Sentiero Uno – czy to nie kusząca nazwa? Szlak ponad stuletni, rówieśnik naszej Orlej Perci, wyższy od niej o kilkaset metrów. Powinien zająć tydzień od momentu dojścia do schroniska Titta Sechi, oficjalnego początku. Brzmiało rewelacyjnie, więc nie zastanawiałyśmy się nawet pięciu minut. Był koniec sierpnia.
O BIWAKOWANIU NIC NIE WIADOMO
Samolot wylądował o północy. Na lotnisku hałas i tłok. Dworzec autobusowy już zamknięty, kolejowy właśnie zamykano. Nie zdążyłyśmy pomyśleć o noclegu, a autobus o 7 rano. Nic, tylko zwiedzić Bergamo. Nie odeszłyśmy daleko. Skusiły nas ławeczki w miejskim parku. Cisza, spokój wokół same banki i… pusto. Około 3, kiedy miasto wreszcie ucichło, a nam zaczęły się kleić oczy, z trawników wyskoczyły strumienie wody. Uciekłyśmy pod drzewa w nadziei, że ich nie trzeba podlewać, ale skądże – ze skamieniałej ziemi wydobył się trzask wyskakujących dysz i musiałyśmy z godnością porzucić ostatnie siedzące miejsce. O 4 w Bergamo zaczął się poranny ruch. Nad dworcem pomarańczowo wzeszło słońce, na horyzoncie zarysowały się sylwetki gór. Naprawdę bliskich! Tylko autobus nie odjechał, bo niedziela.
Zdezorientowane wsiadłyśmy do pierwszego lepszego, jadącego w tym samym kierunku i zostałyśmy wyrwane ze snu w Costa Volpiano. Autobus już pusty, z gestykulacji kierowcy zrozumiałyśmy, że trzeba wyjść, więc wysiadłyśmy, nie wiedząc gdzie… Człowiek zapytany o drogę zawiózł nas na stację kolejową i wsadził do nadjeżdżającego pociągu. Oprócz nas jechała nim para młodych Niemców, jak się okazało – w tym samym kierunku. Pożyczyłyśmy im trochę taśmy klejącej, bo dziewczynie rozpadał się but, wymieniłyśmy kilka informacji i wysiadłyśmy w odległym o 20 minut Brenie. Niemcy pojechali do Edolo, żeby przejść szlak w przeciwnym kierunku.
Breno jest małe. Nie dało się tam kupić ani mapy, ani niczego innego. Przypadkowy mężczyzna zabrał nas do biura (nadzór drogowy, może policja), wydrukował kawałek mapy (brakowało go na naszej) obdarował wodą i w końcu też dużą mapą, o której przywiezienie poprosił kolegę. Szczęście nas nie opuszczało i na wąskiej asfaltówce wiodącej na Passo Crocedomini zatrzymał się pierwszy przejeżdżający samochód. Dziewczyna wwiozła nas do położonego na 1700 metrów schroniska Bazena.
O wpół do pierwszej znalazłyśmy się już na szlaku. Zdziwiły nas zielone wzgórza, łagodne, niemal beskidzkie. Byłam tak śpiąca, że ledwo pamiętam ścieżkę botaniczną obstawioną informacjami o roślinkach, których akurat w pobliżu nie widziałam. Może rosły tam kilka lat temu albo zdążyły przekwitnąć i zniknąć. Pamiętam, że parę razy usiadłam gdzieś i przysnęłam. Nie doszłyśmy do schroniska Tita Secchi. Korzystając z faktu, że (chyba) byłyśmy jeszcze poza granicą Parc Naturel, rozbiłyśmy namiot nad obrośniętym wełnianką strumyczkiem. Kempingowanie w Parku Adamello jest zakazane, o biwakowaniu nikt nic nie mówił. Wieczorem z gór zeszli niedzielni spacerowicze, a w ciągu kilku kolejnych dni spotkałyśmy tylko parę osób.
Eksponowane miejsca umocnione podkładami kolejowymi – nietrudne, pomimo tego robiły wrażenie; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
NIEKOŃCZĄCY SIĘ CHAOS GÓR
Refugio Tita Secchi stoi na górce nad zaporowym jeziorem. Zaraz przy tamie. Wodę spuszczono. Budynki wyglądały na puste, a było już koło 9. Nie wchodziłyśmy do środka. Początek „jedynki” znaczy wmurowana tablica, poświęcona pomysłodawcom (z lokalnego oddziału Club Alpino Italiano). Za schroniskiem szlak wbija się w zbocze przysypane skalnym rumoszem, rano skryte w cieniu, i zygzakiem wdrapuje na Passo di Brescia. Spotkałyśmy tam wystraszonych Niemców, ojca z synem, którzy mówili, że to najtrudniejsze miejsce. Być może odnieśli takie wrażenie, bo szli w przeciwnym niż my kierunku. Stromy fragment, jak wszystkie kolejne, był nietrudny, dobrze ubezpieczony łańcuchami. Najprawdopodobniej to resztka wojennej drogi, pod przełęczą został skalny balkon zbudowany chyba dla jakiegoś działa. Zejście po ruchomych blokach, poprzecinanych pasami śniegu. Długi trawers po zarośniętych skalnych płytach, cudownie dziki.
Znów wyszłyśmy poza granicę parku i skusiła nas prześliczna łączka z misami ogrzanej wody w zagłębieniach skał. O świcie roztaczał się stamtąd wspaniały widok na niekończący się chaos gór. Jeszcze w chłodzie minęłyśmy schronisko Maria e Franco i łatwą ścieżką zeszłyśmy na Passo di Campo. Ostatni kawałek – eksponowany trawers – był ubezpieczony, nie wiem czemu. Za przełęczą po trawkach na próg z wodospadem. Na podejściu kilka ubezpieczeń. W rozlewiskach falujące łany wełnianki. Potem płasko, wzdłuż strumienia do pięknego górskiego jeziorka. Wietrzyk marszczył powierzchnię wody. Buczały trzmiele. Beztrosko, nie spodziewając się już żadnych problemów, poleżałyśmy na słońcu, z nogami w szmaragdowym stawie. Około 16 leniwie ruszyłyśmy.
Umocniona dróżka poprowadzona wygodnie tuż pod granią mijała smutne ruiny baraków i miejsce, gdzie kiedyś stał duży obóz. Nie mam pojęcia, skąd wojsko brało tam wodę. Jak można było przetrwać tam burzę czy śnieg. Ubezpieczenia poprowadzone w sporej ekspozycji ciągnęły się kilkaset metrów. Na jednym z łańcuchów wyprzedzili nas spoceni faceci, którzy, w co ciężko uwierzyć, wszystkie trudne miejsca przechodzili tyłem do ściany. Nic dziwnego, że się biedacy bali. Nie odezwali się, popatrzyli tylko, jakbyśmy się urwały z choinki, bo moja córka z powodu upału miała na sobie kwiecistą spódnicę.
Pozostałość wojennych umocnień; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Więcej o trekkingu legendarnym szlakiem Sentiero Uno i górach „gdzie pieniądze są zbędne” przeczytacie w najnowszym numerze GÓR (275).
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nizinkiewicz