcesem w Ameryce? 

W swojej kategorii sprzedała się bardzo dobrze. Już pierwsze wydanie z twardą okładką cieszyło się sporym zainteresowaniem. A później kieszonkową wersję opublikowało wydawnictwo Evon Books, dzięki któremu można była kupić Nanda Devi nawet na lotniskach. W takiej wersji rozeszła się w nakładzie 35 tysięcy egzemplarzy. Później pokazały się wydania w innych krajach. A po latach podpisałem umowę z wydawnictwem The Mountaineers, które sprzedało kolejny nakład. Reasumując, Nanda sprzedała się znacznie lepiej niż moje dwie pozostałe książki.

W Polsce jesteś szczególnie znany z pierwszych wejść na słynne turnie w Karakorum: Great Trango i Uli Biacho. Którą z tych wspinaczek cenisz sobie bardziej? 

Uli Biaho jest moją ulubioną wspinaczką. Zobaczyłem tę ścianę ze szczytu Great Trango i wiedziałem, że muszę na nią wrócić. To był prawdziwy bigwall: w alpejskiej scenerii, na dziewiczym szczycie. Skompletowałem zespół, kierując się kompetencjami. Ron Kauk był wówczas jednym z najlepszych wspinaczy skalnych na świecie. Potrzebowałem kogoś takiego. Z Kimem Schmitzem wspinałem się wcześniej i wiedziałem, że był bardzo silnym wspinaczem bigwallowym. Wreszcie zaprosiłem Billa Foresta – doświadczonego specjalistę od wspinaczki wielkościanowej, który miał stanowić przeciwwagę dla młodości Rona. I tak było. Ron cały czas bawił się w gierki z Billem, dokuczali sobie nawzajem, ale to wszystko miało niezaprzeczalny urok. Ron Kauk nie miał żadnego doświadczenia we wspinaczce w alpejskim środowisku. Generowało to pewnie jakieś problemy. Zaczęliśmy się wspinać 1250-metrowym kuluarem, który doprowadzał pod właściwą ścianę. Kiedy w połowie wysokości dostaliśmy się pod ostrzał kamieni i Ron zobaczył grożące nam seraki, powiedział, że nie idzie dalej. I rzeczywiście wrócił do obozu. Kim Schmitz zaczął sobie wtedy robić z niego jaja. Mówił, że jest dużym dzieciakiem i że może jest dobry w Dolinie, ale nie tutaj. To poskutkowało, Ron przełamał się i wrócił do akcji. Wspinaczka na właściwej ścianie okazała się znakomita – mieliśmy szczęście do pogody, a skała była naprawdę lita, z mnóstwem świetnych rys. Mimo że skała była świetnej jakości, nawet Ron wspinał się cały czas w butach alpejskich. Dziś pewnie wyglądałoby to inaczej. Ron zabrał ze sobą kleterki, ale ani razu ich nie założył. To nie jest łatwa decyzja na bigwallu w Karakorum, gdzie często rysami płynie woda. Natomiast dzisiaj faktycznie wspinacze próbują zrobić wszystko klasycznie, nawet na takich ścianach. Wydaje się, że nasza droga na Uli Biaho świetnie się do tego nadaje – zapewne można ją odhaczyć w całości.

Pokonaliście na niej całkiem trudne wyciągi hakowe.

Tak, do A4. Natrafiliśmy na trudne off-widthy, które poprowadziłem z Ronem.

W 1978 roku uczestniczyłeś w wyprawie na K2 idącej w ślady polskiej ekspedycji z 1976 roku. Polakom niewiele brakowało do sukcesu na północno-wschodniej grani tego szczytu. Ostatecznie, z powodu złych warunków i zagrożenia lawinowego, nie dokończyliście tej drogi, ale przetrawersowaliście do Żebra Abruzzi i nim osiągnęliście szczyt. Mimo to w przewodnikach i książkach o K2 wasza droga nosi nazwę Północno-wschodnia Grań. Nie sądzisz, że jest ona nieco na wyrost i pokonana przez was linia zasługuje raczej na miano wariantu?

Hmm, rzeczywiście tak ją nazywają w książkach? Cóż, słuszna uwaga. Przyznam, że nigdy o tym nie pomyślałem. Wprawdzie w pokaźnej kopule szczytowej grań nie jest już wyodrębniona, ale mimo wszystko nasza wspinaczka miałaby prawo nosić autonomiczną nazwę, gdybyśmy skończyli ją dziewiczym terenem.

