INTEGRACJA Z „PEUTEREJKĄ” CZYLI BEZSENNOŚĆ NA GRANI

O prostych patentach na kruszynę, niedostępnych Angielskich Damach i szybkim przejściu wytrzymałościowego klasyka – honornej grani Intégrale de Peuterey (TD+/3/5c/VI, 4500 m przewyższenia), w świetnym czasie 29 godzin – z WADIMEM JABŁOŃSKIM i MICHAŁEM CZECHEM rozmawia ANDRZEJ MIREK.

Czy Tatrzańska Trylogia była przygotowaniem pod Grań Peuterey, czy dopiero po jej przejściu stwierdziliście, że to rodzaj gry dla was?

Wadim Jabłoński: Trylogia Tatrzańska była całkowicie niezależnym projektem, który rozwijał się wcześniej. Po jej zrobieniu nabraliśmy większej pewności siebie w kontekście długich, wymagających rzeczy i zaczął nam świtać pomysł na kolejne przejście tej klasy. Jako że nie mogliśmy teraz siedzieć w Tatrach, podjęliśmy decyzję o wypadzie do Chamonix, głównie dlatego, że Michał miał już porobione długie klasyki, a ja byłem na Filarze Walkera.

Michał Czech: Trylogia była autonomicznym pomysłem i nie traktowaliśmy jej jako przygotowania pod inny cel. Oczywiście sporo się wtedy nauczyliśmy, zarówno o nas samych, jak i naszym zespole. Ale czy to gra dla mnie? Nie byłbym taki pewien J. Niemniej jednak Wadim jest doskonałym partnerem na tego typu akcje. Choćby miał umrzeć z głodu i pragnienia i czołgać się po śniegu, nie odpuści do samego końca.

Wadim szuka drogi przez najbardziej kruchy i skomplikowany odcinek grani, Damy Angielskie

Na ile inne tatrzańskie doświadczenia przełożyły się na sukces tego przejścia?

MC: Myślę, że każde doświadczenie i przygoda w górach przekłada się na kolejne przejścia.

WJ: Tatrzańskie doświadczenie w zasadzie nie pokrywa się za bardzo z alpejskim. Jedyny istotny czynnik to liczba godzin przewspinanych w łatwym terenie, do III. Obycie z nim jest bardzo cenne, bo jeśli ktoś się ma braki, wolno się porusza, jest niepewny i chce się asekurować, a trafi na grań, która jest w 90% parchata, może iść dwa razy dłużej, niż powinien.

Zasięgnęliście języka u Polaków, którzy wcześniej przeszli Grań?

MC: Konsultowaliśmy się z naszym kolegą z Węgier i przeczytaliśmy relację zespołu z Sakwy, Bartka Ziemskiego i Jonatana Zazuli, którzy przeszli grań rok temu. Nie prosiliśmy o rady i szczegóły, a bardziej o ogólne opinie na temat drogi. Nie zrobiliśmy też jakiegoś dokładnego reasearchu w Internecie. Podobno istnieją bardzo dobre opracowania „Peuterejki”, ale nam się ich po prostu nie udało znaleźć. Korzystaliśmy głównie z topo Rockfaxa oraz biblii – albumu 100 najpiękniejszych dróg masywu – i postanowiliśmy rzucić się w wir przygody, wspinając się najlepiej, jak potrafimy. Czyli byle jak.

WJ: Praktycznie nikt nie wiedział o tym, że wybieramy się na tę grań. Przeczytaliśmy relację Bartka i Dżoniego, ale wszystkie rady potraktowaliśmy bardziej jako opowieść, bo i tak na początku poszliśmy na Aiguille Noire, żeby ją sobie zapatentować. Przeczytaliśmy kilka opisów z Internetu – tak naprawdę najbardziej wątpliwym odcinkiem są Damy Angielskie, ale nikt ze znajomych nie mógł nam podać żadnych informacji. Bartek z Dżonym poszli tam źle i się zapchali, tracąc siedem godzin, więc stwierdziliśmy, że nie będziemy ich słuchać. Najbardziej rozbudowany opis w Rockfaxie to dwa ogólnikowe zdania, a przecież kilka dobrych zdjęć rozwiązałoby sprawę.

