Zapewne każdy z czytających ten tekst sam tam był lub zna kogoś, kto spędzał urlop w górach Kaukazu – na trekkingu, wspinaczce, skiturach… W Rosji na Elbrusie albo w Gruzji na skolonizowanym przez Polaków Kazbeku. Ja jednak wybrałem się do Armenii. Zanim tam wylądowałem, zdarzył się szereg rzeczy, które dały mi impuls, by na skiturową wyprawę szukać nowych, nieoczywistych celów.
INSPIRUJĄCY TŁOK
Dla Polaka wyjątkowo sprawnym motorem działań jest słowiański „wkurw”. Właśnie on zalał mi oczy w październiku, kiedy planując z dużym wyprzedzeniem skiturowy sezon, chciałem zrobić rezerwację w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, czyli w popularnej Piątce. Wprawdzie słyszałem, że zrobiła się miejscem obleganym i mocno ekskluzywnym w najgorszym tego słowa znaczeniu, a wytrawni przewodnicy narciarscy omijają ją z daleka, ale postanowiłem dać szansę szczęściu. Naiwnie… Wszystkie noclegi na wszystkie weekendy okazały się wykupione. Przez całą zimę! Co prawda mogłem poszukać opcji w innym schronisku, ale żadne miejsce w polskich Tatrach nie daje tylu możliwości skiturowych przygód, co Dolina Pięciu Stawów.
Szczęśliwym zrządzeniem losu niedługo po tym, jak krew odpłynęła mi z oczu i mogłem coś zobaczyć, dostałem wiadomość od starego przyjaciela, który jest pilotem wycieczek. Wiedziałem, że to MMS z jakiegoś ciepłego kraju, bo mój druh od lat oprowadza po rejonach mniej lub bardziej egzotycznych. Zdjęcie przedstawiało piękne, połogie góry, z podpisem: „Mały Kaukaz to takie Bieszczady, tylko że mają 4000 metrów wysokości. Pozdrowienia z Armenii!”. Stało się impulsem, który pchnął mnie do działania.
SAME NIESPODZIANKI
Szybko sprawdziłem ceny biletów lotniczych do Erewania. Jak się okazało, PLL LOT mają tam połączenia z Warszawy niemal codziennie, a bez problemu można kupić bilet łączony z Krakowa, Wrocławia czy Gdańska… To wielka wygoda nadać narciarski majdan w Gdańsku i odebrać go na miejscu w Armenii. Lot trwa niecałe cztery godziny, trzeba też uwzględnić dwugodzinną różnicę czasu letniego lub trzygodzinną czasu zimowego. Cena za bilet z lokalnych polskich lotnisk też okazała się atrakcyjna – wprawdzie nie na poziomie tanich przewoźników, ale za równowartość 200–300 euro sprawnie i szybko dostaniemy się w fantastyczne góry. Tak więc bez większego żalu odpuściłem Piątkę z jej fajnymi żlebami, ale też ekskluzywnym tłokiem, na rzecz zjazdów w Armenii – może i połogich, za to długich na kilkanaście kilometrów.
Skoro już leciałem za granicę, chciałem z tego wyjazdu możliwie dużo wycisnąć. Nie tylko pojeździć na nartach, najlepiej codziennie w innej lokalizacji, ale też poznać miejscową kuchnię, zwyczaje, najciekawsze miejsca, najcenniejsze zabytki. W sumie wyszło trzy w jednym: narty, objazdówka i do tego zwiedzanie. Przyjaciel cierpliwie wysłuchał mojego koncertu życzeń, a potem skwapliwie zabrał się, przy pomocy swoich kontaktów, do realizacji programu.
Podołał wszystkiemu. Nie dość, że naszym przewodnikiem na miejscu był Gevorg, jedyny Ormianin, który jeździ na nartach poza trasą, to w niezwykle interesującym programie zwiedzania nie zabrakło odwiedzin w miejscowych wytwórniach win czy w słynnej na cały świat fabryce tamtejszej brandy. Natomiast każdego dnia na nartach mieliśmy nie tylko inne warunki, ale też zaskakujące sytuacje – nic w tych górach nie jest takie jak w Tatrach czy Alpach.
