Kilimandżaro – vademecum zdobywcy

Kilimandżaro (5895 m) to chyba jedna z najbardziej znanych gór na Ziemi. Gdybym poprosił przypadkowo spotkanych ludzi, aby wymienili znane sobie szczyty świata, jestem przekonany, że Kilimandżaro znalazłoby się w pierwszej trójce, prawdopodobnie nawet przed Mount Everestem.

Tak… Kilimandżaro jest rozpoznawalną górą i zarazem celem, na który chce wejść wielu śmiałków. Nieprzypadkowo piszę śmiałków, bo wprawdzie wyzwanie jest łatwe technicznie, ale ze względu na wysokość lekceważenie go najczęściej kończy się mniejszymi lub większymi problemami. Dlatego duże zdziwienie wywołują we mnie opinie, że na Kilimandżaro bez problemu wejdzie każdy, kogo stać na wyjazd. Tego typu stwierdzenia mogą wypowiadać tylko ludzie, których nie podejrzewam o wysokościowe doświadczenie. Oczywiście, góra jest dość prosta i da się ją traktować jak trekking – z bardzo wygodną obsługą na każdym etapie, ale wysokość potrafi zrobić swoje. Dlatego wybierającym się na nią polecam zadbać o dobrych przewodników, sprawdzonych liderów i firmy. Zwiększy to maksymalnie szanse na zdobycie szczytu, a przede wszystkim bezpieczeństwo. Zresztą i tak nie można samodzielnie wejść do Parku Narodowego Kilimandżaro, a wynajęcie przewodnika jest obowiązkowe.

SEZON I POGODA

Najlepsze warunki na Kilimandżaro panują w porach suchych, co nie oznacza, że nie można zdobywać go w innych okresach. Jednak wchodzenie na Dach Afryki w okresach deszczowych nie będzie należało do przyjemnych, przynajmniej statystycznie. W Tanzanii są dwie pory suche: jedna od grudnia do marca, druga od czerwca do października. Nie można jednak precyzyjnie określić czasu ich trwania, zależy to od sezonu. Przyjmuje się, że „środek” pory suchej zapewnia najlepsze warunki do podjęcia wyprawy, jednak nie jest to regułą. Bywałem na tej górze w październiku, czyli u schyłku pory suchej, i było mniej wilgoci niż w sierpniu. Kilimandżaro jest ogromnym, stojącym samotnie masywem, który kumuluje wokół siebie bardzo różne zjawiska pogodowe.

TRANSPORT I ORGANIZACJA

Aby zdobyć Kilimandżaro, musimy dostać się do Tanzanii. Są na to dwa sposoby. Pierwszy to przylot do stolicy Kenii, Nairobi, i dalsza podróż drogą lądową do Tanzanii. Do Arushy jedzie się około pięciu godzin, łącznie ze staniem na granicy, a do Moshi pod Kilimandżaro – kolejne półtorej do dwóch godzin. Drugim sposobem jest przylot wprost do Tanzanii. Samoloty międzynarodowe lądują na lotnisku Kilimanjaro Airport. Dojazd do Moshi zajmuje jeszcze godzinę.

Linii latających w tamte rejony Afryki jest dość dużo. Najpopularniejszymi są KLM, Air France, Kenya Airways – wszystkie w jednym aliansie lotniczym. Sporo połączeń oferuje też Qatar Airways, Turkish Airlines, Emirates, Lufthansa i wiele innych. Warto szukać, bo ceny biletów mogą się bardzo różnić.

Polaków obowiązuje wiza wjazdowa, w cenie 50 dolarów. Nie trzeba się o nią wcześniej ubiegać, można ją kupić na granicy lub na lotnisku po przylocie. Wiąże się to najczęściej ze staniem minimum godzinę w dużych kolejkach, bo tanzańscy urzędnicy nie należą do najszybszych na świecie. Jeśli przylecicie do Kenii, dodatkowo należy wyrobić wizę tranzytową (ważna do 72 godzin). Kosztuje 20 dolarów, jednak kwotę tę rekompensuje cena biletu lotniczego do Nairobi, który zazwyczaj jest sporo tańszy niż lot do Tanzanii. Jeśli planujecie również powrót do Nairobi, warto od razu zdobyć wizę pobytową w Kenii (50 dolarów). Jest ważna przez trzy miesiące, tak jak wiza tanzańska, i umożliwia przekraczanie granicy pomiędzy tymi państwami dowolną liczbę razy. W ten sposób unikniecie ponownego stania w kolejce, poza tym urzędnicy w Kenii bardzo źle patrzą na powtórne wyrabianie wiz tranzytowych i często bywa to powodem drobnych kłopotów na granicy.

