Wybranie Egiptu na kierunek wyjazdu wspinaczkowego wydaje się oryginalne, a może nawet odkrywcze. Kiedy poinformowałem o tym znajomego, nie tylko nie zdziwił się, ale odpisał: „Byłem tam. Wspinałem się koło świętej Katarzyny. W aptece wykupiliśmy cały zapas spirytusu, bo miałem imieniny”. Uznałem to za rekomendację.
Tekst i zdjęcia / ANDRZEJ MIREK
Zdjęcie otwarcia / Lokalny wspinacz na drodze 7b+
Udało mi się zebrać całkiem sympatyczną, globtrotersko obytą ekipę. Dla Maćka, najmocniejszego zawodnika w teamie, miał to być 51. odwiedzany wspinaczkowo kraj. Piotrek z kolei ma koncie wszystkie szczyty w Europie i kilkanaście na innych kontynentach, a Adam pracował zdalnie tu i ówdzie.
Jak się okazało, nie tylko nie byliśmy odkrywcami, ale w dodatku mieliśmy do dyspozycji całkiem solidny papierowy przewodnik, z którego dowiedzieliśmy się, że nasz hotel, Happy Life Village, od najbliższych skał dzieli ledwie godzinny spacerek. Gdy pierwszego dnia dotarliśmy na kwaterę, było już za późno na wspin, pobraliśmy więc ręczniki i ruszyliśmy na pobliską rafę, gdzie oddaliśmy się podwodnej wspinaczce. Pomimo tego, że woda była całkiem ciepła, oprócz nas nikt nie snurkował. Zaletą sprzyjającej wspinaniu zimy jest to, że turystów przyjeżdża wyraźnie mniej. A hotelarze w Egipcie jeszcze nie wiedzą, że wspinacze to wymarzony zimowy klient, zapewniający ruch poza wysokim sezonem.
Wieczorem testowaliśmy słodycze, którym trudno było się oprzeć, a później poszliśmy obejrzeć jedną z rekomendowanych nam przez animatorów atrakcji, taniec brzucha. O upiciu nie było mowy – serwowano cienkie winko i takież piwo. Pouczeni przez doświadczonych egiptologów wieczorem rozpoczęliśmy proces obrony przed tak zwaną klątwą faraona, wykorzystując do tego zakupioną w strefie bezcłowej whisky. Okazał się na tyle skuteczny, nikt z nas nie spędzał ponadstandardowo czasu w WC.

WADI GNAI CZY WADI QNAI?
Transkrypcja z zapisu arabskiego pozostawiała wątpliwości, jak dokładnie nazywa się rejon, do którego się udawaliśmy. Za to rozterek nie było w poznawaniu tego, co nas otaczało. Krajobraz okazał się porażająco odmienny od tego znanego z Europy. Przede wszystkim niemal zupełnie nie było widać roślinności, która pojawiała się jedynie w pobliżu oaz. Przemieszczaliśmy się sporym wąwozem, otoczeni przez kilkudziesięcio- i kilkusetmetrowe dziewicze ściany. Zauroczyły mnie zielone intarsje przecinające brązowy granit, ale nie udało mi się zidentyfikować, z jakiego minerału powstały. Bywalcy jurajskich skał uznaliby je za bardzo naturalne ograniczniki. Zresztą w tej dolinie roboty dla ekiperów jest na wiele lat. My jednak postanowiliśmy skorzystać z gotowych propozycji i na początek wybraliśmy znajdujący się najbliżej hotelu sektor z połogimi drogami.
Pierwszy kontakt ze skałą był dla mnie wysoce rozczarowujący. Granit wydaje się tożsamy ze świetnym tarciem, jednak nie trzeba jechać w Yosemite, by przekonać się, że może być inaczej. Na szczęście asekuracja pozwalała bezkarnie oswajać się z nową dla mnie, chociaż starą skałą.
Szczęśliwie kolejne sektory okazały się bardziej spionowane, oferowały też urozmaicone formacje: filarki, zacięcia, płyty, kominki czy załupy, a nawet przewieszki. Wspinania w tej dolinie jest na ładnych kilka dni – w przewodniku opisano 100 dróg, w rzeczywistości wytyczono ich nieco więcej. Jeżeli działacie na własnej asekuracji, warto zabrać zabawki. Granit jest lity, a wszelakich rys jest pod dostatkiem.

W dolinie Gnai życie przejawia się w kilku ledwie formach. Po drodze w kolejne sektory spotkaliśmy dziko żyjącego, niemiłosiernie wychudzonego wielbłąda. Wieczorem zaobserwowaliśmy liska, ale nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy był to fenek pustynny. Raz po ciepłym piasku przemknął skarabeusz… I tyle z przyuważonej lądowej fauny. Ciszę zakłócały za to stada quadowców, minęło nas też kilka samochodów, w tym jeden wypełniony kraszpadami… Tak, oprócz wspinania z liną okolica oferuje również buldering.
Po kilku dniach przekonaliśmy się, że w rejonie funkcjonuje mały przemysł przewodnicki. Kilka razy spotkaliśmy grupki turystów, którym wspinający się na boska Beduini wieszali wędki na łatwych drogach. Nam też, w trosce o bezpieczeństwo ($$$), zaoferowano taką usługę. Kiedy jednak zatroskany lokals zobaczył Maćka na najtrudniejszej, wycenionej na 7c drodze rejonu, łaskawie uznał nas za samowystarczalnych. Podpatrzywszy patent na kruksa, sam pokonał linię, mijając po drodze dwie wpinki.
Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można kupić w naszej księgarni Książki Gór > link
