Tekst / MAREK SKOWROŃSKI
Zdjęcie otwarcia / Grań Grib Coch w całej okazałości – widziana spod szczytu Snowdona
Pomysł wyjazdu do Snowdonii, niewielkiej krainy w Walii na Wyspach Brytyjskich, narodził się podczas powrotu ze Szkocji, na lotnisku w Londynie. Tam złapaliśmy kilka egzemplarzy lokalnych outdoorowych magazynów, w których wręcz rozpływano się nad Snowdonią, jej krajobrazami i warunkami do uprawiania trekkingu oraz scramblingu. Wtedy też postanowiliśmy, że za rok Król Snowdon padnie u naszych stóp.
CZWARTEK
Wyjazd zaplanowaliśmy na przedłużony weekend przy okazji Bożego Ciała. Bilety lotnicze pozwoliły rozpocząć przygodę w świąteczny czwartek rano i wrócić we wtorek wieczorem. Po przylocie do Liverpoolu wynajęliśmy auto, a już około 15 całą czwórką zameldowaliśmy się w Llanberis, urokliwej miejscowości na brzegu jezior Llyn Padam i Llyn Peris. Stamtąd po krótkim postoju udaliśmy się do Nant Peris na pole namiotowe, które stało się naszą bazą wypadową. Nazwa Llanberis może się wydawać niektórym znajoma – mieści się tam siedziba firmy DMM, obecnej na polskim rynku głównie jako producent kości i innego sprzętu używanego we wspinaczce oraz pracach wysokościowych. Z kolei Nant Peris oddalone jest o niecałe dwie godziny drogi od Liverpoolu.
Głównym celem wyjazdu było wejście na Snowdon (1085 m) drogą przez legendarną grań Crib Goch. Ponieważ mieliśmy jeszcze kilka dni zapasu, chcieliśmy również aklimatyzacyjnie odwiedzić inne górskie rejony w okolicy.

PIĄTEK
Pierwszego dnia wybraliśmy się na Tryfan (917 m) przez Glyder Fawr (1001 m) i Glyder Fach (994 m). Wystartowaliśmy z przełęczy Pen-Y-Pass (359 m), nie zmierzając jednak na południe, w stronę Snowdona, lecz w przeciwnym kierunku. Pogoda nie zachwycała. Od rana chmury wisiały nisko i choć początkowo nie padało, wiedzieliśmy, że prędzej czy później wejdziemy w ich pułap i solidnie zmokniemy. Podążając ścieżką wzdłuż strumienia Afon Las, niedługo po starcie odnaleźliśmy czerwone kropki, które w zasadzie doprowadziły do samego Glyder Fawr. Tutaj dopadł nas gęsty deszcz, któremu towarzyszył silny, przenikliwy wiatr, potęgujący uczucie chłodu.
Z Glyder Fawr łagodnym grzbietem dotarliśmy w pobliże Glyder Fach, gdzie napotkaliśmy pewne trudności nawigacyjne. Szczególnie w okolicach tak zwanego Castell y Gwynt, co w języku walijskim oznacza Zamek Wiatru. A obserwując niesamowite formy skalne, aż ma się ochotę krzyknąć z zachwytu: „Jasny Gwynt!” J. W mokrym terenie trzeba było zachować szczególną uwagę. Dotarliśmy na słynne Kowadełko (Cantilever Stone), ale intensywny deszcz zniechęcał do wyciągania aparatu fotograficznego. Po chwili dotarliśmy do przełeczy Bwlch Tryfan, skąd ścieżka prowadziła ostro w dół. Kilkanaście minut później obniżyliśmy się już na tyle, że wyszliśmy z chmur i strefy opadów. Korzystając z okazji, zrobiliśmy przerwę na popas, a naszym oczom ukazał się Tryfan, który od tej strony, na tle jeziora Llyn Bochlwyd, wygląda naprawdę okazale.

Po krótkiej przerwie obiadowej wyruszyliśmy na jego wierzchołek. Scramblingowe podejście, choć nietrudne, miejscami wymagało włączenia napędu na cztery kończyny. Sam atak szczytowy zajął nam nie więcej niż pół godziny, a finalny odcinek nie wymagał już użycia rąk. Na wierzchołku bardzo mocno wiało, dlatego nikt nie odważył się wykonać tradycyjnego, magicznego kroku z Adama na Ewę (albo na odwrót) – charakterystycznych dwóch głazów, znajdujących się na szczycie. Spotkaliśmy kilku turystów, ale nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu.
Niebawem pogoda się poprawiła, dlatego zejście okazało się bardzo przyjemne. Niestety, zapędziliśmy się w miejsce, z którego trudno było dotrzeć do Pen-Y-Pass. Podjęliśmy zatem decyzję, że ruszymy pieszo, starając się przetestować walijskiego autostopu. Dwukrotnie udało się złapać okazję, dzięki czemu 20 kilometrów, które potencjalnie mieliśmy do przejścia, pokonaliśmy w około godzinę. Po powrocie skierowaliśmy się wprost do lokalnej knajpy na burgera. Trzeba przyznać, że walijskie burgery naprawdę „robią robotę”. Polecam wszystkim, mimo wysokiej ceny. Pierwszy dzień okazał się bardzo udany. Choć pogoda była nie najlepsza, rozruszaliśmy się nieco, a okolica zrobiła na nas dobre wrażenie.