Obóz Shira

AKCJA GÓRSKA – TYPOWY PROGRAM

Schemat, który opisuję, dotyczy jednej z popularnych tras na Kilimandżaro, Machame, znanej też jako droga Whisky. Jej sława nie jest przypadkowa. Droga jest bardzo ładna, widokowa, a odpowiednie rozplanowanie etapów zapewni właściwą aklimatyzację. Wejście na ten szlak znajduje się stosunkowo blisko Moshi, co nieco zmniejsza koszty transportu. Dodatkową zaletę stanowi fakt, że po zdobyciu szczytu wracamy inną trasą, Mweka, przez co trekking nie jest nudny, bo codziennie wędrujemy w innym otoczeniu. Dla porównania: na najbardziej popularnej trasie, Marangu, zwanej Coca-Cola, wejście i zejście prowadzi dokładnie tą samą drogą, korzysta się więc z tych samych obozów. Tras na Kilimandżaro, a właściwie na Kibo, bo tak nazywa się najwyższy z trzech wierzchołków masywu, jest oczywiście znacznie więcej. Do najbardziej znanych można zaliczyć przynajmniej siedem: Machame, Marangu, Lemosho, Shira, Umbwe, Rongai i najbardziej stromą, ale też rzadziej uczęszczaną Arrow Glacier. Jest więc w czym wybierać. Część tras pokrywa się przynajmniej na niektórych odcinkach, a większość ma ten sam etap końcowy, tuż przed wierzchołkiem Uhuru.

Jak z pewnością zauważyliście, wspominając o najwyższym szczycie Afryki, wymienia się mnóstwo różnych nazw. Warto to wytłumaczyć. Większość ludzi, mówiąc o zdobywaniu Kilimandżaro, ma na myśli wejście na najwyższy punkt nazwany Uhuru, znajdujący się na najwyższym, jednym z trzech wierzchołków masywu Kilimandżaro – Kibo. To tam wysokościomierz pokaże 5895 metrów nad poziomem morza. Jednak w drodze na górę zobaczycie także dwa inne jego szczyty: Mawenzi (5150 m) oraz Shire (3940 m, choć niektóre źródła podają nawet wysokość powyżej 4000 m). Trochę to skomplikowane, prawda? Ustalmy zatem, że zdobywamy po prostu Kilimandżaro.

Trase Machame, tam i z powrotem, standartowo pokonuje się w sześć lub siedem dni. Uważam, że sześciodniowy trekking jest absolutnym minimum. Wystarczy sprawdzić wysokości, które osiągamy każdego dnia: przewyższenia wynoszą od 800 do 1000 metrów, a w czasie ataku szczytowego jest to nawet 1400 metrów. Z tego też powodu preferuję wersję siedmiodniową, którą opiszę poniżej. Na Kilimandżaro ruszamy zazwyczaj nazajutrz po przylocie do Tanzanii, można ewentualnie zrobić jeden dzień odpoczynku, ale nie jest to konieczne. Wiele typowych programów wyjazdowych do Afryki zamyka się w 16 dniach (z przelotami), z czego siedem przeznaczamy na trekking, dwa na safari w najważniejszych parkach, a ostatnie cztery dni odpoczywamy nad Oceanem Indyjskim, na wspaniałym Zanzibarze.

W drodze do Barranco Camp. W oddali Kibo, główny wierzchołek Kilimandżaro.

