WSPINAĆ SIĘ NA PEWNO NIE BĘDĘ!

CZĘŚĆ 1 – SKAŁKI I TATRY

O wytyczeniu Superdirettissimy Kazalnicy, pierwszym zimowym przejściu Drogi Biedermana na Młynarczyku, ulubionych miejscach w Tatrach, ciężkich biwakach i anegdotycznych przygodach, a także o dobrze wszystkim wspinaczom znanych skałkowych klasykach z JANUSZEM SKORKIEM rozmawia ANDRZEJ MIREK.

ZACZNIJMY TRADYCYJNIE: CO ZAINSPIROWAŁO CIĘ DO WSPINANIA?

Pierwsza informacja, że istnieje coś takiego jak wspinanie, pojawiła się, kiedy miałem 13 lat – obejrzałem w telewizji Wariant R. Film mnie wciągnął, ale pomyślałem: „Nie wiem, co będę w życiu robić, ale wspinać to się na pewno nie będę”. W liceum chodziłem dużo po górach z grupką kolegów. Naszym ulubionym miejscem był Beskid Niski. Wtedy jeszcze panowała tam cisza i spokój. Po pierwszym roku studiów pojechałem odwiedzić dziadków w Zawierciu i wybraliśmy się do Podlesic. Zajrzeliśmy do Jaskini Głębokiej i zrobiło to na mnie duże wrażenie. Pomyślałem, że warto by zacząć chodzić po tych jaskiniach. Namówiłem kolegę i pojechaliśmy na Jurę, na popularne obozowisko obok Kajetanówki. Tam spotkaliśmy wspinaczy z Warszawy, którzy już pierwszego wieczoru powiedzieli: „E, co będziecie po jaskiniach chodzić, tam mokro i ciemno, spróbujcie wspinania!”. Następnego dnia poszliśmy z nimi i zrobiłem swoją pierwszą drogę, Klasyczną na Wielbłądzie. Bardzo mi się to spodobało. Spędziłem z nimi pięć dni i wessało mnie. Po powrocie dotarłem do Klubu Wysokogórskiego w Gliwicach, do którego się zapisałem, co nie było wtedy proste, bo należało mieć członków wprowadzających i zdać egzamin z topografii Tatr przed komisją, w skład której wchodził Zdzisław Dziędzielewicz.

Janusz Skorek na drodze Estok – Janig, południowa ściana Wołowej Turni, sierpień 1970 r.
fot. archiwum Janusza Skorka

JAK WYGLĄDAŁ PROCES SZKOLENIA I KTO BYŁ TWOIM INSTRUKTOREM?

Na kursie skałkowym instruktorami byli doświadczeni wspinacze z KW Gliwice: Janusz Hierzyk, Andrzej Sokalla, Krzysiek Gąsiecki i Janusz Baranek. Kurs przebiegł pomyślnie i dość liczna grupa nowo przeszkolonych adeptów zaczęła przymierzać się do kolejnego etapu – szkolenia w Tatrach. Było to latem 1969 roku. Instruktorem został Janusz Baranek, a drugim kursantem był Wit Baranek, jego brat. Pełni zapału udaliśmy się do Doliny Kaczej. Bardzo się cieszyłem, że Janusz zgodził się nas szkolić, bo to zawsze był dusza człowiek i niesłychanie cierpliwy instruktor. Chociaż ta jego cierpliwość już na początku miała być wystawiona na próbę.

Biwakowaliśmy w kolebie przy Kaczym Stawie. Jako pierwszy cel Janusz wytypował drogę na wschodniej ścianie Ganku. Linia może nietrudna (II w porywach), ale za to bardzo długa i wymagająca orientacyjnie. Pod ścianą Wit i ja stwierdziliśmy, że początek jest tak łatwy, że nie ma potrzeby wiązać się liną, asekurować i tracić czasu. Janusz, jako człowiek niezmiernie spolegliwy, zgodził się. Ruszyliśmy więc z Witem z kopyta, tyle że każdy swoją ścieżką. W miarę upływu czasu rosła ekspozycja, a i trudności stawały się większe. Wreszcie ugrzęźliśmy w znacznej od siebie odległości, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch. Po chwili zaczęliśmy prosić Janusza o przybycie z odsieczą, a w szczególności z liną i sprzętem do asekuracji. Z racji oddalenia zajęło mu to trochę czasu. Potem już do samego szczytu byliśmy pokorni i karnie wykonywaliśmy wszystkie polecenia.

Trzecim i ostatnim moim szkoleniem w charakterze kursanta był zimowy kurs w Tatrach, w rejonie Morskiego Oka, w grudniu 1969 roku. Szefował mu Jan Bagsik, a za instruktorów miałem nie byle kogo, bo Tadeusza Piotrowskiego i Andrzeja Sokallę.

