10 naj… – Jakub Radziejowski

Tekst i zdjęcia / Jakub Radziejowski
Zdjęcie otwarcia / Autor na szczycie Cerro Torre; fot. Marcin Tomaszewski


– Tato, umiesz liczyć po japońsku do dziesięciu?

– No pewnie: iedinnn, dwiji, ciiii!, ćteriii, pienććć…

– Nie umiesz, nie umiesz, a po chińsku umiesz? – naciska siedmiolatek, od kwartału, wzorem starszego brata, trenujący judo.

– Jasne, synku: iedinnn, dwiji, ciiii!, ćteriii, pienććć…

– Nie umiesz, nie wygłupiaj się. Po japońsku to idzie tak…

ICHI

Budzę się obolały, jak nigdy. Ze zdziwieniem odkrywam, że leżę w namiocie, a spod paznokci leje się krew. Obok siedzi Maciek i z uwagą ogląda swoje palce – wyglądają tak samo jak moje. Głowa boli jak po niezłej libacji. Powoli odtwarzam wczorajszy dzień… A może dzisiejszy? Tak, chyba dzisiejszy, w końcu położyliśmy się spać nad ranem. „Niezła impra była…”. Uśmiecham się do siebie.

Wszystko boli tak, że nie wiem, czy będę w stanie nie tylko rozpocząć gotowanie, ale i zapiąć kurtkę przed wyjściem z namiotu na lodowiec. Próbuję się ruszyć, ale stan dłoni uniemożliwia jakiekolwiek manewry. Maciek nie czuje się lepiej, choć, jak na przyszłego, ale i niedoszłego inżyniera przystało, próbuje uporządkować przestrzeń wokół siebie i zacząć od najważniejszego – zatamowania krwi lejącej się spod paznokci.

Mija pewnie godzina od chwili, gdy się obudziliśmy, a w namiocie niewiele się zmienia. Zamieniliśmy raptem kilka słów, jesteśmy zbyt zmęczeni, by się cieszyć drogą i udanym zejściem w burzy śnieżnej, która dopadła nas na wyjściu ze ściany.

– Guys, are you still sleeping? – dochodzi nas niespodziewanie z zewnątrz namiotu. To Alex i Julian, dwaj znakomici austriaccy alpiniści, także spędzający swoje wspinaczkowe wakacje w Ruth Gorge.

Maciek jest bliżej wyjścia, walcząc z bólem otwiera suwak. Przed namiotem rozpościera się niecodzienny widok. Chłopaki stoją po łydki w świeżym opadzie śniegu, pogoda nadal jest słaba. Obaj ubrani tak, jakby właśnie wybierali się na syte wspinanie. Z tym że Alex zamiast czekanów trzyma w rękach patelnię i maszynkę do gotowania, a Julian plastikową siatkę z mąką, mlekiem i jajkami. Obaj uśmiechnięci od ucha do ucha.

– You’ve done fucking well, boys. We were watching you.

Julian smaży austriackie naleśniki, Alaska 2002
arch. Jakub Radziejowski

Rozstawiają maszynkę i wesoło zagadują nas o szczegóły wspinaczki. Ledwo jesteśmy w stanie odpowiadać, nasze nieporadne ruchy i klecone zdania wyraźnie ich bawią.

– Nic nie musicie robić, usmażymy wam naleśniki. Nie ma to jak austriackie naleśniki po wysiłku…

Kolejne dwie godziny mijają w błogiej świadomości, że już nic nie muszę, że mogę ot tak siedzieć w śpiworze, przy otwartym namiotowym wejściu, zajadać się pysznymi „penkejkami”, a ktoś się o mnie bezinteresownie troszczy. Tak po prostu, bez celu i bez przyczyny. Tylko dlatego, że jesteśmy zmęczeni, głodni i obolali, Alex i Julian przez pół dnia wymyślają coraz to nowe nadzienie do naleśników, wesoło z nami rozmawiają i gotują wodę.

– You should drink a lot – z radosnym uśmiechem Julian wręcza mi kolejną herbatę. Zamykam oczy i cieszę się gorącym płynem.