DZIEŃ 1

Moshi – brama Parku Machame (1800 m) – Machame Camp (2900 m)

Dzień zaczynamy od śniadania w Moshi – może to być też Arusha, jednak dojazd z tego miasta do bramy parku jest dłuższy o około godzinę. Nie trzeba się zbytnio spieszyć, warto natomiast po raz ostatni sprawdzić, czy na pewno mamy zapakowane wszystko, czego będziemy potrzebowali podczas trekkingu, ponieważ za bramą parku nic już nie kupimy. Dlatego po wyjściu z hotelu możemy zrobić małe zakupy, uzupełniając zapas baterii do czołówek, batonów, czekolad itp. Warto też kupić wodę mineralną, która przyda się na pierwszym etapie trekkingu, ale tutaj uwaga: do parku narodowego nie wolno wnosić opakowań jednorazowych, jak butelki PET, więc koniecznie musimy przelać ją do bukłaków wielorazowych, na przykład do camelbaka. Po zakupach podjeżdżamy do parku. Każda z tras wiodących na Kilimandżaro ma swoją bramę, nazwaną tak samo jak droga. My udajemy się pod Machame Gate, gdzie jesteśmy około godziny 10. Z Moshi to 30-40 minut jazdy. Ostatni odcinek jest stromy, ponieważ brama znajduje się na wysokości 2000 metrów, jakieś 1100 metrów nad miastem. Jak więc widzicie, już w samochodzie pokonujemy znaczne przewyższenie, a to nie koniec dnia.

Przy bramie czeka nas sporo formalności. Przed wejściem do parku trzeba się zarejestrować wszyscy uczestnicy muszą podać numery paszportów, które zostaną wpisane do specjalnych książek. Ta procedura obowiązuje zresztą w każdym z mijanych obozów. Po ukończeniu trekkingu musimy się także wyrejestrować. W przypadku grup zorganizowanych formalności powinien załatwić lider, który doskonale orientuje się w przepisach, zazwyczaj zna także urzędników, co może przyspieszyć oczekiwanie, które tu zazwyczaj trwa minimum godzinę… W Afryce bardzo lubianymi powiedzeniem jest „pole pole”, czyli powoli ☺.

Ruszamy w drogę. Na dziś mamy zaplanowane pięć do sześciu godzin wolnego marszu, podczas którego pokonamy 11 kilometrów. Oczywiście można ten odcinek przejść szybciej, jednak nie jest to polecane ze względu na proces aklimatyzacji. A przede wszystkim dlatego, że podchodzimy do obozu na wysokości prawie 3000 metrów, co oznacza, że licząc od miejscowości, pokonamy ponad 2000 metrów przewyższenia.

Droga prowadzi przez teren znajdujący się w pierwszej ze stref roślinności na Kilimandżaro, czyli w lesie deszczowym. Nazwa pochodzi stąd, że panuje w nim duża wilgotność, która skrapla się na liściach – to zasługa chmur często wiszących na tej wysokości wokół całego masywu. W efekcie, nawet przy braku opadów atmosferycznych, z drzew cały czas kapie woda.

Początkowo idziemy szeroką, nieznacznie wznoszącą się drogą, która w dalszej części zwęża się i staje się bardziej stroma. Taka pozostaje aż do naszego pierwszego obozu na trasie Machame Camp. Cel osiągamy pod wieczór, a bywa nawet, że po zmroku. Warto więc zadbać o to, by czołówkę mieć pod ręką. Na równiku, do którego stąd niedaleko, noc zapada bardzo wcześnie i o godzinie 18 zazwyczaj jest już ciemno. Dlatego latarki w obozach są w ciągłym użyciu wszak niewielu z nas chodzi spać o tak wczesnej porze. Dzień kończymy kolacją. Podczas trekkingu dni mają powtarzalny rytm. Wstajemy o 6 lub 6.30, aby szybko się zebrać i stosunkowo wcześnie dotrzeć do kolejnego obozu. Nikt nie ma problemów z pobudką, mimo że pewnie nie lubicie tego robić w czasie wakacji, ale stosunkowo wcześnie chodzimy też spać. Ze względu na aklimatyzację ważne jest także, aby mieć odpowiednio dużo czasu na odpoczynek i pobyt na każdym progu wysokości.

DZIEŃ 2

Machame Camp (2900 m) – Shira Camp (3750 m)