SOBOTA
Na kolejny dzień nie zaplanowaliśmy konkretnej trasy, ale chcieliśmy zrobić coś lekkiego, aby po rozruchu wybrać się na Crib Goch i Snowdona. Ostatecznie pojechaliśmy na południe, do miejscowości Rhyd Ddu. Stamtąd już pieszo mieliśmy ruszyć w kierunku szczytu Y Garn (947 m), a następnie w dół przez grań Nantile Ridge. Na szczęście aura z rana dopisywała. Nie było może ciepło i słonecznie, ale przynajmniej nie padało, a prognozy wskazywały, że pogoda powinna być stabilna.
Zostawiliśmy samochód w Drwsycoed Uchaf, skąd wyraźną ścieżką ruszyliśmy w kierunku widocznego w oddali Y Garn. Początkowo najwięszymi atrakcjami były wymyślne sposoby na zamykanie furtek w ogrodzeniach zabezpieczających pastwiska. Podejście nie okazało się męczące, momentami irytowało tylko zalegające na ścieżce błoto. Ale narzekać na błoto w Wielkiej Brytanii to jak uskarżać się na słońce na Wyspach Kanaryjskich. W końcu osiągnęliśmy szczyt, gdzie, podobnie jak dzień wcześniej na Tryfanie, wiatr urywał głowy. Widoki okolicy, a w szczególności grani Nantile Ridge, rekompensowały wszelkie niedogodności, a że jakaś dobra dusza ułożyła tu kamienny wiatrochron, za którym można się było schować i nieco ogrzać herbatą z termosu, zrobiliśmy krótką przerwę na drugie śniadanie.

Dalej ruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – na Nantile Ridge, która z wierzchołka prezentowała się naprawdę groźnie. Mieliśmy pewne obawy, czy nie jest to zbyt duże ryzyko przy tak silnym wietrze, ale zostały one rozwiane przez schodzące z grani małżeństwo z około 10-letnim synem i psem. Wystarczyło nie trzymać się samego ostrza grzbietu, tylko schować przed podmuchami z jego lewej strony. Wreszcie dotarliśmy na szczyt Myhydd Drw-y-coed (695 m), skąd poszliśmy dalej na południe, po drodze zaliczając Trum y Ddysgl (709 m). Stąd mogliśmy zejść już ścieżką w kierunku parkingu i auta, ale przedłużyliśmy wycieczkę o wędrówkę na bardzo rozległy wierzchołek Mynydd Tal-y-Mignedd (653 m), gdzie znajduje się ułożona z kamieni baszta.
W drodze powrotnej znów musieliśmy wejść na Trum y Ddysgl i dopiero z niego rozpocząć zejście grzbietem w kierunku lasu. Poniżej minęliśmy dawną kopalnię, która teraz, o zgrozo, służy mieszkańcom za śmietnik. Z góry dało się zauważyć starą kanapę, pralkę i telewizor. Zatrzymaliśmy się jeszcze na obiad w urokliwym Beddgelert, by potem zjechać na kemping.