Czym są osławione Damy Angielskie (Dames Anglaises)?

MC: To odcinek Grani Peuterey pomiędzy Aiguille Noire a Aiguille Blanche, cieszący się opinią jednego z największych parchów w Alpach. Procentowo stanowi niewielki fragment, jednak jeśli się tam zabłądzi, potrafi nieźle zajść za skórę i ukraść sporo czasu.

Minimalistyczny, odchudzony do granic możliwości zestaw szpeju, bez opcji biwaku

Chyba nie błądziliście? Na ile było to szczęście, na ile intuicja, a na ile rozeznanie?

MC: Rozeznania było może 20%, postawiłbym na mieszaninę intuicji i szczęścia, z naciskiem na to drugie. Trudno też stwierdzić, na ile nasza linia była optymalna. Wiedzieliśmy, że wariantów jest wiele. Po prostu się nie cofaliśmy – jak już w coś szliśmy, to konsekwentnie, nie tracąc czasu na wątpliwości. Nie powiedziałbym, że poszliśmy bezbłędnie i myślę, że można było to zrobić lepiej, ale na pewno nie popełniliśmy żadnego rażącego błędu, który kosztowałby nas utratę sporej ilości czasu.

WJ: Należy zadać sobie pytanie, czy błądzisz wtedy, gdy gubisz się gdzieś i musisz zjechać, czy uznajemy, że to są małe, krótkie zapychy. Tych mieliśmy na Noire kilka, mimo że byliśmy tam wcześniej. Straciliśmy jakieś 20 minut, może pół godziny. Nie sklasyfikowałbym tego jako zapych, tylko odstępstwo od optymalnego przejścia. Jest taka idealna linia, którą wybierają przewodnicy, bo pozwala wykręcić najszybszy czas. My nią nie szliśmy, ponieważ nie mieliśmy rozpoznanego terenu. Najbardziej krytycznym odcinkiem całej grani są Damy, które przeszliśmy bezbłędnie. Intuicyjnie wyczuliśmy tę drogę, szukając śladów i okazało się, że zrobiliśmy ją jak trzeba. I tak zajęła nam cztery godziny, bo często się wahaliśmy.

Jakie macie patenty na kruszyzny?

WJ: Nie ma czegoś takiego jak patent na rzęch, jedynym sposobem jest spędzenie odpowiedniej ilości czasu w tego typu terenie – żeby nie bać się go, wiedzieć, jak działa piarg, jak na nim stawać, gdzie można ujechać, który chwyt wygląda na tyle stabilnie, że się nie urwie. Dużo w tym intuicji. Ktoś, kto do tej pory wspinał się sportowo na Jurze czy Mnichu, w takim terenie przeżyłby bardzo ciężkie chwile. Chyba że wcześniej stopniowo robiłby klasyki tatrzańskie, gdzie trochę kruszyzny jest, aczkolwiek uważam, że Tatry to lite góry. Do tej pory sądziłem, że Kaukaz jest kruchy. Po Damach Angielskich zmieniłem zdanie i uważam, że Alpy są bardziej kruche.

 MC: Spierdalać jak najszybciej.

Michał na ostatnim zjeździe, przed wejściem na wierzchołek Aiguille Noire de Peuterey

Zjazdy to tylko pozornie prosty element wspinaczki, jak sobie z nimi radziliście?

MC: Uważam, że zjazdy są bardzo niebezpieczne i podczas nich zdarza się sporo wypadków. Na grani poszły nam bardzo sprawnie (za wyjątkiem krótkiego incydentu z przeciętą liną), lecz wynika to głównie ze świetnego wyposażenia drogi w komfortowe stanowiska, a nie jakichś umiejętności.

Dzieliliście się zadaniami i fragmentami drogi, czy też stanowiliście świetnie rozumiejący się, działający razem zespół?