Obóz opuszczamy po śniadaniu, około 8. To jeden z najkrótszych dni marszu podczas całego trekkingu. Do pokonania mamy zaledwie pięć kilometrów i przewyższenie około 850 metrów. Zaraz za obozem trasa pnie się stromo wąską ścieżką. Tego dnia zmienia się też krajobraz, bowiem obóz Machame leży na skraju kolejnej strefy roślinności – skończył się las deszczowy, wkraczamy pośród wysokie krzewy i zarośla. Pomiędzy nimi można już zauważyć piękne widoki, w tym nasz główny cel, Kibo, i najniższy z wierzchołków, Shirę. Nieopodal niego, w miejscu zwanym Shira Camp, znajduje się kolejny obóz, do którego dochodzimy w porze obiadu. Jest bardzo rozległy, leży na otwartej przestrzeni, rozciągają się z niego piękne widoki. Do wieczora mamy sporo czasu na odpoczynek. Chętnym i niecierpliwym polecam krótki spacer aklimatyzacyjny do drogi Shira, która przebiega nieopodal obozu. Nazajutrz nasza trasa połączy się z nią już na dobre. Jak zwykle kładziemy się wcześnie spać, aby rano wyruszyć w dobrej formie.

Główny wierzchołek Kibo widziany z Barranco

DZIEŃ 3

Shira Camp (3750 m) – Lawa Tower (4600 m) – Barranco Camp (3900 m)

Przed nami ważny, aklimatyzacyjny dzień. Różnica wysokości pomiędzy obozami, w których nocujemy, nie jest duża, ale musimy jeszcze pokonać podejście, a następnie zejście z Lawa Tower. Dystans wynosi około 10 kilometrów, z czego odcinek do Lawa Tower ma siedem kilometrów. Tego dnia wielu z was z pewnością odczuje wysokość, co może objawić się bólami głowy i brakiem apetytu.

Droga pnie się bardzo łagodnie. Idziemy odkrytym terenem, bo roślinność kończy się praktycznie na poziomie obozu Shira. Przy dobrej pogodzie i widoczności możemy podziwiać bezkres afrykańskiego krajobrazu. Kilimandżaro to wolno stojący masyw, więc nic nie przysłania rozległego pejzażu. Marsz zajmuje zazwyczaj siedem godzin. Na Lawa Tower, gdzie jesteśmy po około pięciu godzinach, mamy czas na dłuższy odpoczynek i posiłek. Mimo trochę gorszego samopoczucia, satysfakcja z osiągniętej wysokości jest duża. Dodatkowo uskrzydla fakt, że dalej droga wiedzie już tylko w dół, aż do obozu Barranco. To właśnie dlatego ten dzień jest tak ważny dla aklimatyzacji – po wejściu na dużą wysokość schodzimy odpocząć i spać niżej, niemal jak poprzedniej nocy.

Do celu docieramy około 15-16. Obóz leży w przepięknej dolinie. Bezpośrednio nad nami, aż dwa kilometry w górę wznosi się ściana głównego wierzchołka, Kibo, a nieopodal znajduje się „las” typowych dla tego krajobrazu roślin o nazwie giant senecio. Z obozu dokładnie też widać dalszą część drogi, którą musimy pokonać następnego dnia, tak zwaną Barranco Wall.

DZIEŃ 4

Barranco Camp (3900 m) – Karanga Camp (3950 m) – opcjonalnie Barafu Camp (4600 m)

W przypadku trekkingu siedmiodniowego, tego dnia czeka nas krótki odcinek – do pokonania mamy sześć kilometrów, co zajmuje około czterech godzin marszu. Jedyną trudnością na trasie jest ściana Barranco. Nazwa jest myląca, bo miejsce nie ma żadnego związku ze wspinaniem. Po prostu jest to bardziej stromy fragment trasy, na którym ścieżka wije się zakosami. Na tym odcinku znajduje się sporo skalnych półek i aby wejść na niektóre z nich, musimy użyć rąk. Na szczycie wzniesienia, po pokonaniu Barranco Wall, czeka nas dłuższy odpoczynek w pięknej scenerii, ze wspaniałymi widokami rozciągającymi się z podnóża ściany Kibo. Dalej obchodzimy w zejściu wierzchołek Kibo i trawersujemy dolinę, zmierzając w kierunku obozu Karanga. Docieramy do niego po kolejnych dwóch godzinach, przekraczając po drodze głęboki jar z potokiem lodowcowym.

W naszym siedmiodniowym planie to już koniec drogi na dziś. Czeka nas trzeci nocleg na wysokości około 3900 metrów, co doskonale poprawia aklimatyzację przed atakiem szczytowym. Natomiast w wersji sześciodniowego trekkingu w obozie Karanga tylko zjadamy posiłek i odpoczywamy chwilę przed dalszą drogą. Jeszcze tego samego dnia musimy dojść do ostatniego obozu w drodze na szczyt – Barafu. Wędrówkę ukończymy więc późno, zapewne dopiero około godziny 16, a trzeba pamiętać, że w nocy będziemy zbierać się do ataku szczytowego.

