Główny Szlak Beskidzki – trasa doskonale znana wszystkim miłośnikom gór. W okresie covidowej niepewności dwóch ostatnich lat, która odcisnęła ogromne piętno także na środowisku trailowych i górskich biegaczy, kierunek ten stał się niezwykle popularny.
W przeciwieństwie do wielu odwołanych imprez biegowych, zakaz wstępu na szlak jest czymś abstrakcyjnym. Nie dziwne więc, że w czasie lockdownu rozegrała się nieoficjalna rywalizacja, która przyciągnęła wielu naprawdę niezłych zawodników ultra z rodzimego podwórka. Musiało to zaowocować nowymi rekordami w szybkości pokonania przeszło 500-kilometrowej trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego. Sam wziąłem udział w tej rywalizacji, swoją próbę podejmując na początku października 2020 roku. Czułem jednak niedosyt, więc po kilku miesiącach, w marcu tego roku postanowiłem wrócić na szlak, by pokonać go jeszcze raz… Tym razem w wersji zimowej.
NAJWIĘKSZA PRZYGODA ŻYCIA?
Pamiętam, że w trakcie przygotowań do zimowej wersji GSB byłem po ponownej lekturze książki Wszystko za życie Krakauera. Większość z was z pewnością doskonale ją zna – to dzieło o nieakceptowaniu utartych życiowych schematów i konwenansów, o buncie przeciw zmaterializowanej i konsumpcyjnej rzeczywistości, w końcu: o poszukiwaniu własnej drogi. Książka porusza we mnie dokładnie tę samą strunę, a w czasie pandemicznego szaleństwa wywarła szczególnie mocne wrażenie. Chciałem się wyrwać z tej dziwacznej rzeczywistości, zapomnieć na chwilę o jej powadze i problemach świata, przeżyć całkowicie moje „tu i teraz” i – nie oszukujmy się – oczywiście trochę także uciec. To wszystko otwierało się przede mną na Głównym Szlaku Beskidzkim. A zimą nawet zdecydowanie więcej. Bo tym razem, w przeciwieństwie do wyścigu z czasem z października, aspekt sportowy i walka o najlepsze tempo pokonania szlaku były ważne, ale nie decydujące. Jesienią wyglądało to na niekontrolowaną jazdę po bandzie – chwilami igranie ze zdrowiem i przekraczanie granic, które u mnie akurat są dosyć daleko wyrysowane. Zimą miała być walka, ale jeszcze bardziej zabawa i przygoda!
WARUNKI
Śnieg w górach oczywiście całkowicie zmienia zasady poruszania się, ale tak naprawdę sam ustalasz, jak ma wyglądać twoja przygoda. Czy korzystasz z nart, co przy dużej ilości śniegu jest oczywiście zaletą, w odniesieniu do czasu pokonywania poszczególnych etapów. Czy może masz rakiety, które nawet przy niższej pokrywie w Beskidzie Niskim i Bieszczadach byłyby bardzo przydatne. Za to ten dodatkowy i ciężki szpej musisz targać ze sobą. Tak naprawdę zimowe mierzenie się z całym GSB można wciąż traktować w kategorii pionierskich wyczynów – szczególnie gdy podchodzi się do tego wyzwania w aspekcie sportowym. Wciąż niewielu decyduje się zimą na całą trasę.
Jeśli chodzi o moją próbę, trochę się niepokoiłem, gdy na początku marca przyszła odwilż i znaczna część śniegu, szczególnie w niższych partiach gór, zaczęła szybko znikać. Chciałem doświadczyć typowo zimowych warunków. Okazało się jednak, że martwiłem się na zapas – 5 marca, w dniu rozpoczęcia wyzwania zima wróciła, pod koniec trasy pokazując swoje naprawdę srogie i nieprzewidywalne oblicze.
GŁOWA GRA PRZECIWKO NAM
Tak, w świecie ultra – szczególnie na tych naprawdę długich dystansach – głowa ma szalenie duże, właściwie decydujące znaczenie. Wydaje mi się, że nie ma takiego człowieka, który po paru dniach wysiłku non stop, z zaledwie kilkoma godzinami snu podczas kilkudziesięciogodzinnego biegu, wciąż czerpałby radość i satysfakcję z tego, co się z nim dzieje. Mało realne. Przychodzi taki moment, kiedy każda cząstka ciała wysyła do głowy informację, by skończyć to nierzadko autentyczne cierpienie i prawdziwy ból. Nie znaczy to jednak, że głowy nie da się oszukać, zajmując myśli czymś pozytywnym i pięknym. Czasem na kilku sekundach jakiejś chwilowej i zapewne wyimaginowanej radości można pociągnąć cały dzień czy kilkadziesiąt kilometrów.
Czy tym razem miewałem kryzysy? Paradoksalnie chyba nie. Mam wrażenie, że zimą nie wyszedłem poza założenie radosnej przygody. Co nie jest wcale równoznaczne z tym, że łatwo było. Na pewno nie.