Polacy doszli do wysokości około 8200 metrów, a wy wytrawersowaliście ku Abruzzi znacznie niżej – źródła podają, że mniej więcej na wysokości 7700 metrów. 

Tak, ale po zejściu z większej wysokości. Gdy doszliśmy do stromego terenu, próbowałem obejść podminowany żleb, ale było zbyt niebezpiecznie. Następnego dnia na Żebrze Abruzzi nie myśleliśmy, że idziemy na szczyt. Naszym głównym zamiarem była pomoc Jimowi Wickwi- re’owi, który po wejściu z Louisem Reinchardtem biwakował samotnie blisko szczytu K2. Inna sprawa, że nie bardzo wiedzieliśmy, jak mielibyśmy mu pomóc, bo jedyną linę mieli Jim i Louis, a ten drugi nie zniósł jej do ostatniego obozu po zejściu ze szczytu. Kiedy napotkaliśmy na trawersie Jima, okazało się, że jest w nie najgorszej formie – twierdził, że noc była zimna, ale nie potrzebuje pomocy. Weszliśmy więc na szczyt i zeszliśmy do obozu VI, gdzie czekali na nas zdobywcy z poprzedniego dnia. Niestety, Wickwire zapłacił dużą cenę za K2, bo w wyniku choroby, która rozwinęła się podczas zejścia, stracił część płuca i palucha u nogi.

Dokonałeś wtedy z Rickiem pierwszego wejścia na K2 bez wspomagania tlenowego, ale miałeś halucynacje podczas zejścia ze szczytu. Podobno słyszałeś grupę grającą muzykę disco i widziałeś palmy. Jak zapamiętałeś te wizje? 

Nie pamiętam ich. Gdzie to wyczytałeś? W książce Ricka Ridgewaya?

Nie, w artykule z,,American Alpine Journal”.

Książka Ridgewaya jest dobra, ale problem z nią jest taki, że to Jim Whittaker, a nie autor decydował, co ostatecznie się w niej znajdzie, a co zostanie wycięte. Rick mógł opisać o wiele więcej.

W 1980 roku zaatakowałeś w małym, czteroosobowym teamie zachodni filar Makalu. Ostatecznie tylko ty osiągnąłeś szczyt. Podczas zejścia walczyłeś o życie. Myślisz, że byłeś wtedy na granicy swoich możliwości?

Chyba można tak powiedzieć. Miałem szczęście, że wyszedłem z tego cało. Poszedłem samotnie na szczyt i wracając zasypiam ze zmęczenia. Kiedy siadałem, odjeżdżałem i budziło mnie przeraźliwe zimno. Jakimś cudem kilkukrotnie ocknąłem się z tego letargu i kontynuowałem zejście. Zwłaszcza że następnego dnia rozpętała się burza i ledwie zeszliśmy do niższego obozu.

W 1981 roku uczestniczyłeś w ekspedycji na ścianę Kangshung na Evereście, ale zdecydowałeś się ją opuścić, bo uznałeś, że wspinaczka jest zbyt niebezpieczna

Nie do końca tak było. To bardzo ciekawa historia. Sam nie mogłem dojść do wniosku, że ściana jest niebezpieczna, choć na taką mi wyglądała, bo nawet nie zacząłem się wspinać. Rozpakowałem swoje rzeczy i myślałem, że inni przyłączą się do roboty, aby stworzyć normalną bazę. Ale wszyscy rozpierzchli się gdzieś po okolicy. Nikt nie miał kontroli nad teamem, w którym były prawie same “primadonny”. To byli oczywiście świetni alpiniści, ale ktoś powinien nimi kierować. Miałem iść w pierwszej grupie, aby spróbować ściany, ale postanowiłem dokończyć robotę bazową i zachęcałem do tego innych. Bezskutecznie. Tymczasem trójka bardzo dobrych wspinaczy George Lowe, Kim Momb i Dan Raid – wbiła się w drogę. Kiedy zrobiłem to, co zaplanowałem, wziąłem sprzęt i udałem się pod ścianę. Tyle że w międzyczasie trójkowy zespół wycofał się. Powiedzieli, że jest zbyt niebezpiecznie zagrożenie lawinowe było ogromne i twierdzili, że zginiemy, jeśli będziemy próbować. Zabraliśmy więc sprzęt i wróciliśmy do bazy. Po naszym powrocie odbyła się narada, podczas której mieliśmy zdecydować, co robić – próbować dalej na wschodniej ścianie czy przenieść się na filar północny. Uczestniczyli w niej także Kurt Diemberger i Sir Edmund Hillary, którzy weszli w skład naszej wyprawy. Ten ostatni wygłosił przemowę, w której argumentował, że lepsza jest porażka na nowej drodze niż zwycięstwo na klasycznej. Słysząc to, wspomniana trójka nagle oznajmiła,że wraca na wschodnią ścianę. Nie wierzyłem własnym uszom, bo przed chwilą słyszałem od nich, że jest bardzo niebezpiecznie. Nie mogłem zrozumieć, jak dobrzy wspinacze mogli tak radykalnie zmienić swoje zdanie w wyniku dyskusji w namiocie. Wtedy zawziąłem się i powiedziałem, że nie idę na tę ścianę. Chciałem przenieść się na północną stronę, ale nie miałem sprzętu. To trochę pokręcona historia. Później nieco żałowałem tych decyzji, ale w momencie ich podejmowania byłem w szoku – nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób sprawy przyjęły taki obrót.