NI

Czuliście kiedyś, że możecie wszystko? Że to TEN dzień? Że utrzymacie każdą krawądkę, że przebiegniecie każdy kilometr? Najlepsze uczucie pod słońcem, nie? Organizm słucha, ty nie robisz błędów, czytasz sekwencję ruchów od razu, jesteś spokojny i pamiętasz o tym, żeby się nie spalić na starcie. Wiesz, że i tak wszystko pójdzie jak należy.

A jednak… Walę się znowu, tuż sponad trudności. Wiem, że to TEN dzień, wiem, że nic mnie nie ma prawa zatrzymać. A jednak znowu spadam przed końcem drogi. Patrzę w dół, widzę, że Ania spodziewa się tradycyjnej w takiej sytuacji z moich ust, kury przez „w” i patrzy z zaciekawieniem na to, co zrobię. Chłopcy bawią się tuż obok.

– Daj luz, dokończę po palach. Ściągnę ekspresy i pójdziemy gdzie indziej.

– Na pewno nie chcesz spróbować jeszcze raz?

Młodszy jest jeszcze bardzo mały, jeździmy w skały głównie dla mnie. Jedno koncentruje się na wyniku, a drugie na dziecku pod skałami. To bierze na siebie Ania.

– Nie, jest ok.

Idziemy pod zupełnie inną skałkę, bawię się chwilę z chłopakami. Ania coś sobie prowadzi, a ja robię dwie czy trzy drogi o stopień łatwiejsze od celu na dziś. Padają łatwo, bo to „TEN dzień” i przecież nic nie ma prawa mnie zatrzymać. Każda krawądka i te sprawy, wiecie. A cel będzie musiał poczekać na dzień trochę gorszy, bo taki jak dziś długo się nie powtórzy. Z drugiej strony – odpuściłem nerwowe miotanie się za wszelką cenę.

To też jest dobre uczucie.

SAN

Od iluś tam godzin walczymy w burzy śnieżnej na naszej ścianie ścian. Zasadniczo nam nie idzie. A właściwie to idzie – wolno i niezbornie. Do tego wiatr i śnieg sprawiają, że nie słyszymy się nawet na kilka metrów, a wymęczone po sylwestrze organizmy tracą siły szybciej niż zwykle.

Decyzja zapada, zjeżdżamy. Wcale nie jest lepiej niż do góry. Przez Wielki Okap zjeżdżamy gdzieś z boku, zostawiając własne haki. Rzucona w dół lina natychmiast porwana jest przez wiatr do góry i na nieszczęście zaczepia się gdzieś ponad nami. Kilkugodzinna walka i po pewnej redukcji zasobów sprzętu oraz dwudziestu godzinach akcji non stop lądujemy na Stawie. Do schronu wracamy ze dwie godziny, ostatnie kilkadziesiąt metrów przed Chatką na Włosienicy prawie się czołgamy. Jest czwarta w nocy, a nam ze zmęczenia nie chce się spać. Dziewczyny wstają i przez dwie godziny gotują, robią kanapki i donoszą to wszystko na stół. Wykańczamy posylwestrowe zapasy słowackiego bílego vína.

Patrzę na siebie z boku i widzę ucieleśnienie chłopięcych marzeń o powrocie z wojennego wypadu na pozycje przeciwnika. Loteria, świszczące kule, napięcie, stres i kolega, na którego zawsze możesz liczyć. A po powrocie „sanitariuszka Małgorzatka” donosi pluj-zupę i rarytasy w postaci chleba. Ot, takie dziecięce wyobrażenia o byciu mężczyzną. Więc siedzę we własnych okopach, w domu właściwie, stres odpływa, patrzę spod przymkniętych oczu na Artka i Łukasza, kręcące się dziewczyny i jestem szczęśliwy, że kolejny raz się udało.

Autor asekurujący Łukasza Müllera podczas próby zimowego przejścia filara Kazalnicy, styczeń 1999
fot. A. Hojny

YON

Obserwuję Marcina przedzierającego się przez wielki śnieżny grzyb oddzielający nas od szczytu. Idzie mu sprawnie, mimo że na pewno jest trudno i ryzykownie. Do tej pory dzieliliśmy się prowadzeniem mniej więcej po równo, może z lekkim wskazaniem na niego. Jest dużo lepszy – widzę to po raz kolejny. Idzie mu na pewno szybciej, niż gdybym to ja był na jego miejscu.