Mawenzi o wschodzie słońca – widok ze Stella Point

DZIEŃ 5

Karanga Camp (3950 m) – Barafu Camp (4600 m)

Przed nami krótki odcinek do ostatniego obozu. Do przejścia mamy cztery kilometry, co zajmie trzy do czterech godzin marszu wolnym tempem. Oznacza to, że już koło południa znajdziemy się na miejscu, co da nam olbrzymią przewagę przed nocnym atakiem w stosunku do wersji sześciodniowej. Po przyjściu do obozu będziemy mieli dużo czasu na wypoczynek, uzupełnienie kalorii i nabranie sił, a także na przygotowanie się do zdobycia szczytu. W końcu właśnie po to tu przyjechaliśmy ☺.

DZIEŃ 6

Barafu Camp (4600 m) – Uhuru Peak (5895 m) – Millenium Camp (3810 m)

Tej nocy trudno nastawiać się na sen. Wolniejsze ekipy mogą wychodzić do ataku szczytowego już około godziny 23, czyli w zasadzie pod koniec piątego dnia. Z własnych doświadczeń wiem, że grupy pokonujące trasę w siedem dni są na tyle wypoczęte i dobrze zaaklimatyzowane, że mogą wyruszyć około 1. Daje to szansę na dłuższy odpoczynek, a przede wszystkim sprawia, że krócej będziemy marzli podczas nocnego marszu. Z obozu Barafu do szczytu mamy tylko pięć kilometrów, jednak to właśnie tej nocy pokonamy największe przewyższenie na trasie. Po ciemku trudno liczyć na widoki. Idziemy przy świetle czołówek, patrząc pod nogi. Chyba że mamy szczęście i jest pełnia księżyca, wtedy może być dość jasno. Daleko w dole dostrzeżemy rozświetlone Moshi, do którego już niebawem wrócimy. Zanim to jednak nastąpi, skupiamy się na drodze, która cały czas wiedzie stromo w górę, aż do Stella Point, dokąd zazwyczaj dochodzimy o wschodzie słońca, czyli około 6.30. Jesteśmy powyżej 5700 metrów i w oddali widać już nasz upragniony cel. Dalej idziemy łagodnie wznoszącą się ścieżką, która okrąża kalderę wulkanu – po lewej rozciągają się wspaniałe lodowce – i już po godzinie możemy cieszyć się szczytem.

Dlaczego nie warto się spieszyć, by wejść na wierzchołek o wschodzie słońca? Po pierwsze, większość grup pojawia się pod tablicą szczytową o tej właśnie porze, co powoduje spore zamieszanie w miejscu, gdzie każdy chce zrobić zdjęcie. Po drugic, akurat wtedy światło nie jest najlepsze i nadal bywa dość zimno. Ludzie, zamiast w spokoju cieszyć się chwilą, przytupują i mają problemy ze ściągnięciem rękawic, aby wykonać upragnioną fotkę. W naszych grupach wchodzimy na szczyt zazwyczaj około godziny 8-9, gdy jest już całkiem ciepło, a słońce znajduje się na tyle wysoko, że mamy bardzo ładne światło do zdjęć. Przede wszystkim jednak o tej porze jesteśmy najczęściej jednymi z nielicznych na szczycie. Pozwala to w spokoju chłonąć niepowtarzalną atmosferę albo uronić pod okularami łezkę szczęścia.

Na wierzchołku spędzamy zazwyczaj pół godziny, bo czeka nas jeszcze trzygodzinna droga powrotna do obozu. Nie jest to jednak koniec chodzenia w tym dniu. W Barafu odpoczywamy około trzech, czterech godzin, ale nie zostajemy na nocleg. Chcemy jak najszybciej uciec z wysokości, by niżej dobrze wypocząć i się zregenerować. Po półtorej do dwóch godzin docieramy do znajdującego się wśród zielonej roślinności Millenium Camp. To już ostatni obóz i nocleg na naszej trasie. Od tego miejsca będziemy też schodzili inną drogą, która nazywa się Mweka.

