SPADAJĄCE MŁOTKI NA KOPIE SPADOWEJ

Tekst i zdjęcia / MACIEJ TERTELIS
Zdjęcie otwarcia / Wojciech Wenta na 3 wyciągu Pachniesz Brzoskwinią podczas I przejścia, Kopa Spadowa, 1994 rok


Po kilku latach wspinania podjąłem decyzję o spróbowaniu czegoś nowego, czegoś co smakowało nieznanym – zdecydowałem się poprowadzić nową drogę. Nowe wspinaczki były dla mnie niejako naturalnym kolejnym krokiem tatrzańskiego wtajemniczenia.

Moja pierwsza nowa droga powstała na Kopie Spadowej. Był 1987 rok, w tamtym okresie wspinałem się z Andrzejem Piątkowskim. Stanowiliśmy zgrany zespół i świetnie rozumieliśmy się w ścianie, często obywając się bez komend. Mieliśmy za sobą udany sezon i na jego zakończenie postanowiliśmy wykorzystać dobre rozpoznanie Czołówki zachodniego filara Kopy Spadowej. Szóstkową linię biegnącą na prawo od Drogi Skłodowskiego nazwaliśmy Latające Młotki z racji zabawnego zdarzenia, które jednak miało prawo zakończyć się tragicznie.

Na przedostatnim wyciągu drogi Piątek, dochodzący do mnie na górnym stanowisku, tak zajadle wybijał haka, że nie spostrzegł, iż w trakcie jednego z uderzeń przeciął sznurek, którym młotek dowiązany był do uprzęży. Zgodnie ze swoim zwyczajem Andrzej przerzucił młotek na plecy, po czym bardzo się zdziwił, gdy teoretycznie przyczepione sznurkiem narzędzie zamiast zawisnąć, poszybowało w kierunku piargów pod ścianą. Po poprowadzeniu kolejnego wyciągu, ściągając linę, uświadomiłem sobie, że Piątek nie wybije trzech stanowiskowych haków. Doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie opuszczenie mu na linie mojego młotka, jedynego, który nam pozostał. Po kilku próbach okazało się, że Andrzej znajduje się za bardzo z boku i nie ma najmniejszych szans go chwycić. Manewry dodatkowo utrudniał fakt, że nie widzieliśmy się nawzajem, a górne stanowisko znajdowało się nad załamaniem skalnej płyty.

Kopa Spadowa
Wojciech Wenta w ścianie Kopy Spadowej

Wpadłem na pomysł, by młotka nie spuszczać, ale rzucić go w kierunku partnera. Uzgodniliśmy moment, wybrałem kilkanaście metrów luźnej liny i wykonałem zamach. Młotek zniknął za krawędzią. Minęło kilka sekund. Nagle usłyszałem głuche uderzenie. Krzyknąłem, pytając, co się dzieje. Odpowiedziała mi cisza. Krzyknąłem raz jeszcze. Wreszcie, po dłuższej chwili, trwającej dla mnie wieczność, Piątek zareagował. Okazało się, że dostał młotkiem centralnie w czubek kasku. Wolałem nie myśleć, co by było, gdyby patrzył wtedy w górę.

Dwa lata później, w 1989 roku ponownie zjawiliśmy się pod tym fragmentem ściany, prowadząc nieco na prawo kolejną drogę, nazwaną Misio, na cześć goszczącej w owym czasie w Dolinie Rybiego Potoku niedźwiedzicy Magdy. Teren zmusił nas do zastosowania sztucznych ułatwień i pomimo że pokonałem trudności na wędkę, nie chciało nam się wrócić pod ścianę, żeby przejść drogę jak należałoby to zrobić – czysto klasycznie. W miesiąc po otwarciu linii wyręczyła nas w tym zadaniu Aleksandra Tomkowicz, która uklasyczniła ją wraz z Wojciechem Dronką. Potwierdziły się moje przypuszczenia i po kilku następnych powtórzeniach Misio został ostatecznie uznany za klasyczne VI.1 (VII–). W trakcie pierwszego przejścia pozostawiliśmy kilka haków na stałe. Przydają się one szczególnie na najtrudniejszym pasażu na starcie w trzeci wyciąg, którym jest delikatny trawers przez ostre, podcięte poniżej krawędzie dwóch filarków, grożące nieprzyjemnymi obrażeniami w razie lotu.

Maciej Tertelis, 4 wyciąg Pachniesz Brzoskwinią
fot. arch. W. Wenta

Rok później otworzyłem kolejną drogę na czołówce Kopy Spadowej, tym razem wiodącą lewym skrajem ściany. Towarzyszył mi Sępiś . Spory pas dziewiczego terenu w lewym skraju ściany wpadł mi w oko już dwa lata wcześniej, w 1988 roku, podczas prac nad rozdziałem o Kopie Spadowej do rysunkowego przewodnika firmowanego przez Grześka Głazka.

Syta Pępisia już na starcie okazała się bardzo krucha, choć logiczna i łatwa w orientacji. Na pierwsze przejście wybraliśmy sobie deszczowy dzień – na szczęście główne trudności schowane były w kilkunastometrowym przewieszeniu. Problemy z asekuracją dały mi się we znaki, choć z drugiej strony zmusiły tym samym do czystego stylowo przejścia. Prawdopodobnie większe emocje przeżył Sępiś, który nierozważnie pozwolił sobie na odpadnięcie podczas przechodzenia strefy wywieszonej, przez co szarpnięciem liny wyrwał wszystkie mizerne przeloty prowadzące go w skośnie biegnącym zacięciu. Drogę oceniliśmy na VI.2. Z powodu iluzorycznej asekuracji trudności psychiczne były znacznie poważniejsze.

Linia przez wiele lat nie doczekała się powtórzenia. Być może było to spowodowane złą sławą, którą zyskała – chyba niesłusznie – po próbie powtórzenia mającej miejsce w 1992 roku. Swego czasu dotarły również do mnie powątpiewania, czy aby Pępiś nie jest przypadkiem mistyfikacją.


Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024