Przełęcz Brenner to zwykle punkt na trasie gdzieś na południe lub z powrotem. Czasem z przerwą na odwiedziny w tamtejszym centrum handlowym, częściej bez niej. A gdyby po południowo-tyrolskiej stronie – w Sterzing lub okolicy – zatrzymać się nie na zakupy, ale na nocleg i przekonać się, co miłośnikowi skituringu mają do zaoferowania pobliskie dolinki? Sprawdźmy…
Tekst i zdjęcia / PIOTR KALETA
Zdjęcie otwarcia / Marek i Tomek na ramieniu Grawandkofel (2835 m). Na pierwszym planie Hochsteller (3098 m), a po prawej masyw Hochfeiler / Gran Pilastro (3509 m)
Niedawne zwykłe przedwyjazdowe zamieszanie, związane z poszukiwaniem optymalnego noclegu, staje się mało ważne. Bardzo wiele spraw tego dnia staje się mało ważnych… Jest 24 lutego. Tak, ten 24 lutego. Od kilku tygodni Rosjanie gromadzili wojsko przy granicy z Ukrainą, od jakiegoś czasu sprawdzałem z rana, co tam słychać. No i dzisiaj rano stało się to, czego się obawialiśmy. Wszystko jest takie nierealne, że przez cały dzień nie potrafię skupić się na pracy. Z Bartkiem, Markiem i Tomkiem spotykam się wieczorem przy dworcu w Katowicach. W trasie zwykle humory dopisują. Dziś rozmawiamy niewiele, a atmosfera jest pogrzebowa. Zamiast o górach i warunkach mówimy o wojnie. Ale i to sporadycznie. Po prostu wszyscy śledzimy wiadomości, a każdy w myślach swój sposób mierzy się z tą sytuacją.
RATSCHINGSTAL / VALLE DI RACINES
Po pierwszej nocy, spędzonej jak zwykle w drodze, penetrowanie okolicy za przełęczą Brenner zaczynamy od ośrodka Ratschingstal / Valle di Racines. W czasie przedwyjazdowego riserczu naszą uwagę przykuł szczyt Kleine Kreuzspitze / Piccola Punta di Montecroce (2518 m). Już przy wjeździe do doliny trochę nas wszystkich martwi widok południowych stoków, które są zupełnie pozbawione śniegu. Na szczęście im dalej i wyżej, tym jest lepiej. A na zamykającym dolinę parkingu jest już zupełnie dobrze, bo śnieg mamy praktycznie od samochodu. Ostatecznie jedyne – poza wojną, którą staramy się jakoś mentalnie okiełznać – co psuje tego ranka nasze humory, to dość mocno zaciągnięte niebo.
Początek tury jest typowy dla zurbanizowanych Alp, czyli leśna (latem szutrowa) droga do jakichś zabudowań gospodarczych powyżej. Po urobieniu około 200 metrów w pionie kończy się las i zaczyna otwarta przestrzeń. Teren umiarkowanie stromy i podobnie pofalowany, a do tego widać, że dość popularny. Śladów nart jest tu co niemiara. Dochodzimy do kilkudziesięciometrowego, chwilami dość stromego trawersu, za którym teren się kładzie, a przed nami pojawiają się zabudowania Malga Klammer. Mimo nadal dość słabej pogody to fajne miejsce na krótki popas, więc przystajemy, aby się nawodnić.
Gdy ruszamy dalej i przechodzimy na drugą stronę ramienia opadającego z Kleine Kreuzspitze, w coraz większych przejaśnieniach wyłania się przed nami naprawdę ładna dolina. Prowadzącego Bartka ogarnia chyba jakaś odmiana gorączki śnieżnej, bo gdy dostrzega teren po prawej, od razu się tam kieruje. A że akurat jest to miejsce, w którym trzeba się zdecydować, czy iść na Kleine, czy też na Hohe Kreuzspitze… No cóż, właśnie zmieniliśmy plany J. Trzeba być elastycznym – prawda?