IGRANIE Z NIE(BEZPIECZEŃSTWEM)
Doskonale pamiętam chwile, gdy w Bieszczadach, już na końcówce wyzwania, ważyły się losy pobicia dotychczasowego rekordu trasy. Przyszło masakryczne załamanie pogody, które w nocy miało zadecydować, czy ostatniego dnia, w tak trudnych warunkach można będzie podjąć próbę walki o najlepszy zimowy wynik, czy może odpuścić. Byłem skłonny dać za wygraną, ale zauważyłem, że chłopakom – Piotrowi Dymusowi i Łukaszowi Malinowskiemu – którzy towarzyszyli mi na trasie i dokumentowali całe wydarzenie, w pewnym momencie zaczęło chyba bardziej zależeć na rekordzie niż mnie samemu. I, paradoksalnie, byłem dumny, że do samego końca zachowałem trzeźwy osąd sytuacji i celów, z którymi rozpoczynałem tę przygodę. Stanęło więc na tym, że spróbujemy. Ale wymusiłem też obietnicę, że jeśli tylko gdzieś na Połoninie Wetlińskiej dojdę do wniosku, że walka w takich warunkach stanowi zbyt duże ryzyko, wycofam się i nikt z tego powodu nie zrobi mi żadnych wyrzutów.
NOCLEGI
W trakcie jesiennego biegu Głównym Szlakiem Beskidzkim, który pokonałem w 107 godzin i 19 minut, na sen miałem około 6 godzin. Tym razem założyłem, że każdej nocy zimą przeznaczę na niego chociaż 3–4 godziny. Pierwotny plan był inny: przygotowania odbywały się w trakcie covidowej gorączki i niemal pełnego lockdownu, gdy baza noclegowa i gastronomiczna była zamknięta. W takich warunkach jedyną opcją wydawało się pokonanie trasy z samodzielnymi biwakami w terenie. Jednak na krótko przed startem obiekty turystyczne zostały odblokowane, więc zdecydowałem, że mój projekt będzie trochę hybrydowy – tam, gdzie można, korzystam z noclegów, ale przygotuję się też do biwaków w trasie.
Ostatecznie tylko raz spałem poza cywilizacją, co dało mi okazję, by w takich warunkach przetestować sprzęt i siebie. Było to przy bazie turystycznej w Regietowie, gdzie z chłopakami znaleźliśmy starą drewnianą szopę. Mieliśmy nadzieję na romantyczny nocleg w namiocie, ale dokładnie w tym miejscu natknęliśmy się na świeże tropy misia, dlatego nie ulegliśmy pokusie zasypiania z widokiem na milion gwiazd nad głową. Może to i lepiej, bo temperatura tej nocy spadła poniżej –15°C.
SPRZĘT na Główny Szlak Beskidzki
Wyszedłem z założenia, że zimą wolę mieć trochę sprzętu na bardzo prawdopodobne trudne warunki. Przez większość trasy plułem sobie w brodę: po co targam gogle, raczki, trzy pary rękawic, wiatro- i wodoodporne spodnie, dodatkowe kurtki oraz warstwy odzieży? Dopiero ostatnie dwa dni na trasie pozwoliły mi w końcu przyklasnąć temu poczuciu odpowiedzialności. W bieszczadzkiej zamieci przydał się praktycznie cały ekwipunek, który dźwigałem w plecaku. Tylko dzięki niemu mogłem mierzyć się z tak trudnymi warunkami.
Podstawową i niezwykle ważną rzeczą, na której z zasady nie oszczędzałem, była czołówka. Niby każdej nocy przeznaczałem na sen kilka godzin, ale przecież zimą ciemność trwa zdecydowanie dłużej niż w pozostałe pory roku, więc jedynie mocna latarka dawała poczucie bezpieczeństwa.
PO CO TO WSZYSTKO?
Trudne pytanie, które często słyszy się od ludzi niekoniecznie związanych z górami. Nie potrafię tego zracjonalizować i udzielić prostej odpowiedzi. To świat uczuć i emocji, a nie matematycznej precyzji. Sfera zdecydowanie bardziej „serca i wiary” niż „mędrca szkiełka i oka”… Więc po co? By życie rzeczywiście przeżyć. Bo są góry. Bo jest GSB…
Tekst / RAFAŁ KOT
Zdjęcia / PIOTR DYMUS
Zdjęcie otwarcia / Na zbiegu z Lubania, z jedną z najpiękniejszych panoram Tatr w tle
Rafał Kot w ultrabiegowym środowisku znany jako Góral z Mazur, zmierzył się z Głównym Szlakiem Beskidzkim dwukrotnie: po raz pierwszy na przełomie września i października 2020 roku, ustanawiając ówczesny najszybszy czas pokonania trasy (107 godzin i 19 minut). Powrócił tam w marcu 2021 roku i tym razem ustanowił rekord szlaku w wersji zimowej (177 godzin i 59 minut).
Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 6/2021 (283)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/