ZIMOWY BROAD PEAK – ROZMOWA Z EKSPERTEM

Po 10 latach od pamiętnej, zimowej wyprawy na Broad Peak w 2013 roku z ROBERTEM SZYMCZAKIEM, ekspertem medycyny wysokogórskiej i ratunkowej, rozmawia KRYSTYNA PALMOWSKA.

„Bezpośrednią przyczyną śmierci Tomasza Kowalskiego było prawdopodobnie nieoczekiwane, dramatyczne osłabienie organizmu spowodowane trudami wejścia i wysokością oraz wychłodzenie spowodowane długą ekspozycją na niskie temperatury. Tomasz Kowalski nie miał obrażeń ortopedycznych, które mogłyby spowodować niemożność poruszania się”.

TAK BRZMI OCENA ZAWARTA W RAPORCIE KOMISJI PZA. PO PRZESŁUCHANIU NAGRAŃ ROZMÓW PROWADZONYCH PRZEZ RADIO PODCZAS ZEJŚCIA ZE SZCZYTU NADAL JĄ PODTRZYMUJESZ CZY COŚ BYŚ ZMODYFIKOWAŁ?

Zgadzam się z nią. Wyczerpanie organizmu, zatrzymanie w zejściu ze szczytu i w konsekwencji stopniowe wychłodzenie ciała to najbardziej prawdopodobne przyczyny śmierci Tomka Kowalskiego na Broad Peaku.

Nagrania pozwalają ocenić stan zdrowia Tomka Kowalskiego w trakcie kilkunastu ostatnich, krytycznych godzin spędzonych przez niego w wysokogórskiej strefie śmierci. Umożliwiają one również odtworzenie prawdopodobnego przebiegu zdarzeń podczas zejścia ze szczytu Tomka i Maćka Berbeki. Z punktu widzenia lekarza ratunkowego zajmującego się medycyną wysokogórską wartość tych nagrań w kontekście poznania granic przetrwania organizmu człowieka w „strefie śmierci” oraz możliwych do podjęcia w przyszłości działań prewencyjnych i ratunkowych jest nieoceniona.

Robert Szymczak – Broad Peak, wyprawa zimowa 2008/2009

JAK WIĘC TERAZ WIDZISZ PRZEBIEG WYDARZEŃ?

Problemy, z jakimi Tomek mierzy się na początku zejścia ze szczytu, takie jak uczucie braku powietrza i nagłe, znaczne opadnięcie z sił, mogłyby wskazywać na początek wysokościowego obrzęku płuc (HAPE), który charakteryzuje się wyraźnym spadkiem tolerancji na wysiłek oraz dusznością. Dalszy przebieg wydarzeń nie wskazuje jednak na rozwinięcie się ciężkich objawów HAPE.

Zwraca uwagę fakt, że Tomek z powodu wolnego tempa schodzenia znalazł się na końcu całej grupy, za Maćkiem, który był od niego dwa razy starszy. Trzeba przy tym pamiętać o warunkach, jakim wtedy musiał stawić czoła: ciemnościach powodujących gorszą orientację w terenie i nagłym spadku temperatury powietrza. Było to dla niego źródłem znacznego stresu, nie wpływało dobrze na jego stan psychiczny i mogło wywołać panikę, nadmierne skupienie się na reakcjach organizmu, uznanie ich za nieprawidłowe, a nawet, potencjalnie, poddanie się. Objawy, jakie prezentował, mogły zatem być spotęgowane działaniem w pojedynkę w bardzo trudnych warunkach.

ALE W KOŃCU, JAK WYNIKA Z NAGRAŃ, POKONAŁ SŁABOŚĆ I DOSZEDŁ DO MAĆKA?

Tak, fakt, że Maciek zaczekał na Tomka, to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych momentów tej historii. Kowalski przezwyciężył osłabienie i około 21:00 dotarł do Berbeki. Możliwe, że Maciek wcześniej nie zorientował się, że Tomek nagle stracił siły w zejściu, dlatego przez pierwszych kilka godzin po wejściu na szczyt szli osobno. Maciek czekał na Rocky Summit, potem zaś, przynajmniej przez trzy godziny, od 21:00 do północy, byli razem. W pewnym momencie zatrzymali się, żeby zabiwakować. O 23:00 Tomek informuje Krzyśka [Wielickiego – przyp. red.], że „Maciek nie chce gadać”. Z nagrania nie wynika, że dzieje się coś nadzwyczajnego, sam Wielicki tłumaczy tę odmowę zmęczeniem Berbeki. Potem ta dwójka pod wpływem perswazji Krzyśka rusza dalej. Około północy Tomek mówi, że do przełęczy mają jeszcze kilka zjazdów. Przez kolejne dwie godziny nie wiadomo, co się dzieje. Nie można wykluczyć tego, że Tomek i Maciek schodzą razem. Pewne jest to, że mniej więcej od 2:00 Tomek jest już sam.

CO SĄDZISZ O HIPOTEZIE WYCZERPANIA PRZEZ TOMKA WSZYSTKICH SIŁ W DRODZE NA SZCZYT, KTÓRE MA BYĆ TYPOWE DLA MARATOŃCZYKÓW?