W 1982 roku działałeś z Galenem Rowellem na Cholatse. Galen był pod wielkim wrażeniem stylu, w jakim wspinałeś się na tę górę. Prowadziłeś lodowe wyciągi jeden za drugim, z ciężkim plecakiem i prawie się nie asekurując. Podobno zakładałeś tylko jeden, a czasem wspinałeś się bez żadnego punktu na poszczególnych wyciągach. Czułeś się aż tak pewnie w tym terenie?

(śmiech) Nie ulega wątpliwości, że na tej lodowej ścianie czułem się pewnie. Dużo

wspinałem się wtedy na lodospadach. Miałem świetne czucie w swoich dziabach, mimo że wyglądały niemal tak jak te eksponaty (pokazuje zabytkowy czekan na ścianie pokoju, w którym siedzimy). Nadmiar asekuracji nie jest w moim stylu. Zamiast tracić na to czas, wolę być szybki, co wpływa również na bezpieczeństwo w górach. Poza tym nierzadko na zakładanie asekuracji tracimy więcej sił niż na samo wspinanie. Dlatego jeśli czuję się pewnie, to po prostu napieram, redukując protekcję do niezbędnego minimum.

Prowadziłeś całą drogę na Cholatse? 

Prawie całą.

W Europie Galen Rowell jest znany przede wszystkim jako fotograf. Możesz powiedzieć coś o nim jako o wspinaczu i partnerze? 

Był pewnym punktem każdego zespołu. Twardy jak skała. Niezwykle silny fizycznie. Jego wytrzymałość również była legendarna – odnosił sukcesy w ultramaratonach niedługo przed śmiercią [Galen Rowell zginął w 2002 roku w wypadku samolotowym, miał 62 lata – przyp. red.]. Dobry technicznie, choć w tym aspekcie pewnie go przewyższałem. Zawsze wyglądał na szczęśliwego i miał pozytywne nastawienie do świata. W kryzysowej sytuacji ciężko sobie wyobrazić lepszego partnera.

Obok Chalotse znajduje się Taboche. Wspiąłeś się na ten szczyt direttissimą wschodniej ściany z Jeffem Lowe’em w 1989 roku. Od razu pojechaliście na nią zimą?

Wcześniej, latem 1986 roku, pojechałem na tę ścianę z Jimem Bridwellem i świetnym Japończykiem, Naoe Sakashitą. Ale wtedy nawet nie podeszliśmy pod urwisko z powodu potężnych lawin kamiennych, które z niego leciały. Naoe chyba został w Nepalu, bo planował jeszcze jakąś wspinaczkę z innym Japończykiem, ale my z Jimem wróciliśmy do domu ze świadomością, że na tę ścianę można się wspiąć tylko zimą, kiedy jest ona zamarznięta. Temat powrócił w 1989 roku, gdy zaproponowałem wyjazd Jeffowi Lowe. Tyle że byliśmy wtedy zupełnie nieaktywni wspinaczkowo – ja sprzedawałem outdoorowe ciuchy, współpracując z firmą DuPont, a on zajmował się rozwijaniem marki Lowe Alpine. Powiedziałem mu: „Jeff, musimy w końcu ruszyć tyłki i coś zrobić”. Wyznałem, że mam taki stary projekt i wysłałem mu jego zdjęcie. Odpowiedział: „Jedziemy”. Wszystko zagrało jak trzeba – niska temperatura, ściana lodowa – było lepiej, niż się spodziewałem.