Janusz Skorek – pierwsze zimowe przejście Drogi Kurczaba na wschodniej ścianie Młynarczyka, luty 1972 r.
fot. archiwum Janusza Skorka

PAMIĘTASZ SWOJĄ PIERWSZĄ ZIMOWĄ DROGĘ W TATRACH?

Była to północna ściana Hińczowej Turni, którą pokonaliśmy z Jurkiem Kallą i Tadziem Piotrowskim jako instruktorem. Poszło bez problemów. Wtedy też zostałem pouczony przez Piotrowskiego, że w zimie nosa nie wyciera się w chusteczkę, bo można go stracić, a należy używać kciuka i siły płuc – metody powszechnie stosowanej wśród klasy robotniczej.

Widać, że Tadek odebrał nasze poczynania pozytywnie, bowiem zgodził się zabrać nas na kolejną wspinaczkę. Plan był taki, że mamy zrobić drogę na Żabią Przełęcz wprost od północy, a następnie wejść na Rysy zachodnią granią. Z wierzchołka Rysów Jurek i ja mieliśmy wrócić do schroniska, a Tadeusz zamierzał udać się pod Galerię Gankową, aby dołączyć do czekającego tam Jasia Franczuka i, o ile pamiętam, Jasia Kiełkowskiego. Realizacja tego planu weszła na chwilę do historii przygód tatrzańskich, gdyż jednym z epizodów było urwanie liny przy jej ściąganiu.

Nim do tego doszło, trudności zaczęły się przy podejściu pod drogę. Śniegu było tyle, że nawet Tadek i Jurek, dwa „czołgi”, mieli solidne problemy. Ja mogłem co najwyżej ryć tunel. Grudniowy, krótki dzień upływał szybko, a i wspinanie polegało głównie na czasochłonnym odśnieżaniu. Na przełęcz wyszliśmy około 15.00, gdy słońce zaczynało już znikać za horyzontem. Początek grani w kierunku Rysów też okazał się niezbyt łatwy, tak że po przejściu około 100 metrów zrobiło się ciemno. Tadek zdecydował, że zjedziemy na stronę południową, gdzie jest krótsza ściana, w porównaniu ze stroną północną, a następnie pójdziemy na Wagę. Stamtąd on zejdzie pod Galerię Gankową, a my przez Rysy wrócimy do schroniska.

Janusz podczas pierwszego zimowego przejścia Ścieku na Kazalnicy, grudzień 1971 r.
fot. archiwum Janusza Skorka

Mieliśmy dwie liny 80-metrowe: 9-milimetrowy podciąg i 7-milimetrową zjazdówkę. Obie nylonowe, żaden tam sizal. Okazało się, że wystarczył jeden 80-metrowy zjazd, aby znaleźć się pod ścianą. No to ściągamy liny. Początkowo szło nieźle, ale po kilkudziesięciu metrach zacięło się. Nawet „czołgi”, z moją skromną pomocą, nie dały rady. Wtedy Tadek zdecydował, żeby na linie robić kluczki i, trzymając się ich mocno, rozpędzić się po stoku w dół. „Musi puścić” – stwierdził. Tak też uczyniliśmy. Na końcu rozbiegu prawie stanęliśmy, ale po chwili puściło! Radość była jednak krótka, bowiem po ściągnięciu całego podciągu okazało się, że ze zjazdówki została niecała połowa. Charakterystyczny „pędzel” na końcu oznaczał, że udało nam się urwać linę.

Potem już nie było problemów. Cudowna, mroźna, ale bezwietrzna noc z milionem gwiazd nad głowami. Na przełączy Waga rozstaliśmy się – ja z Jurkiem rozpoczęliśmy powrót do schroniska. Dotarliśmy tam około 5.00, wpadając w objęcia wychodzącej ze schroniska ekipy poszukiwawczo- -ratunkowej pod wodzą Jasia Bagsika.

W CZYJE ŚLADY CHCIAŁEŚ IŚĆ?

Pytasz, czy miałem mistrzów? Pewnie, że miałem, bo dużo czytałem, korzystając z bibliotek Jana Kiełkowskiego i Jasia Bagsika. Chłonąłem książki o alpinizmie. Gienio Chrobak, Andrzej Heinrich, Jano Kurczab – to nazwiska, które były na topie. Wtedy wydawali mi się niedościgli. I w pewnym sensie tacy byli.

Rozmawiał / Andrzej Mirek

Zdjęcie otwarcia – Janusz Skorek i Andrzej Czok w Tatrach, zima 1973 r / fot. arch. Janusza Skorka


Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 3/2022 (286)

Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR >>> http://www.czytaj.goryonline.com/

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2022