ODKRYWAMY GÓRY
W dniu przylotu zwiedziliśmy Erewań, odespaliśmy podróż i różnicę czasu. Jednak już nazajutrz z rana udaliśmy się na szczyt Ara (2577 m). Znajduje się on zaledwie 30 kilometrów od stolicy. Po godzinie jazdy naszym oczom ukazała się samotna góra, zupełnie bez śniegu. Zapytałem Gevorga, czy to z niej będziemy zjeżdżać. Uśmiechnął się tajemniczo i potwierdził. Po chwili dodał, że przed nami jest stok południowy, a podchodzić i zjeżdżać będziemy od północy. Faktycznie, bus okrążył górę i po kolejnym kwadransie nagle wokół pojawił się śnieg głęboki na dwa metry. Sprawdziłem wysokość – startowaliśmy z 1700 metrów. Plan był prosty: siedem kilometrów podejścia i potem zjazd tą samą drogą. Słońce pięknie świeciło, posmarowaliśmy się więc kremami i rozebraliśmy do samej bielizny. Idealny dzień na skitury.
Na początku śnieg był trochę ciężki od słońca, ale wyżej czekał nas fantastyczny firn. Nie spodziewałem się, że na tej górze zastaniemy jakiekolwiek warunki na narty, a tym bardziej nie sądziłem, że będzie tak fajnie. Jedyną przeszkodą okazał się wianuszek gęstego, bukowego, karłowatego lasu, który musieliśmy pokonać. W doskonałych humorach wróciliśmy do Erewania na kolację w restauracji z miejscową kuchnią, ale wcześniej zwiedziliśmy kościół, który ma 1500 lat. Bardzo dziwnie dotykało się prastarych murów świątyni, wzniesionej 500 lat przed chrztem Polski.
W Armenii nawet źle zapowiadające się sytuacje okazały się dobre. Kto wędrował po Kaukazie, ten wie, że najniebezpieczniejsze są tam wielkie kudłate owczarki pilnujące stad owiec i walczące na śmierć i życie z watahami wilków. Swego czasu w Gruzji o mało mnie nie rozszarpały, więc kiedy dojechaliśmy do spowitej śniegowymi chmurami armeńskiej wioski, a dokoła busa zaczęła się kłębić sfora psów z poobrywanymi uszami, aż bałem się wysiadać. Dzień zapowiadał się paskudnie nie tylko ze względu na psy. Sypał gęsty, mokry śnieg, a widoczność była zerowa. Wioska wyglądała na senną i nie byłoby tu nic ciekawego, gdyby nie wysokość – zegarek wskazywał 2600 metrów. Ta wieś leży wyżej niż szczyt Ara, na którym byliśmy dzień wcześniej! Po otwarciu drzwi samochodu okazało się, że psy nie próbują nas zagryźć, tylko łaszą się i merdają. A gdy już założyliśmy narty i w kiepskiej widoczności ruszyliśmy do góry, towarzyszyły nam przez całą drogę, jakby chroniąc ekipę.
Żmudne i nudne podejście we mgle na 3600 metrów. Trochę kiepsko się oddycha. W końcu płaski wierzchołek, na którym można by rozegrać mecz tenisa. Po odklejeniu fok i ubraniu się chcieliśmy jak najprędzej zjechać, wcześniej jednak coś jeszcze zjedliśmy i podrapaliśmy psy, które wyjście na szczyt potraktowały jak spacer. Mgła była tak gęsta, że nie widziałem nawet, jakie jest nachylenie stoku. Do Armenii wziąłem mocne, szerokie narty na 110 milimetrów pod butem. Całe szczęście, bo po pierwszym skręcie już wiedziałem, że na tak idealny śnieg trudno będzie jeszcze trafić w tym roku. Ba, oby zdarzył się w przyszłym. Kiepska pogoda wygenerowała najcudowniejsze warunki do jazdy, jakie można sobie wyobrazić: głęboki puch o idealnej gęstości, dający wspaniałą kontrolę jazdy i fantastyczną zabawę. Z szerokim uśmiechem dojechałem do busa, gdzie Akop, kierowca, czekał na mnie z gorącą kawą. Obejrzałem się – ekipa jeszcze nie wyłoniła się z mgły, za to psy pędziły do nas, brodząc w głębokim śniegu i machając radośnie ogonami.