MC: Pół na pół. Z jednej strony ustaliliśmy wcześniej ogólną strategię, co kto będzie robił, lecz gdy zachodziła potrzeba, wystarczyło krótkie „Teraz ty” i następowała zmiana. Moim zdaniem tak funkcjonuje sprawny zespół i mam przyjemność cieszyć się taką współpracą ze wszystkimi partnerami w górach, za co jestem im bardzo wdzięczny.

WJ: Tutaj nie było jakiegoś zaawansowanego planowania. Ustaliliśmy sobie bardzo wstępny schemat: Michał miał przewspinać całą Noire, a ja z racji tego, że mam większe obycie z rzęchem, miałem zająć się Angielskimi Damami i dojść do biwaku. Po nim byliśmy zmęczeni i odcięci, więc wychodziło bardziej naturalnie, że jeden prowadził, a drugi zdychał na końcu liny i nie musiał się zastanawiać, gdzie iść, bo zasuwał za sznurkiem.

Od lewej: Damy Angielskie, l’Isolée i Punta Casati oraz północna ściana Aiguille Noire de Peuterey

Z opisu wynika, że kończyliście drogę „na oparach”. Jak blisko było do wypalenia?

MC: Blisko. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że była to najbardziej wycieńczająca fizycznie wspinaczka w moim życiu. Ze względu na nadchodzące załamanie pogody zdecydowaliśmy się działać praktycznie w non stopie i zarwaliśmy dwie noce. To w połączeniu z kiepską jak na tę drogę aklimatyzacją (wejście na 3800, nocleg na 3500 metrów) sprawiło, że pod koniec zaczęło nas stopniowo odcinać fizycznie. Na szczycie Filara Narożnego zrobiliśmy półgodzinną drzemkę (mieliśmy jeden śpiwór z 300 gramami puchu i ścinki karimaty), żeby trochę zresetować domagające się snu mózgi (wbrew temu, co myśli czytelnik, będę bronił faktu, że je mamy!). Na grani szczytowej dopadły nas pierwsze objawy nadchodzącego załamania pogody, czyli przenikliwie zimny wiatr i kiepska widoczność, które stanowiły dodatkowe utrudnienie. Resztkami sił doszliśmy do Vallota, zawinęliśmy się we wszystko, co było pod ręką, i zapadliśmy w długi sen.

WJ: Nasze możliwości fizyczne skończyły się na Col de Peuterey, a wszystko potem to była tylko i wyłącznie siła woli. Gdybyśmy mieli sprzęt biwakowy, zasnęlibyśmy tam na pewno. Próbowaliśmy spać na szczycie Filara Narożnego, ale to była jedynie półgodzinna drzemka, która skończyła się, gdy zaczęło nam być zimno. Wiedzieliśmy, że nad ranem zacznie się załamanie pogody i nie ma innej możliwości, żeby się uratować, niż wejść na szczyt i zejść do Vallota. To był taki dziwny stan doświadczany w kryzysowych sytuacjach, gdy ciało już absolutnie nie może, ale mózg jakimiś swoimi tajemniczymi sposobami potrafi wykrzesać z niego energię. Tylko wtedy zaciąga się olbrzymi dług. W tych kategoriach było to najbardziej intensywne przeżycie, jakiego doświadczyłem. Natomiast byliśmy świadomi tego, co robimy, zanim się wbiliśmy w grań. Nie miałbym ochoty władować się w to jeszcze raz.