Przejście na drugą stronę doliny zapewnia tym razem nie zwyczajowy mostek, ale konstrukcja jakiegoś betonowego progu na potoku. Tura wznosi się teraz lekko pofałdowanym terenem, ale to przyjemne dreptanie kończy się po kilkuset metrach w miejscu, gdzie stok robi się zdecydowanie bardziej stromy. Gdyby pod foką leżało kilka centymetrów miękkiego śniegu, byłoby to nawet przyjemne zygzakowanie. Ale nie dziś. Dziś trafiamy na trochę odpuszczony, generalnie zalodzony stok. Niefajnie się nim podchodzi, a zakosy robione na krawędziach są wyjątkowo czujne, bo w razie utraty równowagi może się człek od razu nie poobija, ale ciężko będzie się zatrzymać. Ostatni długi trawers wyprowadza nas w końcu na teren nieco bardziej połogi, będący ograniczeniem znajdującego się tu w lecie jeziorka Butsee.
Biorąc pod uwagę widoki, które pojawiły się, gdy chmury weszły ponad okoliczne szczyty, jest to kolejne doskonałe miejsce na krótki odpoczynek. Przed nami widać też w końcu cel, czyli Hohe Kreuzspitze. Od tej strony wygląda zupełnie nieskiturowo, ale wiemy, że to tylko pozory. Umiarkowanie stromym stokiem podchodzimy kilkadziesiąt metrów w pionie, by po dłuższym trawersie znaleźć się w końcu pod opadającym ze szczytu zalodzonym zboczem. Mam akurat okazję obserwować zjazd ekipy, która zaczęła tę turę wcześniej, i to, co widzę, utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nie chcę pchać się w taki teren. Informuję o tym chłopaków i już zupełnie na luzie foczę dalej, obserwując, jak idzie pozostałym. Bartek zapina harszle, Tomek walczy bez nich, a Marek w pewnym momencie po prostu odpina narty i idzie z buta na widoczną powyżej przełączkę.
Ja wykorzystuję czas, by się spokojnie przepiąć i przygotować do zjazdu oraz by przyjrzeć się zasypanej śniegiem drodze na Timmelsjoch i dalej do Ötztal. Gdy chłopaki przystają obok, okazuje się, że nie załoiły szczytu, bo przed nim pojawiło się jeszcze nieduże, ale głębokie, totalnie wylodzone siodełko i nie chciały tam dreptać. W dół suniemy terenem nieco bardziej na zachód od śladów podejścia – jest ciekawszy i mniej jeżdżony.
Po parkingowych formalnościach ruszamy na kwaterę. Chciałbym napisać, że był to wieczór jak zazwyczaj na wyjeździe, ale nie mogę. Po krótkim wertowaniu przewodnika zasiedliśmy z nosami w smartfonach i rozmawialiśmy o wiadomościach z Ukrainy.
RIDNAUNTAL / VAL RIDANNA
Wieczorne planowanie zaowocowało tym, że dziś jedziemy do Ridnauntal / Val Ridanna. Celujemy w szczyt Ratschinger Weisse / La Bianca (2822 m). Dla uproszczenia będziemy go nazywać Bianką. Tura zaczyna się w dość nietypowym otoczeniu, bo na parkingu przy nieczynnej już kopalni. Zresztą ślady minionego wydobycia będą nam towarzyszyć przez sporą część dnia. Narty przypinamy dopiero przy mostku powyżej górnego parkingu i dość stromą drogą szybko nabieramy wysokości.
Po 150 metrach w pionie droga się kładzie i kolejne kilometry pokonujemy już niezbyt stromym terenem. Konkretnie, to tego dreptania jest jakieś pięć kilometrów lasem, więc horyzont jest dość ograniczony. Jedynym zaskoczeniem jest to, że o tak wczesnej porze mija nas w zjeździe dwóch skiturowców i goniący za nimi pies. Zaskoczenie jest tym większe, że spotkaliśmy ich na wczorajszej turze. Gdy już wychodzimy z lasu, widoki na Sprinzenwand (2889 m) i Rinner Spitz (2822 m) z nawiązką wynagradzają dość nudne podejście.