Lodowce na szczycie oświetlone promieniami wschodzącego słońca

DZIEŃ 7

Millenium Camp (3810 m) Mweka Gate (1640 m)

Po noclegu czeka nas około pięciu godzin marszu do granic parku. Pokonujemy ostatnie 13 kilometrów trekkingu. Przy bramie Mweka jesteśmy w porze lunchu, który zjadamy przy rozstawionych stołach. Wróciliśmy do cywilizacji, więc możemy już kupić upragnioną przez niektórych coca-colę lub też złoty, zimny trunek o wdzięcznej nazwie Kilimanjaro. Zresztą w okolicy znajdziemy jeszcze wiele innych produktów o tej samej nazwie – wszak góra ma duży wpływ na byt wielu rodzin żyjących wokół niej. Dlatego pamiętajmy, że wynajmując miejscowych, którzy ułatwiają nam zdobycie szczytu – porterów, kucharzy czy przewodników – pomagamy im wieść godne życie w kraju, który nie należy do bogatych.

NIEZBĘDNY SPRZĘT I PRZYGOTOWANIA

Trekking na Kilimandżaro w zdecydowanej większości przypadków nie wymaga żadnego specjalistycznego sprzętu. Bywają jednak sezony, gdy na kopule szczytowej zalegają połacie zlodowaciałego śniegu. Teoretycznie nadal można wejść wtedy na wierzchołek w butach trekkingowych, zalecam jednak założenie raków koszykowych lub paskowych. Będzie to zdecydowanie bezpieczniejsze i zapobiegnie ewentualnym wypadkom.

Jeśli chodzi o odzież, wystarczą typowe turystyczne ubrania, ale musimy pamiętać, że nawet noce w Afryce, szczególnie wysoko, bywają zimne. Nie będzie więc przesadą spakowanie cienkiej kurtki (typu sweter puchowy) lub/i kurtki z syntetyczną ociepliną czy ciepłych polarów. Zestaw odzieży powinien umożliwiać dostosowanie się do różnorodnych warunków atmosferycznych, ponieważ w ciągu dnia może być gorąco, bardzo wietrznie, mokro i burzowo. Porównałbym to do stroju na wczesnowiosenne lub jesienne wyjścia w góry. Jeśli zaś chodzi o noce, bardziej adekwatne wydają się ubrania na zimowe warunki w Beskidach. Dlatego też w ekwipunku nie może zabraknąć dość ciepłego śpiwora, zapewniającego komfort w temperaturach poniżej zera – sam stosuję modele z 600-800 gramami puchu.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o sprzęcie potrzebnym na Kilimandżaro, obejrzyj poniższy film, w którym w szczegółach wszystko objaśniam.

INFORMACJE DODATKOWE

Język – oficjalnym językiem jest suahili, choć w turystyce i większych biurach powszechnie używany jest angielski.

Waluta – szyling tanzański (TZS). Zdecydowanie bardziej opłaca się wymienić dolary lub euro na walutę lokalną i nią płacić na miejscu. W popularnych rejonach kurs jest bardzo niekorzystny, lepiej udawać się do oficjalnych kantorów, w ostatnich latach rzetelnie kontrolowanych przez rząd Tanzanii (aktualnie 1 dolar to około 2310 TZS). Najlepsze kursy są w dużych miejscowościach, jak Arusha i Moshi. Na prowincji, na przykład w Mto Wa Mbu, bywają mniej korzystne.

Formalności – trzymiesięczna wiza do Tanzanii wydawana jest na granicy i kosztuje 50 dolarów. Wstęp do wszystkich parków narodowych, w tym oczywiście do PN Kilimandżaro, jest płatny. Komórki – na większości terytorium Tanzanii zasięg jest dobry. W czasie trekkingu na trasie Machame można znaleźć miejsca z dobrym zasięgiem, ale są też obszary bez sieci. Telefony warto wyłączać, kiedy są nieużywane, aby oszczędzać baterię. Elektryczność – wtyczki typu angielskiego. W górach brak elektryczności. Należy wziąć powerbanki lub baterie solarne, ale bywa, że w pochmurne dni nie da się z nich korzystać.


Tekst i zdjęcia / Tomasz Kobielski


Tekst został opublikowany w 273 numerze magazynu GÓRY, na wiosnę 2020. Ceny wiz czy biletów wstępu oraz kursy walut podane w artykule mogą więc być już nieaktualne.

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2020