Samo zejście, jak by nie patrzeć turystyczne, okazało się nie aż tak łatwe…

MC: Zmęczenie fizyczne, wychłodzenie, kiepska aklimatyzacja, odwodnienie oraz przede wszystkim dwie nieprzespane noce z rzędu doprowadziły mnie do stanu, w którym mój organizm domagał się jedynie snu. Nie miałem siły jeść, nie miałem siły stopić śniegu, chciałem po prostu spać. Zejście może i jest turystyczne, ale to dobrych kilka godzin i prawie 4000 metrów przewyższenia. Dlatego miałem duże opory przed wyruszeniem z Vallota, było mi tam dobrze. Wadim czuł się nieco lepiej i namówił mnie, żeby zejść jeszcze 500 metrów niżej, do schroniska Goûter, gdzie zdecydowałem się zostać na noc i zjeść porządny posiłek.  Wśród naszych kolegów zapanowała panika (nie było pogody i wszyscy siedzieli bezczynnie na dole, szukając czegoś, na czym mogliby skupić swoją uwagę) i zrodziła się plotka o dramatycznej sytuacji pod szczytem Blanca, skoro umieram i nie mam siły zejść. Pozwolę sobie publicznie się wytłumaczyć, skoro mam ku temu okazję J. Nie jest tak, że gdyby nie schroniska, to umarłbym na górze z wycieńczenia. Miałem przyjemność wykonać kilka telefonów z Vallota (między innymi powiązanych z pracą) i kto ze mną rozmawiał, ten wie, że mój stan daleki był od krytycznego. Dla mnie droga skończyła się na szczycie, zeszło ze mnie ciśnienie i wyłączył się tryb walki. Zamiast w dalszym ciągu forsować organizm, po dwóch nieprzespanych nocach postanowiłem spędzić trzecią w ciepłym schronisku. Osobiście nie mam z tym żadnego problemu, po to jest w górach infrastruktura, są kolejki i schroniska, żeby tacy słabi ludzie jak ja mogli z nich skorzystać, kiedy potrzebują. A jak ktoś jest silny i ogarnie wszystko z parkingu, to chylę czoła.

Wadim na łacie śniegu, w środku parchu na Damach Angielskich

Jakie wnioski wyciągnęliście już po przejściu?

WJ: Przydałaby się nam trochę lepsza aklimatyzacja, bo wtedy poruszalibyśmy się szybciej w górnych partiach. Jeżeli chodzi o sprzęt, byliśmy spakowani idealne na tego typu przejście. Pod kątem logistki nie mam sobie nic do zarzucenia. Kluczową pozostaje kwestia, czy zdecydowalibyśmy się na przejście w podobnym stylu a muerte, na totalną odcinkę. Ja na obecną chwilę nie, ale, jak to mówią, dobry alpinista to ten ze słabą pamięcią, więc pewnie za pół roku będzie mi łatwiej podjąć podobną decyzję. Bardzo ważnym wnioskiem jest to, że poznaliśmy swoje możliwości na limesie. Jeżeli podczas przechodzenia jakiejś drogi w normalnym stylu, ze śpiworem i biwakiem w górach wysokich, coś nam się posypie i trzeba będzie wejść na wyższe obroty, wiemy, gdzie leży limit naszych możliwości i na co możemy sobie pozwolić.

MC: I już nigdy więcej nie pójdziemy w góry bez alkoholu, bo potem nie mamy siły na zejście.

Jak po waszym, szybkim jak by nie było, przejściu patrzycie na czas 11,5 godziny nieodżałowanego Ueliego Stecka?

MC: Steck był profesjonalistą specjalizującym się w tego typu rekordach, więc dla przeciętnego zjadacza chleba ten czas wydaje się dość kosmiczny. Nie wiem, ile się do tego przygotowywał, ale mam wrażenie, że dla człowieka jego pokroju możliwy jest wynik poniżej 10 godzin. Mówię całkiem serio. Natomiast nie uważam naszego przejścia za szybkie. Nie licząc czasu zmarnowanego na biwaki, poruszaliśmy się przez około 26 godzin, co w przypadku normalnego rytmu snu daje dwa pełne dni, czyli standardowy ostatnio czas przejścia tej drogi. Nie byliśmy znacznie szybsi niż inne zespoły, po prostu zrezygnowaliśmy ze snu, żeby zdążyć przed załamaniem pogody. Poza tym jesteśmy amatorami, nasze przejście nie ma nic wspólnego z wyczynem sportowym.