Mimo to czuję satysfakcję, bo wiem, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty, warunki są świetne i chyba nic już nie stanie na przeszkodzie temu, bym zaraz za nim wszedł na szczyt góry, o której marzę od szesnastu, może siedemnastu lat. W każdym razie od czasu, gdy zaczynałem się wspinać.

Marcin znika w lodowym tunelu i po dalszych kilkunastu minutach słyszę, że mogę iść. Ruszam, nie jest łatwo, a ja już jestem zmęczony. Nawet najpiękniejszy lodowy tunel na świecie nie cieszy tak jak powinien. Dochodzę do stanowiska i widzę, że jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę, ale już ewidentnie łatwego terenu. Chcę oddać Marcinowi sprzęt, by ten, sprawiedliwie i zgodnie z wkładem włożonym we wspinaczkę, szczególnie w jej ostatniej fazie, wszedł pierwszy na wierzchołek.

– Idź ty – słyszę. – Należy ci się. – Ruszam i po chwili szczęśliwy rozglądam się ze szczytu. Nie wiem tylko, czy cieszy mnie bardziej spełnienie marzenia, czy gest partnera.

GO

Kręcimy się po krawędzi lodowca, szukając wejścia moreną na plateau, na którym powinno znajdować się schronisko Couvercle. Za nami fajna lodowa ściana, przepisowe zjazdy na drugą stronę, bezpieczne zejście lodowcem. Przed nami podobno ewidentna ścieżka do schroniska. W końcu Maciek już tu był, przygodnie spotkani Francuzi też. Kręcimy się coraz dłużej, nad nami ziemisto skalne ściany. Sto metrów w prawo, sto metrów w lewo, dwieście tu, dwieście tam. W końcu siadam zmęczony na kamieniu i wołam do Maćka, że późno jest, szkoda nocy i ja się tu kładę. Ja, który jestem gotów się wycofać z drogi, byle tylko na noc mieć porządny dach nad głową, chcę się położyć na kamieniu? O krok od schroniska? Bez śpiwora? A jednak.

Chłopcy kręcą się jeszcze chwilę, chyba tylko po to, by sobie udowodnić, że zrobili wszystko, co w ich mocy. Wreszcie, każdy znajduje sobie zakamarek na granicy lodowca, by przeczekać noc.

Kładę się na wąskim kamieniu długości może metra z kawałkiem, o lekkim nachyleniu. Nogi w plecak, na górę puchówka, głowa skierowana w stronę Jorassów. Budząc się co jakiś czas, przez całą noc obserwuję światełka wycofującego się zespołu. Jest przytulnie, a przede wszystkim nie tak zimno, jak się spodziewałem. Rozgwieżdżone niebo działa uspokajająco. Przypomina mi się Bilbo Baggins przygotowujący swoje sławetne urodziny: This will be a night to remember! I jest.

A rano, kiedy robi się jasno, pakuję rzeczy do plecaka, podnoszę wzrok i… oczywiście zaraz nad sobą widzę ścieżkę podejściową do Couvercle’a.

Po niezaplanowanym biwaku. Poranek z widokiem na masyw Mont Blanc, październik 2011

ROKU

Zima. Szczyt. Tuż przed zmrokiem. Albo tuż po.

Wielka Turnia, Giewont, Mięgusz, Szatan, Rumanowy, Kaczy Mnich, no i Kazalnica – ta Mięguszowiecka i ta Miętusia. Maciek, Jarek, Kazik, Łukasz, Robert, Wojtek, Mario, Grzesiek, Krzyś, Marcin. To samo uczucie, wiele różnych miejsc.

Dobrze wykonana, nikomu niepotrzebna robota. Świetna pogoda, pewność, że w zejściu nie będzie niespodzianek. Że jeszcze chwilę można posiedzieć na wierzchołku, cieszyć się widokami, zrobioną drogą, doborowym towarzystwem. Świadomość, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Że spokojnie i uważnie sobie zejdziemy, że nic złego się nie przytrafi.

Taki naprawdę dobry dzień w górach.