Żeby jednak nie było zbyt bajkowo, po wyjściu na otwartą przestrzeń od razu zaczyna smagać nas wiatr. Do tego droga jest już zasypana śniegiem tak, że chwilami wystają jedynie barierki, a ślad zakłada się na dość stromym zboczu. Jak mawia o takich warunkach jeden ze znajomych: „Teren niby banalny, ale zj***ć się można”. Właśnie wtedy widzimy, że ekipa, która szła przed nami, odbija w lewo, na dość wywiane, zalodzone zbocze i kieruje się w stronę Geigen Scharte (2197 m). Przez kilka chwil trwa dyskusja, czy iść za nimi, bo niby lokalsi wiedzą, gdzie warto, ale ostatecznie postanawiamy trzymać się pierwotnego planu.
Po przejściu około półtora kilometra, gdy chowamy się za masywem Gleckspitze / Monte Campana (2620 m), wiatr wreszcie cichnie. Żegnamy ostatnie ślady cywilizacji przemysłowej, w postaci towarzyszącej nam kolejki oraz zabudowań wlotu do tunelu, i w końcu widzimy przed sobą w miarę dziki teren. Korzystając z wyśmienitej pogody, zatrzymujemy się na krótki popas w ruinach jakiegoś budynku. Później lekkim trawersem idziemy prawie do końca doliny i tam – zdając się na nosa naszych poprzedników – kierujemy się zastanymi zakosami w stronę Sella di Racines (2480 m). W otoczeniu, w jakim się znajdujemy, wysokość zdobywa się naprawdę przyjemnie. Natomiast sam śnieg cokolwiek rozczarowuje – ewidentnie od dłuższego czasu nie było tu opadów i to, co mamy pod fokami, to trochę odpuszczona lodoszreń.
Po wejściu na kolejne pięterko doliny Bartek odbija w prawo, by zobaczyć, jak i gdzie prowadzą jakieś stare ślady, a pozostała trójka podąża w tym czasie w stronę widocznego w oddali szlakowskazu. Przed samą przełęczą śnieg jest wywiany do skały i trawy, więc Marek zaczyna marudzić, że dalej się nie da. Jednak gdy już jesteśmy na siodełku, okazuje się, że jednak się da. Teren jest magiczny, bo idziemy nie granią, ale rozdzielającą doliny bardzo szeroką rynną. Do tego widoki – morze szczytów po obu stronach. Gdzieś tam w oddali na wschodzie dostrzegamy nawet Tre Cime di Lavaredo, a to przecież prawie 90 kilometrów od nas.
Idąc rynną we wciąż marnym śniegu, urabiamy jeszcze jakieś 150 metrów w pionie, po czym decydujemy, że kończymy na grani. Do szczytu Bianki zostało może 300 metrów w linii prostej, natomiast ani topografia przed nami, ani warunki na zboczu nie zachęcają do tego, by znaleźć w sobie napinkę na szczyt. W zagłębieniu terenu, w jakim się znaleźliśmy, prawie nie czuć wiatru, więc nie śpieszymy się z popasem i szykowaniem do zjazdu. W końcu jednak trzeba się ruszyć. Rynną jedziemy, jak puszcza, a na przełączce udaje się nawet znaleźć trawiasty łącznik między płatami śniegu i nie trzeba się odpinać.
Od progu mamy swobodne brykanie. Mnie ostatecznie wyrzuca blisko podejściowych zygzaków, resztę ekipy bardziej na wschód. Spotykamy się na trawersie przed ruinami, po czym już grupą ruszamy w dół. Frustrujące na podejściu trawersy teraz są po prostu czujne, natomiast zjazd leśną drogą to już zwykła formalność. Z tego dnia zapamiętam jeszcze jakąś dwójkę szusującą tą drogą bez opamiętania i moje przemyślenia na temat tego, że z jednej strony fajnie umieć tak jeździć, a z drugiej, że nie byłoby wesoło, gdyby trafili po drodze na przykład na grupę z saneczkami.
Wieczorne planowanie w zasadzie koncentruje się na kolejnej dolinie i Hohe Wand / Croda Alta (3289 m) lub Schrammacher (3410 m). Będąc realistą, optuję za drugim szczytem, choć napinka Bartka na pierwszy jest ewidentna J. Pewnie jak zwykle zadecydują warunki. No i opróżniamy butelkę wina postawioną przez Tomka, by uczcić jego pierwsze tury w Alpach.
