Z GÓR WRACAJMY NAWET BEZ TARCZY!

O romantycznej, młodzieńczej pasji, która zaowocowała górskimi przygodami, fantazji wspinaczy lat 60., wybitnych osobowościach naszego środowiska oraz o dobrych i złych stronach zmian kształtujących alpinizm z LUDWIKIEM WILCZYŃSKIM rozmawia ANDRZEJ MIREK.

CO ZAINSPIROWAŁO CIĘ DO TEGO, BY ZAINTERESOWAĆ SIĘ GÓRAMI?

Początki nie były wspinaczkowe. Chciałem po prostu być „Indianinem”. Dominowały więc włóczęgi po podmiejskich lasach i tęsknota za wielką przygodą. Objawiało się to też wstrętem do dużego miasta, gdzie ludzi układa się warstwami, a powietrze już w latach 50. nie było bezbarwne. Ważne były lektury. Od Karola Maya w dzieciństwie, przez Curwooda, aż po ukochanego Londona. Największe wrażenie robił powtarzający się motyw ucieczki z miasta w jakąś nieokreśloną głuszę, bo przyroda wydawała mi się wtedy niezniszczalnym światem awanturników i wolnych dusz. Skąd mogłem wiedzieć, że już niedługo cywilizacja fotela z motorkiem wedrze się w najdziksze zakątki globu maszynami latającymi, samochodami, motocyklami, wyciągami narciarskimi, quadami oraz skuterami śnieżnymi i wodnymi? Żeby nikogo nie pominąć, motorki ostatnio zamontowano w rowerach i hulajnogach.

Tymczasem, o zgrozo, realizowałem marzenia ojca i uczęszczałem do liceum muzycznego. Kochałem muzykę, ale za żadne skarby nie chciałem być muzykiem. Wczesną młodość „przegrałem więc na trąbce”, jak to skomentował mój syn Przemysław. Jeszcze przed maturą szkolny przyjaciel, Marian Dziatkowiak, namawiał mnie na wspinanie, ale skończyło się tylko na włóczęgach po Bieszczadach. To była solidna turystyka, z namiotem i kociołkiem, nauka rozpalania ognia nawet w ulewnym deszczu i orientacja w terenie poza szlakami, które już wtedy, w połowie lat 60., staraliśmy się omijać.

W Andach Peruwiańskich, 1973 r.

A JAK TRAFIŁEŚ NA KURS WSPINACZKOWY?

Wspinanie zaczęło się dopiero na pierwszym roku studiów. Marian wreszcie namówił mnie na kurs w bydgoskim Klubie Wysokogórskim. Dobrze pamiętam dygot, z jakim podchodziłem do egzaminu z topografii. Wydawało mi się, że w górach zdecydowanie najważniejsze jest tempo i to ono powinno odróżniać ludzi gór od całej reszty. Topografia stanowiła nudny dodatek. Z taką wiedzą, czyli bez wiedzy, stanąłem przed starszym klubowym kolegą, Januszem Szczęsnym. Egzaminator zapytał mnie o nazwisko i powiedział: „No, u mnie już przecież masz zaliczone”. „Ahaa” – odparłem przerażony i wycofałem się ostrożnie, żeby nie zapeszyć cudownego ocalenia.

Zostałem więc kursantem i latem 1968 roku stanąłem pod płytą Lerskiego i Granią Kościelców. Spodziewałem się większych emocji, przez co na stanowiskach dominowały nuda i rozkojarzenie. Po następnym dniu, spędzonym na grani doliny Pańszczyca, mój instruktor musiał wyjechać i na do widzenia powiedział, żebym dał sobie spokój ze wspinaniem. Byłem zdołowany. Koledzy z Bydgoszczy, Lechu Kursant Skarżyński i Andrzej Dziadek Michnowski, grubym słowem podsumowali instruktora, przywracając mi poczucie własnej wartości.

PRZYBLIŻYSZ TWÓJ START W SAMODZIELNOŚĆ?

Początki były słabe i to nie tylko z powodu „dobrej rady” instruktora, ale również ze względów technicznych. Mianowicie miałem problemy od stopnia IV. Silne ręce i brak wiary w obuwie, które przypominało dzisiejsze tak zwane glany, owocowały próbami wspinaczki na rękach, z ograniczonym użyciem nóg. Na początku drugiego sezonu z pomocą przyszło mi „indiańskie” doświadczenie z młodości. Dobre rady w rodzaju „stój na nogach” przetłumaczyłem sobie na podchody. Dopiero wyobrażając sobie, że bezszelestnie skradam się do góry, odkryłem właściwą technikę. Progres przyszedł szybko, a lata 1971 i 1972 to już dużo dróg skrajnie trudnych (ówczesne VI) – od Bułgarii przez Kazalnicę i Małego Młynarza po Łomnicę. Zwieńczeniem tego okresu było zimowe przejście Direttissimy Mniszka w lutym 1972 roku ze Zdzichem Krajnikiem, również z bydgoskiego KW. Pierwszego wieczora w schronisku ktoś z Warszawy powiedział mi: „Stary! Kurczab wpisał cię do kapownika!”. Znalazłem się w siódmym niebie. Młodym wspinaczkom i wspinaczom powiem, że oznaczało to zainteresowanie ówczesnej Komisji Sportowej.

Na szczycie Dhaulagiri, 1980 r.

GIENEK CHROBAK, WOJTEK KURTYKA, WALEK FIUT, KRZYSIEK PANKIEWICZ… DOBRZE ICH POZNAŁEŚ W GÓRACH?

Gienek był mistrzem przestrzeni. Wspinał się płynnie i jakby bez wysiłku. Miało się wrażenie, że całkowicie panuje nad otaczającym go terenem. Taktyka była jego mocną stroną. Mimo że był górskim marzycielem, nowe drogi miał wszechstronnie opatrzone i po inżyniersku zaplanowane.

Wojtka wszyscy znają, więc powiem tylko, że zazdrościłem mu totalnego zaangażowania we wspinanie. Był uosobieniem środowiskowej elity w dobrym znaczeniu. Obserwując jego poczynania w kwestii stylu i technicznej doskonałości, powtarzaliśmy znane określenie: udręczenie absolutem. Przez całe życie był opętany dążeniem do doskonałości. Do dziś mu tego zazdroszczę. Poprzedniej wiosny, po wspinaniu na Dupie Słonia, niezadowolony ze swojej i mojej formy Wojtek powiedział: „Jeśli nie ma się głosu, to się nie śpiewa arii”. Mam inne zdanie. Na starość arie można też nucić przy goleniu.

Walek Fiut to nie tylko mój przyjaciel, u którego podziwiam niezwykłą uczciwość i głębokie chrześcijańskie zaangażowanie, ale także wspinacz o niezwykłej fizycznej wytrzymałości i niezłomnym bojowym duchu. Tylko pech i brak autoreklamy sprawił, że nie został pierwszym zimowym zdobywcą Everestu czy kolekcji ośmiotysięczników. Był przy tym mocnym wspinaczem ścianowym. Świetnym towarzyszem górskim i kolegą jest do dziś.

Rozmawiał / ANDRZEJ MIREK

Zdjęcia / arch. LUDWIKA WILCZYŃSKIEGO

Zdjęcie otwarcia / Z Wojtkiem Kurtyką pod Drogą Wachowicza na Mnichu, 1994 r.


Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 1/2023 (290)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023