Jestem co do niej sceptyczny. Oprócz biegania maratonów Tomek miał doświadczenie zebrane podczas trawersu Denali czy zdobywania siedmiotysięczników w ramach Śnieżnej Pantery. Musiał wiedzieć o konieczności zachowania sił na zejście ze szczytu. Myślę też, że dobrze znał reakcje swojego organizmu na wysokość. Objawy, jakie pojawiły się w zejściu, musiały być dla niego czymś nowym. Szukał pomocy medycznej, pytał, czy ma coś wziąć z apteczki. To sugeruje, iż słusznie uznał je za nieprawidłowe, wynikające z pobytu na wysokości. Pomimo osłabienia i spadku wydolności wykrzesał z siebie jednak dość sił, żeby pokonać jakieś dwie trzecie drogi do przełęczy – podszedł na Rocky Summit i zszedł spory odcinek trudnej grani w jej kierunku. O 2:00 znalazł się w miejscu oddalonym od niej o jakąś godzinę. Prawdopodobnie pozostał tam przez kolejne cztery godziny, podczas których jego stan na pewno się pogorszył. Co zaskakujące i świadczące o sile organizmu, o 6:00 rano – po ponad dobie od rozpoczęcia ataku z obozu IV, po 12 godzinach od wejścia na szczyt i po czterech godzinach biwaku – zapowiada kontynuację schodzenia. W którymś momencie, według relacji Krzysztofa Wielickiego, prawdopodobnie obsunął się i w konsekwencji doszło u niego do obluzowania raka. To oraz wyczerpanie organizmu ostatecznie uniemożliwiło mu dalsze zejście, doprowadzając do ciężkiego wychłodzenia i śmierci.

Artur Hajzer na polach śnieżnych poniżej obozu III, zima 2008/09

A WIĘC LOS TOMKA NIE BYŁ Z GÓRY PRZESĄDZONY?

Wszystko razem – schodzenie przez około 12 godzin w nocy, w zimie, powyżej 8000 metrów, zachowanie przytomności – może świadczyć o tym, że Tomek miał potencjał, żeby przeżyć. To nie był przypadek Tomka Mackiewicza, który po wejściu na szczyt stracił wzrok w wyniku ślepoty śnieżnej lub zaburzeń funkcji mózgu, podczas zejścia wymagał sprowadzania, miał znaczne kłopoty z oddychaniem, a od 7280 metrów nie był w stanie iść. Tomek Mackiewicz miał prawdopodobnie objawy ciężkiego wysokościowego obrzęku mózgu i płuc. Tymczasem bezpośrednią przyczyną śmierci Tomka Kowalskiego było najprawdopodobniej wychłodzenie organizmu, do którego doszło po zaprzestaniu schodzenia. Przyczyną pozostania na wysokości było wyczerpanie organizmu. Nie można wykluczyć towarzyszącego wysokościowego obrzęku płuc. Tomek Kowalski miał potencjalną szansę przeżycia pod warunkiem, że byłby lub pojawiłby się przy nim w porę ktoś mający dość sił, żeby mu realnie pomóc: dostarczyć tlen, podać deksametazon i sprowadzić. W tamtych warunkach nocą mógłby dokonać tego jedynie kilkuosobowy zespół asekurujący, wchodzący na tlenie oraz wyposażony w tlen i leki.

TYLKO ŻE WTEDY NIKOGO TAKIEGO NIE BYŁO. JEGO PARTNERZY Z ATAKU ZESZLI DO OSTATNIEGO OBOZU OSTATKIEM SIŁ, ZUPEŁNIE WYCZERPANI. Z KOLEI W ODWODZIE, W OBOZIE II, ZOSTAŁ TYLKO JEDEN CZŁOWIEK, KARIM, KTÓRY ZE WZGLĘDU NA ODLEGŁOŚĆ NIE MIAŁ SZANS NA DOTARCIE DO TOMKA NA CZAS. NIE MÓWIĄC JUŻ O TYM, ŻE SAMOTNIE NIEWIELE MÓGŁ ZDZIAŁAĆ BEZ NARAŻANIA PRZY TYM WŁASNEGO ŻYCIA.

Niestety, fakty wskazują na to, że logistyka ataku ustawiona była pod scenariusz pozytywny, nie brała pod uwagę wariantu, że coś może pójść nie tak. Nie przedyskutowano, co robić w sytuacji awaryjnej, nie było jasnego planu na wypadek choroby lub urazu w zejściu. To, co się stało, było dużym zaskoczeniem dla całego zespołu.

Trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że nawet najlepsza logistyka ataku szczytowego rozpisana dla czterech himalaistów, z których dwóch atakuje szczyt, nie daje zbyt wielkiej szansy na przeprowadzenia skutecznej akcji ratunkowej powyżej 8000 metrów. Dwójka asekurująca, niebiorąca udziału w ataku szczytowym, musiałaby być wyposażona w przynajmniej pięć butli, aby sprawnie dojść do poszkodowanego, dać mu tlen i go sprowadzić. By taka akcja miała szanse powodzenia,  poszkodowany po podaniu tlenu i leków musiałby być w stanie poruszać się w miarę samodzielnie. Działanie małym zespołem znacznie ogranicza możliwości ratunkowe.


Cały tekst został opublikowany w 292 numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku –
czytaj.goryonline.com


Zdjęcie główne / Widok z bazy na schowany w chmurach na Broad Peak
Rozmawiała / Krystyna Palmowska
Zdjęcia / Robert Szymczak

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023