NIEDZIELA
W niedzielę mieliśmy zmierzyć się ze Snowdonem. Sama góra raczej nie gwarantuje mocnych wrażeń, tych jednak miała dostarczyć droga na szczyt, czyli legendarna graniowa Crib Goch. Od rana panowała fantastyczna aura – chmur praktycznie nie było widać i nic nie zapowiadało, aby tego dnia cokolwiek mogło ją popsuć.
Wyruszyliśmy wcześniej niż poprzedniego dnia – około 9 byliśmy przy Pen-Y-Pass, skąd pierwszego dnia wychodziliśmy na Tryfan. Tym razem poszliśmy w prawo, w kierunku Snowdona. Już tutaj widać było ogromne zagęszczenie turystów. Większość z nich kierowała się jednak w stronę ceprostrady (Pyg Track), którą początkowo i my musieliśmy podejść aż do miejsca, skąd odchodziła droga na wierzchołek Crib Goch. Choć tak naprawdę trudno to nazwać drogą. Ot, kamieniste, dość strome zbocze, gdzie należało włączyć przedni napęd, a każdy samodzielnie decydował, którego chwytu użyje, żeby się piąć wyżej i wyżej. Odcinek na Grib Goch udało nam się przejść w miarę szybko, wyprzedzając turystów na nieco bardziej stromych podejściach.
Początkowo, po opuszczeniu Pyg Track i zejściu na drogę prowadzącą na Crib Goch, podchodzimy stromo do góry w kierunku wierzchołka o tej samej nazwie (Crib Goch, 923 m) z którego zaczyna się właściwa grań. Na szczycie spotkaliśmy kilkoro turystów. Zrobiliśmy też pierwszy krótki odpoczynek. Grań robi wrażenie. Patrzysz w lewo – lufa, patrzysz w prawo – jeszcze większa lufa, a na wprost ostrze, szerokie na około pół metra. Warto było iść nieco z lewej strony, mając grań po prawej i używając jej jak poręczy. W ten sposób powoli pokonywaliśmy kolejne metry. Momentami z duszą na ramieniu ze względu na solidną ekspozycję po lewej stronie, ale skutecznie do celu. Pogoda lekko się popsuła, niebo zachmurzyło, ale na szczęście nie padało, dzięki czemu skała pozostawała sucha. Po opuszczeniu głównej części Crib Goch następowało ostre, choć krótkie zejście w dół, przejście przez szczerbinkę z widokiem na niesamowitą ekspozycję po drugiej stronie i znów wspinaczka na grzbiet. Najpierw kominem, a potem z wykorzystaniem stopni i dobrych chwytów, w bardzo stromym terenie. Trzeba jednak przyznać, że na całej długości Crib Goch jest masa chwytów, których szuka się instynktownie i… bez kłopotów znajduje. Dlatego wspinanie nie jest trudne, a raczej przyjemne.

Terenem o jedynkowych, a momentami dwójkowych trudnościach dotarliśmy do wierzchołka Garnedd Ugain (1065 m). Potem, już z widokiem na szczyt, kontynuowaliśmy wędrówkę granią o mniejszych trudnościach. Wreszcie dotarliśmy do podnóża Snowdona (1085 m), gdzie Crib Goch znów łączy się z Pyg Track. I tu znów zrobiło się tłoczno, bo w tym miejscu dołącza do nich jeszcze jeden turystyczny szlak, Llanberis Path, który towarzyszy… kolejce wąskotorowej, prowadzącej na szczyt Snowdona z Llanberis.
Znów musieliśmy włączyć przedni napęd, ale tym razem nie po to, aby chwytać się kamieni na stromym zboczu, ale by porozpychać się łokciami J. Koniec końców, na szczyt dotarliśmy około 12.30, dokładając do kolekcji kolejną perłę w Koronie Gór Europy. Schronisko na szczycie przypomina raczej restaurację, jak na Śnieżce czy Zugspitze. W środku udało nam się znaleźć kawałek podłogi, gdzie zalegliśmy na przerwę harbaciano-obiadową. Początkowo chcieliśmy zostać na zewnątrz, ale wiatr znów nas zniechęcił. Do tego psuła się pogoda, a pułap chmur obniżył. Około 13.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę, bo tak naprawdę Snowdon to dopiero połowa trasy, dumnie nazwanej Snowdońska Podkowa (Snowdon Horseshoe).

Ostre zejście rozpoczęliśmy tak zwaną trasą Watkin Path w kierunku Bwlch Ciliau, a potem na wierzchołek Y Lliwedd (898 m). Potężne północne ściany Y Lliwedd stanowią jeden z najważniejszych poligonów treningowych dla brytyjskich wspinaczy, oferując ponad 150 dróg o zróżnicowanych trudnościach. Jednak zdobycie szczytu od strony Snowdona nie sprawia żadnych trudności fizycznych ani technicznych. Po zejściu z Y Lliwedd, mając przed sobą widok na jezioro Llyn Llydaw, osiągnęliśmy dno doliny i wygodną ścieżką górników (Miners Path) dotarliśmy do parkingu przy Pen-Y-Pass.
Główny cel wyjazdu został zdobyty – snowdoński król padł, a sama grań zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Tak duże, że cały wolny poniedziałek poświęciliśmy na zwiedzanie okolic Bangoru, nie podejmując już żadnej akcji górskiej.
„Do Góry Nogami” to nieformalna grupa pasjonatów gór, alpinizmu i miłośników wspinaczki skalnej założona przez grono przyjaciół z Dolnego Śląska w 2014 roku.
Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com