14 marca
9. dzień naszej wędrówki. Pierwszy raz złapaliśmy zasięg. Idziemy do Ritsem. Na horyzoncie Sarek. Zjazd na jezioro porysowane śladami skuterów. Pogoda mętnieje, na niebie pojawia się halo. Sarek tonie w spłowiałych błękitach. Jedziemy lasem, pada mokry śnieg. Osiada mgła. Z rozpędu mijam zabudowania i nie umiem znaleźć schroniska. Był jakiś znak, ale przekręcony. Próbuję odszukać je w nawigacji, ale telefon, chociaż naładowany ponad połowę, traci energię, ekran czernieje i niczego już nie mogę zobaczyć. Nadchodzi mrok, na drodze nie ma żadnych ludzi. Wkładam powerbank pod kurtkę, czekam. José znajduje przejście. Schroniska wydają się wyludnione. W naszym, klubowym, pali się światło w jadalni. Nie ma obsługi, jest już za późno.
Jestem zdenerwowana, chce mi się płakać. Szukamy otwartego pokoju. Padamy. José nawet nie ma ochoty się myć. Łapie wifi i przez całą noc siedzi w Internecie. Rano zadzwoni do hiszpańskiej ambasady. „Ostatni samolot zabierający Hiszpanów do domu odleciał dzisiaj – usłyszy. – Powrót tylko w nadzwyczajnych przypadkach. Granice pozamykane, musielibyśmy ustalać zgodę każdego kraju”. Dzwonię do domu. „Zostań, gdzie jesteś. Tak jest bezpieczniej”.
Nocą przetoczy się nad nami nawałnica. Pociąg do Narwiku dotrze tylko do Gallivare. Po nas nie dojedzie autobus, ale podobno mają odśnieżyć drogę. Wszyscy zgromadzeni w Ritsem wracają. Jest cicho jak na pogrzebie. Ludzie boją się jeden drugiego, chociaż jesteśmy w górach już od kilku dni. Jakiś Hiszpan omawia wyjazd z Josém. „Powiedziałem mu, żeby wrócił. Żona sama, maleńkie dziecko… A jak coś jej się stanie?”. Z Hiszpanii przychodzą bardzo złe wieści. Tysiące zmarłych. W Polsce strach. Moi rodzice, dzieci i mąż siedzą, każde oddzielnie, w domach. Na drzwiach hotelu informacja o myciu rąk, w kuchni butelki ze spirytusem do dezynfekcji.
„To ja w mailu pytałam o możliwość wysłania paczki do Ritsem, odpisaliście mi dopiero wczoraj”– mówię. „Tak?” – dziwi się schroniskowy i daje mi zniżkę. Chyba więcej niż 100 koron za to, że odebrałby paczkę. Jedzenie jest tu haniebnie drogie, mimo że schronisko stoi przy szosie. Śnieg zasypał nasze narty i pulki, a odchodząc nie będę mogła znaleźć łopatki. Znajdzie się sama, gdy ja już zrezygnuję.
Widok z chatki Akka; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
15 marca
Lód na jeziorze cienki, przeprawa otyczkowana. 11 kilometrów. Pada śnieg, jest bardzo ciepło, blisko zera. Z przeciwnej strony idzie samotny człowiek. Ciągnie zabytkową pulkę, ze sklepu ze starociami. Staję, rozmawiam, robię zdjęcia. Pytam o Sarek, ale mężczyzna nic nie wie. Kilkanaście minut później tę samą rozmowę powtarza José. Idzie powoli, nie wiem czemu. Czekam. „Zgubiłem rękawiczkę, jak rozmawiałem z tym człowiekiem” – mówi. Stajemy. Pijemy po kubku z termosu. „Nie mówiłem ci, zwolnili mnie z pracy. Dostałem wolne aż do końca grudnia”. „Co teraz?”. „Nic, mam mieć zasiłek” – José zakręca termos i rusza. Za chwilkę zostawię go z tyłu. Do chatki docieramy już po czwartej. Na drzwiach kartka „Zaraz wracam, jestem w saunie”. Czekamy chwilę, a potem wchodzimy i gotujemy dwa termosy wody. „Mam nadzieję, że nie zrobiliśmy nic złego” – pokazuję legitymację członkowską. „Nie, nie ma problemu, chociaż powinniście to zrobić wcześniej, przed trzecią. Taki przepis, żeby nie robić tłoku, nie przeszkadzać nocującym. Dokąd teraz idziecie?”. „Gdziekolwiek – mówię. – „Odejdziemy i rozbijemy namiot”. „Nie musicie odchodzić”. Jesteśmy wdzięczni. W chatce tylko samotny Niemiec. Wysoki, chudy, z bandaną wokół łysiny. Niemłody. Przyszedł w rakietach. Słuchając, przysuwa się bardzo blisko. Pachnie świeżym praniem, więc trzymam dystans.
16 marca
„Przyjdzie bardzo zła pogoda – ostrzega schroniskowa. – Śnieżyce i silny wiatr. Duże ryzyko lawin”. Niemiec uśmiecha się głupkowato, wraca myśl, że chyba źle słyszy. Powtarzam pytanie, dokąd idzie. „W Sarek” – odpowiada, kiedy spytam jeszcze raz po niemiecku. Do Gisuris. Letni szlak prowadzący tam lasem jest zasypany. Nie kusi nas. „Idźcie do Kutjaure – radzi dziewczyna. – Ten szlak jest oznakowany, znajdziecie w każdą pogodę”. To dobry pomysł. Jest lawinowa piątka. Trzeba przeczekać.
Śnieżyca w drodze do Kutjaure; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Na górę naprzeciw nas nawija się rozświetlona mgła. Zmrożony śnieg jarzy się tysiącami gwiazdek, skrzypi. Złote światło odbija się w szybach schroniska, omiata brzózki. Nie zgaśnie nawet jak zacznie sypać, znienacka, już kilka minut później. Góry przykrywa kożuch chmur, wiatr walczy, próbując przewlec go dalej. Śnieg oblepia nas jak bałwany. Spada widoczność.(…)
Jakie były dalsze losy tej wyprawy, dowiecie się z lektury najnowszego, zimowego numeru GÓR (276).