Nie obyło się jednak bez przygód. Najpierw, na pierwszym biwaku miałem objawy obrzęku mózgu. Moje oczy nastawiły ostrość na jakiś przedmiot i tak już zostało – straciłem zdolność koncentrowania wzroku. Powiedziałem więc Jeffowi, że musimy się wycofać, bo źle skończę. Po spędzeniu trzech dni w Pheriche doszedłem do siebie. Problem wyniknął z tego, że Jeff przyleciał do Lukli tydzień przede mną, był lepiej zaaklimatyzowany i zaczęliśmy działać w jego tempie. Gdy poczułem się lepiej, wróciliśmy na ścianę. Zabawne było to, że Jeff miał mały podwieszany namiocik jednoosobowy, a ja nie posiadałem takiego patentu. W rezultacie nie zjedliśmy wspólnie żadnego posiłku w ścianie, bo on wieszał swój kokon gdziekolwiek, a ja musiałem znaleźć dogodne miejsce do wyrąbania półki, na której mogłem się położyć lub usiąść w śpiworze. Czasem spaliśmy oddaleni o trzydzieści metrów i ponownie spotykaliśmy się rankiem.

W wywiadzie zamieszczonym w książce Więcej niż ryzyko Jeff nazwał cię jednym z najlepszych górskich partnerów, jakich miał. Możesz to samo powiedzieć o nim? 

Och, bez wątpienia. Kiedy miałem zaburzenia wzroku podczas pierwszego podejścia i uznałem, że muszę się wycofać, trochę się bałem, że Jeff zdecyduje się iść dalej solo. I myślę, że byłby w stanie tego dokonać, bo technicznie jest znakomitym wspinaczem – dużo lepszym niż ja. Poza tym ten facet ma pancerną psychę: kiedy się na czymś skoncentruje, zapomina o strachu. Na tej ścianie był punkt, powyżej którego bardziej niebezpieczny był wycof niż dalsza wspinaczka do szczytu. I gdy byliśmy nieco ponad tą granicą, Jeff się rozchorował – zaczął wymiotować, wyglądał naprawdę kiepsko. Byłem pewien, że jesteśmy skazani na zjazdy, a ich perspektywa była przerażająca. Ale dał radę.

Próbowałeś utrzymać się z działalności związanej ze sportami outdoorowymi. Pisałeś książki, artykuły, współpracowałeś z markami odzieżowymi. Udało ci się wiązać koniec z końcem w tym biznesie? 

Lubiłem to, sprawiało mi satysfakcję, ale dużych pieniędzy nie przyniosło. Właśnie skończyłem pisać czwartą książkę, ale nie ma ona nic wspólnego z górami. Dotyczy spływu kajakiem morskim rzeką Columbia, która ma 1600 kilometrów i jest bardzo zróżnicowana: od łagodnych odcinków z tamami, po całkiem wartkie, z wirami i kaskadami. Przepłynąłem całą trasę i opisałem ją w formie przewodnika. To była świetna eskapada – żona jechała za mną samochodem i wieczory spędzaliśmy razem, a rankiem znowu startowałem. Pewnie cię to zaskoczy, ale jestem pewien, że ta książka sprzeda się lepiej niż pozycje górskie, bo kajakarstwo morskie jest bardzo popularne na północnym zachodzie USA – w stanach Washington, Idaho, Oregon. Natomiast po okresie, kiedy wiodłem żywot freelancera piszącego książki, zająłem się zawodowo ochroną środowiska jako country commisioner. Pracowałem także w departamencie walczącym z samowolą budowlaną w dzikich rejonach mojego stanu.

W takim razie jestem ciekaw, czy ciągle jesteś myśliwym. Bo trzydzieści lat temu twierdziłeś, że uprawianie myślistwa sprawia ci nawet większą satysfakcję niż wspinanie. 

Zmieniłem się od tego czasu. Z biegiem lat polowanie na zwierzęta sprawiało mi coraz mniejszą przyjemność. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie chcę ich już zabijać. Teraz poluję tylko na bażanty, głównie dlatego, że mam psa myśliwskiego, który potrzebuje ruchu. 

Twój syn jest także znanym wspinaczem i przewodnikiem górskim. Możesz opowiedzieć, jak wprowadzałeś go w arkana sztuki?