Robert, Łukasz i Kazik na szczycie MSW, zima 2000

SHICHI

Budzi mnie w nocy szarpanie. Jak przez mgłę widzę zaniepokojonego Maćka i Łysego, który próbuje mnie posadzić i wręczyć butelkę z wodą. Nie jestem w stanie ani siedzieć, ani utrzymać butelki w rękach. Po chwili dociera do mnie, że obok stoją też Grzesiek, Jacek i Mariusz. Cała piątka na coś się namawia, chyba na mnie? Po chwili czuję, że zaczynają mnie ubierać, a ja wciąż nie do końca wiem, o co chodzi. Wynoszą mnie przed chatkę, zimne, nocne himalajskie powietrze lekko mnie otrzeźwia.

Zaczynam rozumieć, co do mnie mówią, już wiem, że zachorowałem, że wysokość, że trzeba szybko na dół. Z poprzednich dwóch dni pamiętam tylko kłujący ból głowy, fatalne samopoczucie, zwracanie posiłków i pełne przekonanie, że to tylko tymczasowo i że zaraz dojdę do siebie…

Panowie się nie ceregielą, najpierw znoszą mnie w trzech czwartych, potem w połowie, wreszcie, gdy już potrafię zrobić kilka samodzielnych kroków – techniką „na Łysego” (wiszę za nim z tyłu, przebierając powoli nogami). Dajemy stokiem prosto w dół do Periche.

Kiedy jesteśmy kilometr niżej, jestem już w stanie iść samodzielnie, może nie więcej niż 20–30 kroków na raz, ale jakoś się przemieszczam. W Periche ląduję w sezonowym punkcie medycznym, gdzie amerykańscy lekarze mierzą mi saturację na poziomie 50% i zalecają natychmiastową ewakuację śmigłem do Katmandu. Po podłączeniu do tlenu zaczynam jasno myśleć, jestem też w stanie wykonać telefon do agencji i do ubezpieczyciela. Wieczorem ląduję w szpitalu.

Kilka kolejnych dni spędzam w Pokharze, czekając na Maćka i Kasię, dla których ta wyprawa, przeze mnie, także się skończyła przed czasem. Spaceruję z widokiem na Machapuchare, czytam książki i myślę o tym, że mam dużo szczęścia. Do ludzi.

Podłączony pod tlen, czekając na śmigło, Khumbu 2008
fot. J. Patrzykont

HACHI

Biegnę już kilkadziesiąt kilometrów i wiem, że ten kryzys jest znacznie poważniejszy od poprzednich. Do mety jeszcze kilkanaście kilometrów, a ja nie mam ni grama energii. Na podejściu daję się przegonić dwójce, z którą biegnę od kilkunastu minut. No cóż, muszę uznać ich wyższość. Na kolejnym podejściu zwalniam i, cały czas idąc, zjadam ostatnie zapasy. Dużo piję.

Mija kilka kolejnych minut i czuję, że nogi przestały się za mną ciągnąć i przypomniały sobie, do czego służą. Po chwili zaczyna się zbieg, ruszam bardziej zdecydowanie i wiem, że kryzys minął. Wpadam w absolutną euforię i czuję, że biegnę w tempie bardziej pół- niż ultramaratońskim. Doganiam chłopaków, widzę, że teraz oni mają kryzys. Po chwili znowu do góry, tym razem nie zwalniam, już się nie oszczędzam, tylko biegnę.

Mam wrażenie, że nic mnie nie zatrzyma, że dobiegnę na pełnym gazie do mety i że zapas energii wzrósł niespodziewanie do poziomu przedstartowego. A jak nagle przesuną metę, dajmy na to o dwadzieścia kilometrów, to ja bez problemu sobie poradzę. Że jakbym tylko chciał, mogę przyspieszyć i biec tak bez końca. Jeszcze przed momentem sam do siebie mówiłem, że po co mi to było, po jakiego wała tak się męczę. A w tej chwili już wiem… To chyba jasne, nie? Po prostu, bo tak!

Biegi górskie są trochę jak życie. Ciągła przeplatanka letniego napalenia, jesiennych depresji, zimowych kryzysów i wiosennej euforii. Trzeba tylko to wszystko zaakceptować i mieć świadomość, że żadne z nich nie będzie trwało w nieskończoność. Wtedy jest łatwiej.