PFITSCHERTAL / VAL DI VIZZE
Już po 8:00 jesteśmy w aucie i toczymy się do St. Jakob / San Giacomo, a nawet nieco dalej, bo do końca drogi przy ostatnich zabudowaniach. Tam zaliczamy lekki zapych, gdy okazuje się, że zaparkować trzeba jednak nieco niżej. Termometr w pewnym momencie na drodze pokazywał –14,5°C, ale na parkingu jest nieco cieplej, bo –10°C. W każdym razie staramy się nie marudzić.
Po pierwszych kilkuset metrach wędrowania zastanym śladem odbijamy w las, dzięki czemu ścinamy spory łuk. Za kolejnym zakrętem ponownie odbijamy w lewo, by szybko wyjść na otwartą przestrzeń. Jeszcze za dużo nie widać, ale już to, co nas otacza, robi wrażenie. Wyżej dostrzegamy też narciarzy podchodzących w dwóch zespołach. To zapewne ich śladem idziemy – na razie na krechę, a zakosy pojawiają się dopiero, gdy robi się naprawdę stromo. Wtedy zarządzamy pierwszy postój – 400 metrów w pionie to dobry pretekst, aby przystanąć.
W końcu ruszamy. Po kilku zakosach porzucamy przedreptany ślad i odbijamy w prawo, by choć trochę zbliżyć się do oryginalnego przebiegu podejścia. Poza tym czort wie, co tamte ekipy mają w planach – po co się w coś wpakować? W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że lepiej będzie opuścić stabilną, ale coraz bardziej stromą w tym miejscu rynnę i odbijam na prawo. Filarek jest mniej stromy, ale za to śnieg na nim bardziej zbity niż w rynnie. Chcąc dotrzeć do śladu oryginalnego podejścia, decydujemy się na trawers zbocza. W tych warunkach w sumie nie ma znaczenia, którędy się idzie, bo narta prawie nie zostawia śladów, więc każdy z nas przez następnych 200 metrów przemieszcza się, jak mu pasuje.
Na szerokiej skalnej grani – będącej granicą między Austrią a Włochami – teren się kładzie. Nie kładzie się za to krajobraz. Przeciwnie, otaczające nas szczyty są naprawdę strzeliste. Oczywiście najbardziej przykuwa wzrok grań kulminująca na Hochfernerspitze / Gran Vedretta (3463 m), choć oczywiście urodzie innych szczytów otaczających tę dolinę od południa też nie można nic zarzucić. Poza tym, biorąc pod uwagę zastane warunki, cieszę się, że jednak nie wybraliśmy się na Rotbachlspitze / Croda Rossa (2897 m) – szczyt jest urokliwy (choć niekoniecznie skiturowy), ale dziś wszystko po drodze jest wywiane do trawy i kamieni.
No OK, ładnie pięknie, ale trzeba się w końcu ruszyć. Lawirując po twardym śniegu między luźno rozrzuconymi na grani kamieniami, dochodzimy do śladu, który opuściliśmy niżej. Akurat w chwili, gdy zza przełamania terenu wyłania się pierwszy rider. Po nim oczywiście kilku kolejnych, kreślących eleganckie szlaczki na lewo od podejściowych zygzaków. Czyli jest szansa, że coś dla nas zostanie. Wejście na lodowiec Stampflkees nieco zaskakuje, bo… trzeba odpiąć narty i z buta przejść przez całkiem szeroki pas kamieni. Z ciekawością przyglądamy się opadającym w stronę lodowca zboczom Hohe Wand i śladom, jakie pozostawiła niedawno zjeżdżająca z niego dwójka. Przyglądamy się, przyglądamy, przyglądamy i… grzecznie suniemy w stronę doskonale widocznego szczytu Schrammacher. A wszystko za sprawą łańcuszka śladów dostrzeżonego pod wieńczącym szczyt krzyżem – dowodu dreptania na wprost bez nart.
