WIELKA KORONA TATR – WYRYPA ŻYCIA

CZĘŚĆ 1

Kieżmarski Szczyt – Łomnica – Durny – Baranie Rogi

40 godzin i 56 minut – tyle Olga potrzebowała na skompletowanie 14 szczytów tworzących Wielką Koronę Tatr. W tym czasie pokonała dystans 72 kilometrów, z sumą podejść wynoszącą 10 200 metrów. Jest to nowy rekord przejścia kobiecego. Na dodatek solo, bez supportu i uzupełniania zapasów w schroniskach. To również wielka przygoda, której cały opis – z topograficznymi szczegółami – wymagał podzielenia relacji na odcinki. Poniżej część pierwsza wyzwania: od przygotowań po Baranie Rogi [Redakcja].

Tekst i zdjęcia / OLGA ŁYJAK

Zdjęcie otwarcia / Olga na Durnym Szczycie, w tle Kieżmarski Szczyt, Grań Wideł i Łomnica. Zdjęcie wykonane podczas rekonesansu


TYDZIEŃ PRZED STARTEM

Po rekonesansie na Ganku, Wysokiej i Rysach z 14 sierpnia uznaję, że jestem gotowa, więc planuję start na pierwsze nadchodzące okno. Niestety, pogoda jest burzowa – nie ma dwóch dni z rzędu bez deszczu. Chyba dopiero wtedy uświadamiam sobie, co właściwe chcę zrobić.

W końcu pojawia się nadzieja na okienko w weekend 24–25 sierpnia. Mój brat Błażej oferuje pomoc w podwózce i ewentualnie zabranie z mety. Super, bo pierwotny plan zakładał, że pojadę sobie przed świtem do Tatrzańskiej Łomnicy, machnę WKT solo i następnego dnia po południu będę łapać stopa pod Krywaniem.

Czekając na pogodę, nie robię już żadnych większych wyryp, tylko ładuję węglowodany. Ale masz ci los – w czwartek, czyli dwa dni przed startem, dopada mnie masakryczne zatrucie pokarmowe. Cały wieczór i pół nocy ostra biegunka i wymioty. Później dowiaduję się, że na Podhalu szalał norowirus, wywołujący właśnie takie objawy. Mogę pożegnać się nie tylko z WKT, ale również z dwoma kilogramami, bowiem waga spada poniżej wyjściowej, sprzed ładowania. W dodatku przez trzy dni jestem na diecie ryżowej po 1000 kcal.

W niedzielę, kiedy miałam już kończyć WKT, czuję się trochę lepiej, postanawiam więc wykorzystać aurę i robię jeszcze jeden rekon – po raz kolejny Gerlach Próbą Tatarki i Kończystą Stwolskim Zawratem. Jestem słaba, ma-sa-kry-cznie słaba! Błażej z rodziną wyjeżdżają w poniedziałek, a ja zostaję sama, czekając na kolejne okienko.

Wtedy z pomocą przychodzi Kamil #DevanReisen. Chętnie zgadza się odwieźć mnie na start, bo sam chce zrobić rekon do projektu o bardzo profesjonalnej nazwie: Five Lakes Skyline.

Po dwóch dniach deszczu pojawia się okienko, od środy do soboty. Dzień po opadach nie wchodzi w grę. Celuję raczej w piątek i sobotę. Kamil przyjeżdża w środę późnym popołudniem. Prognozy są niepewne – w czwartek lampa, ale w piątek już przelotny deszcz oraz zachmurzenie. Znowu chcę przełożyć plany, ale Kamil namawia mnie, żebym atakowała. „Teraz albo nigdy!” – postanawiam. Pakuję cały sprzęt, przygotowuję jedzenie i nastawiam budzik na 4:30, ale idę spać z przeświadczeniem, że to raczej nie wypali. Pewnie rano okaże się, że cały piątek deszczowy. Mamy plan awaryjny – po prostu pójdziemy na jednodniową wspólną wyrypę. Z taką właśnie myślą idę do łóżka i w końcu cieszę się bardzo spokojnym, ośmiogodzinnym snem. W przeciwieństwie do poprzednich tygodni, kiedy codziennie śniły mi się sytuacje, gdy chodzę sama w rzęchu i po eksponowanych graniach.

Rano potwierdza się, że w czwartek lampa, a w piątek przelotny deszcz między 11:00 a 15:00. Chyba muszę iść na to WKT!

6:19, start z Tatrzańskiej Łomnicy; fot. Kamil Weinberg

DZIWNA PORA

Dużo myślałam o godzinie startu. Pierwotnie planowałam, tak jak moi poprzednicy, ruszyć około 1:00–2:00 w nocy. Alicja Paszczak startowała o 24:00, mając zaplanowany nocleg w schronisku w połowie akcji, Romek Ficek wyruszył o 1:00, a Kacper Tekieli o 2:00. Skąd więc wzięła się ta 6:00 rano?

Po pierwsze, nie chciałam schodzić po ciemku z Kieżmarskiego Szczytu. W żlebie z północną wystawą mogło być mokro, a ten teren jest naprawdę nieciekawy. Niema tam żadnej wyraźnej ścieżki. Nawet w dzień trzeba kminić, gdzie postawić kolejny krok, co dopiero po ciemku. Odpada. Bardzo też nie chciałam, żeby Ganek wypadł na kolejną noc. Nie chodzi nawet o trudności – grań jest łatwa, ale z ekspozycją z każdej strony, a ja będę już ponad 20 godzin na nogach, bez snu. I znowu w nocy skała może być mokra.

Na start w sposób oczywisty nasuwała się godzina 6:00. Przy bardzo dobrych wiatrach zrobię wtedy Sławka i Staroleśny jeszcze przed zachodem słońca, Gerlach i Kończysta wypadną w nocy, a Ganek już za jasności. Idealnie.

Rekonesansowe podejście na Łomnicę z Miedzianych Ławek

Ta koncepcja bardzo mi się spodobała, bo Gerlach i Próbę Tatarki poznałam naprawdę dobrze, na grani raczej się nie zgubię, a w Batyżowieckim Żlebie znam każdy kamień. Brzmi jak doskonały plan na nocną wspinaczkę! Kończystą mogę zawsze zrobić stokiem, choć planowałam krótszy wariant Stwolskim Zawratem. Zadecyduję ad hoc.

Rzecz jasna było ryzyko, że nie dotrę przed zmierzchem na Sławkowski i Staroleśny, ale z dwojga złego wolałam po ciemku biec Sławka, niż trafić na Ganek. Jak się później okazało, zejście ze Sławka było okropne, sypiącym się, stromym żlebem, na którym jechałam razem z kamieniami… I tam właśnie zraniłam się w nogę. Całe szczęście, że zdążyłam to przejść przed zmrokiem! No ale noc zastała mnie jednak pod Staroleśnym, co odbiło się na całym przejściu i ostatecznym czasie.


Tekst w całości przeczytasz w 297 (4/2024) numerze Magazynu GÓRY.

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024