KYUU

Jakiś czas temu przestaliśmy liczyć sekundy mijające od błyśnięcia do grzmotu. Straciło to sens, bo natężenie piorunów jest takie, że nie wiemy, który grzmot należy do którego błyśnięcia. Jesteśmy gdzieś na czterech tysiącach, ze sto metrów poniżej szczytu. Kilkugodzinny opad gradu sprawił, że ściana z sierpniowej powoli zamienia się w styczniową. Stoimy na baczność pod lekko wywieszającą się płytą i pocieszamy, że niezapowiedziana przez meteo burza w Alpach nie może trwać zbyt długo. Ile? Godzinę, dwie?

I tak powtarzamy sobie przez pięć godzin, stojąc cały czas w butkach wspinaczkowych na wypadek, gdyby cholera się jednak przed zmrokiem skończyła i gdyby się dało iść jeszcze dziś do szczytu. Kiedy w końcu burza zamiera, zakładamy buty, mościmy sobie siedzisko wśród gradowych kulek i patrzymy na wspaniały zachód słońca nad Chamonix. Mimo że przed nami bardzo mroźna noc i długie zejście na włoską stronę, jesteśmy dość spokojni i chyba nawet weseli, choć nie jestem tego zupełnie pewien. W końcu najgorsze już za nami.

Nagroda po burzy pod szczytem Grandes Jorasses, sierpień 2003

JUU

Właściwie nie zapytałem naczelnego, jakie to ma być „dziesięć naj” w górach. Najlepsze? Nie da się. Za dużo dobrych wspomnień. Najbardziej spektakularne? Tym bardziej się nie da, bo z perspektywy czasu ta kategoria nie istnieje. Najtrudniejsze, a może najgorsze? Nie, to chyba też nie o to chodzi. A przynajmniej, gdybym był naczelnym GÓR, oczekiwałbym czegoś innego.

Takie, które najsilniej zostały w pamięci? No dobrze, ale jak dokonać selekcji, kiedy kilkugodzinna burza tuż pod szczytem, owszem, na zawsze pozostaje w pamięci, ale znacznie lepiej pamiętam śpiewo-wydzieranie się z Artkiem na całe gardło, podczas wspinaczki na ŻTM-ie? Chyba wtedy przykleiło się do nas Papa Dance…

Może najbardziej prawdziwe? Nie wiem, ile po tych latach sam sobie dopowiedziałem i dorobiłem. Które z tych dialogów rzeczywiście miały miejsce w takim kształcie?

To może najbardziej szczere. Trochę nieswojo się odsłaniać, a i do głowy za dużo zdarzeń się wciska, ale przynajmniej metoda łatwa. Bierzemy pierwsze z brzegu i jedziemy. Byle szczerze.

  1. Alaska, Ruth Gorge. Poranek po pierwszym przejściu non stop (36 h) Filara Cobry na Mount Barrill, z Maćkiem Ciesielskim i Zackiem Martinem (USA), czerwiec 2002 r. Wspomniani w tekście Alex i Julian zginęli rok później w Andach, zasypani przez obryw seraków.
  2. Gdzieś pomiędzy Górą Zborów a Rzędkowicami, czerwiec 2009 r.
  3. Próba na Filarze Kazalnicy z Arturem Hojnym i Łukaszem Müllerem, styczeń 2000 r.
  4. Patagonia, Cerro Torre. Zachodnia ściana z Marcinem Tomaszewskim, listopad 2012 r.
  5. Alpy, Glacier de Talèfre, po przejściu drogi Ginat na Les Droites z Maćkiem Ciesielskim, październik 2011 r.
  6. Tatry zimą, to tu to tam. Różni partnerzy, różne lata.
  7. Himalaje, rejon Khumbu, pod północną ścianą Cholatse, październik 2008 r.
  8. Bieg Ultra Granią Tatr, sierpień 2013 r.
  9. Alpy, Filar Walkera na Grandes Jorasses z Maćkiem Ciesielskim, sierpień 2003 r.
  10. Warszawa, kwiecień 2015 r.

Tekst został opublikowany w 243 (2/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024