Co do Schrammachera, to sam wierzchołek nie jest skiturowy. Narty zostawia się w depozycie na przełączce, kilkaset metrów poniżej. Śladów prowadzących do niej jest dużo, ale powyżej nie dostrzegamy już nic. Czyli lokalsi nie mają napinki na zdjęcia ze szczytu. Najniższe miejsce w opadającej z niego grani to leżąca jeszcze niżej Oberschrammachscharte (3143 m). Ale ona z jakichś powodów nie cieszy się popularnością. Jej przeciwieństwem w tej materii jest szczerbinka w grani, bardziej na prawo i jednocześnie nieco wyżej. Wyprowadza tam kilka uczciwych zygzaków i widać też, że lewa strona jest pokreślona liniami zjazdów. Miłe to, bo oznacza, że jest jeszcze miejsce dla nas.
Na lodowcu zaczynam opadać z sił idę za chłopakami, ale kosztuje mnie to coraz więcej energii. Zakosami odsadzają mnie już zupełnie uczciwie. Efekt jest taki, że do przełączki docieram, gdy Marek i Bartek są gotowi do zjazdu, a Tomek właśnie kończy potrzebne operacje. Pogoda jest wspaniała, prawie nie wieje, a widoki niezmiennie zachwycają, więc dziwię się nieco, że tak szybko zmykają w dół… No trudno. Posiedziałbym tu sobie, ale nie chcąc rozciągać grupy, zaczynam przepinkę. Dziś mam dość ciężkie i szerokie deski, więc nawet się nie silę na krótki skręt. Niemniej to, co zostawiam za sobą, wychodzi mi zaskakująco równo i gdy po kilku chwilach patrzę na swój ślad, dochodzę do wniosku, że to najładniejszy z moich dotychczasowych autografów.
Chłopaki w tym czasie powoli suną w stronę miejsca, gdzie pas kamieni trzeba pokonać piechotą. Ja, pod nieustannym urokiem widoków na Hochfernerspitze, zatrzymuję się jeszcze bliżej wielkich głazów przy skraju lodowca, by zrobić kilka zdjęć. Do przejścia docieram akurat w chwili, gdy ekipa odpina narty i zaczyna skakać z kamienia na kamień. Nasze zygzaki z podejścia omijam łukiem od wschodu, bo tam postanawiam szukać niezjeżdżonego terenu – znajduję go sporo, ale co dobre, szybko się kończy. Po prostu jeżeli dość sprawnie nie odbiję w kierunku grani oddzielającej doliny, to zjazd zakończę w Zamser Grund po stronie Zillertal albo przynajmniej przepięciem do foczenia. A po 1550 metrach dzisiejszego podejścia nie mam już ochoty nabijać licznika.
Na owej grańce zaliczam jedynego dzwona – sam nie wiem, co mnie podcina – i po wywrotce zaczynam się zsuwać po zbitym śniegu. Szczęśliwe tylko kilka metrów i pod czujnym okiem znajdujących się niżej chłopaków. Mniej więcej od tego miejsca ścinamy nasz podejściowy łuk i ciśniemy szeroką rynną. Jedzie się po miękkim kartoflisku i trudno o finezję w ruchach. Po kilku dniach słońca w dzień i mrozu w nocy śnieg powinien być naprawdę stabilny, ale przy tym nastromieniu chuchamy na zimne i jedziemy wyjątkowo czujnie, zatrzymując się wyłącznie na skraju tej ogromnej rynny.
Gdy teren się kładzie, opuszczam ślady chłopaków i odbijam w lewo, gdzie leży jeszcze dużo nietkniętego śniegu, przyjemnie urozmaiconego kosówką. Otwarty stok opuszczamy w okolicy letniej drogi do schroniska, którą ciśniemy do samego końca. Przed parkingiem czeka nas odcinek nieco pod górę, który przechodzimy z nartami na ramionach, a przy aucie chyba wszyscy czujemy ten dzień w nogach. Jutro wracamy do kraju z przystankiem w lubianym przeze mnie Navis. Ale to już nieco inna okolica i zupełnie inna historia.
Tekst został opublikowany w 289 (6/2022) numerze magazynu GÓRY.
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com