WJ: Gdy jest się tam pierwszy raz, taki wynik wydaje się abstrakcyjny, ale jeżeli się głębiej zastanowić, można znaleźć optymalną linię, patentując drogę i konsultując kolejne posunięcia. Wtedy zejście z naszego czasu nawet o połowę wydaje się realne. Trzeba tę grań dobrze poznać. Luka Lindič przeszedł ją bez znajomości w 16 godzin – doszliśmy do wniosku, że miał bardzo dobrego flesza. No, chyba że się mylę i gość ma niesamowitą intuicję do parchów. Ale raczej miał dobre informacje i nie błądził, bo potencjalny zapych ten czas zmienia.

Wieczorne niebo nad Grandes Jorasses

Bierzecie pod uwagę zrobienie jej jeszcze raz, żeby poprawić wynik?

WJ: Ani nie wykluczamy, ani nie bierzemy tego pod uwagę. W tym całym alpinizmie ważny jest dla nas element przygody, czyli wejście w nieznane. A gdybyśmy poszli tam kolejny raz, zbliżylibyśmy się do sportu zawodniczego: mierzenia czasów, porównywania wyników z innymi ludźmi. Dla nas alpinizm to więcej niż sport, dlatego że mierzymy się z górą, a nie z kolegami. Jasne, fajnie mieć lepszy czas niż kolega i mu w ten sposób dokopać. Oczywiście śmieję się, ale summa summarum zupełnie nie o to chodzi. Możliwe, że ktoś z nas tam kiedyś wróci, ale jest tyle fajnych gór i miejsc na świecie, że szkoda czasu.

Filip Babicz biega sobie po okolicach, nie spotkaliście go czasem?

WJ: Pewnie! On jest zafiksowany na punkcie Noire, to jego góra za domem. My za pierwszym razem schodziliśmy Drogą Normalną cały dzień, bo parch straszny, a on tam zbiegł w godzinę i dwadzieścia minut. Nie pomyślałbyś, że terenem ultratechnicznym, parchatym i niebezpiecznym w ogóle można zbiegać. Myśleliśmy, że skoro on zrobił to w takim czasie, to my zejdziemy w pięć godzin – a schodziliśmy osiem. Na pytanie, ile razy tam był, odpowiedział: „Nie pamiętam, może z 80”. Dla mnie to absolutnie niebywałe, ale zupełnie nie o to mi chodzi. Gość jest ewidentnie sportowcem, który trenuje dopóty, dopóki nie osiągnie satysfakcjonującego wyniku.

Wadim i Michał podczas zejścia z Mont Blanc

Skalne umiejętności dają wam szansę łojenia pięknych wielowyciągówek, dlaczego więc – z czego się cieszę – wybieracie alpinistyczne wyzwania?

WJ: To pytanie bardziej do Michała, bo ja nigdy nie sądziłem, że mam predyspozycje do wspinania w sterylnej skale – większość znajomych wspina się sportowo lepiej niż ja. Po latach uświadomiłem sobie, że nie ma sensu z tym walczyć. Od początku ciągnęło mnie w góry. Alpinizm wychodzi mi lepiej i chciałbym to robić częściej. Żałuję, że nie mam większej formy, bo tak jak matematyka jest królową nauk, tak wspinanie sportowe jest podstawą jakiegokolwiek działania i przydaje się w górach.

MC: A wypraszam sobie, przez ostatnie lata wspinałem się po trudnych ściankach (przynajmniej dla mnie). W tym roku zdarzyło mi się trochę deptać gruz i śnieg, a tu od razu pytania.

Macie chrapkę na podobne cele tego typu, klasyczne tatrzańskie łańcuchówki, a może trawers Fitz Roya?

MC: Na ten moment nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy, ale mam oczywiście kilka dróg tego rodzaju na celowniku. Zobaczymy, co przyniosą najbliższe miesiące, w obecnej sytuacji ciężko cokolwiek zaplanować.


Tekst został opublikowany w 275 (4/2020) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024