Otóż starałem się go nie wprowadzać. Owszem, czasem chodziliśmy na wspólne wspinaczki – na przykład na Grand Teton czy Mount Rainer – i wspinaliśmy się jako zespół bardzo szybko. Ale próbowałem zainteresować go innymi sportami – na przykład kolarstwem górskim, w które wkręcił się mocno na siedem lat. Wtedy sam uprawiałem ten sport, żeby go wspierać. Zależało mi bowiem, aby syn nie szedł moimi śladami i nie próbował ścigać się z osiągnięciami ojca w jego koronnej dyscyplinie. Ale podjął inną decyzję i został świetnym alpinistą. W 2012 roku jego wspinaczka znalazła się na szerokiej liście przejść branych pod uwagę przy nominacjach do Złotego Czekana. W tym roku ponownie trafił na tę listę. Lubi styl “light and fast” i specjalizuje się we wspinaniu na Alasce.

Wspinacie się razem?

Jeździmy wspólnie na lodospady. Tyle że on robi teraz rzeczy nieporównywalnie trudniejsze ode mnie. Wspina się po drogach M9 i WI6+, podczas gdy ja radzę sobie na M6 i WI6.

Jakie widzisz różnice, kiedy porównujesz dzisiejsze środowisko wspinaczkowe ze swoim pokoleniem?

Oczywiście sprzęt. Zmieniły się dziaby, śruby lodowe i wiele innych elementów sprzętu. Oraz poziom wytrenowania. Moje pokolenie także trenowało, ale nie robiliśmy tego, co młodzi robią dzisiaj, powtarzając jedną drogę kilka razy pod rząd celem zrobienia wytrzymałości. Równie zauważalna jest zmiana nastawienia. Młodzi, ambitni wspinacze próbują wszystko robić szybko, na lekko, bez wspomagania tlenowego i Szerpów. Zapoczątkował to Messner, który uwolnił wspinaczkowy świat od ciężaru właściwego dla brytyjskich ekspedycji zdobywczych wyposażonych w tony sprzętu. Dziś mój syn odbiera telefon od przyjaciela, który oznajmia, że pogoda w Ruth Gorge jest świetna, ma tam projekt i proponuje wspólną wspinaczkę. Dzień później wsiadają do samolotu i wieczorem są na miejscu. Rankiem następnego dnia startują, a po zrobieniu drogi wracają do domu. Jest to dla nich nieomal weekendowy wypad, chociaż sama wspinaczka ma taką klasę, że jury bierze ją pod uwagę pod kątem nominacji do Złotego Czekana. W moich czasach musielibyśmy zaplanować taką wyprawę miesiące wcześniej, wymagałoby to specjalnych przygotowań. Jak widać, to już przeszłość.

Kiedy zapytano cię w 1980 roku o twoją pozycję w historii alpinizmu, odpowiedziałeś:,,Wygląda na to, że zrobiłem kilka ciekawych przejść, ale nie sądzę, żeby były one szczególnie istotne dla rozwoju alpinizmu”. Rozmawiamy trzy dni przed wręczeniem ci nagrody Złotego Czekana za całokształt. Wygląda więc na to, że się myliłeś.

Z jednej strony trudno nie przyznać ci racji. Z drugiej poziom prezentowany przez obecną generację jest niebotyczny, o wiele wyższy niż mojego pokolenia. My mieliśmy to szczęście, że mogliśmy zrobić pierwsze wejścia na takie szczyty, jak Great Trango. To była prawdziwa gratka i aż dziw, że nikt nie skorzystał z takiej okazji lata wcześniej. Teraz wspinacze mają nieco mniejsze możliwości eksploracyjne, często muszą poszukiwać nowych linii pomiędzy już istniejącymi, ale technicznie ich osiągnięcia są oszałamiające. Reasumując: jak na możliwości mojego pokolenia, zrobiłem ciekawe rzeczy, ale dzisiaj młodzi wspinacze osiągnęli nowy wymiar alpinizmu.

To jest naturalny proces – kolejne pokolenie staje na barkach poprzedniego, a później historia się powtarza.

Zgadza się, ja też korzystałem z doświadczeń naszych poprzedników. I cieszę się. że – podobnie jak oni – miałem okazję wspinać się przed pojawieniem się telefonów satelitarnych, komórek, gore-texu i innych wynalazków. Kiedy działaliśmy na Uli Biaho, byliśmy całkowicie zdani na siebie – gdyby coś się wydarzyło, sami musielibyśmy sobie z tym poradzić. To sprawiało, że byliśmy bardziej samowystarczalni. A co za tym idzie – poczucie wolności też było większe. Jestem szczęściarzem, że działałem w takiej erze.


REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024