ZJAZD Z WULKANU
Od kiedy Turcy w 1915 roku dokonali ludobójstwa Ormian i odebrali im kawał terytorium ze świętą górą Ararat, najwyższym szczytem Armenii jest Aragac (4090 m), różnie zresztą pisany. Nasze dwudniowe wyjście na ten stratowulkan wiązało się ze sporym wysiłkiem. Po noclegu w hotelu w stylu szwajcarskim, co jest tutaj ewenementem, Akop podwiózł nas do końca drogi. Żmudne, długie podejście w kierunku szczytu zaczęliśmy z wysokości 1950 metrów. Dwie godziny później zrezygnowała Gosia. Miała problemy z żołądkiem i nogi jak z waty – dopadła ją wysokość. Wróciła do hotelu, a my poszliśmy dalej. Od stacji meteo na wysokości 3200 metrów dzielił nas dystans 17 kilometrów. Drogi nie sposób pomylić – wzdłuż niej wiedzie potężna linia energetyczna, która zasila kompleks obiektów badawczych na górze. Brzydkie to jest okropnie i strasznie szpeci fantastyczny krajobraz. Powyżej 2900 metrów zrobiło się bardzo zimno i zaczął wiać lodowaty wiatr. Musieliśmy się cieplej ubrać i założyć grube rękawice, żeby nie odmrozić placów. Każdy ciężko dyszał, część rozbolała głowa. W dolinie z lewej widać było duże pole śnieżne, po którym dopiero co zeszła lawina. Na 3000 metrów zauważamy zakopany w śniegu rower… Tak przynajmniej sądzimy, widząc wystającą kierownicę. Z bliska okazuje się, że to stary skuter śnieżny, który ma co najmniej 35 lat.
W zamieci, z zawrotami głowy, już prawie o zmroku doszliśmy do stacji meteo. To normalny dom, jak w dolinie, ze skrzynkowymi oknami. Jedynie jego narożniki są przytwierdzone do gruntu stalowymi linami. W środku powitał nas technik, który podczas dwutygodniowego dyżuru musi co trzy godziny podawać odczyty z instrumentów meteorologicznych. Wiedział, że przyjdziemy i przygotował dla nas pokoje, włączył też wszystkie grzejniki, które miał. Przez okno widzieliśmy znajdującą się kilkaset metrów dalej ogromną stację geofizyczną – przy niej nasz budynek to mała budka. Armenia jest rejonem sejsmicznym i spore trzęsienia ziemi zdarzają się tu co kilka lat. W nocy jedliśmy, piliśmy i rozmawialiśmy z miejscowymi, z zewnątrz słychać było łoskot silnego wiatru. Sen był nie najlepszy, z bólem głowy. Następnego dnia wstaliśmy wcześnie rano. Po wyjściu z budynku okazało się, że jest –16°C. Byliśmy na wysokości 3200 metrów, a od szczytu dzieliło nas około 700 metrów… Niższego szczytu, bowiem Aragac ma kilka wierzchołków, jednak z najwyższego (4090 m) nie da się zjechać na nartach.
Po ponad godzinie podchodzenia średnio stromym stokiem zaczęło robić się trudniej. To, co wydawało się nam szczytem, było zaledwie zapowiedzią przedwierzchołka. Jeden z kolegów pożałował, że zamiast termosu zabrał bukłak, bowiem woda zamarzła i rozsadziła zbiornik. Ciężko się szło, a Gevorg prowadził nas na skalne rumowisko. Przy kamieniach ściągnęliśmy narty i przypięliśmy je do plecaków. Po 20 minutach wspinania po skałach i doszliśmy do wypłaszczenia. Ponownie przypięliśmy narty i kolejnych 10 minut później byliśmy na szczycie. Mroźno i pięknie. W oddali było świetnie widać, jak zresztą z całej Armenii, górę Ararat. To tam, wedle legendy, osiadła arka Noego, to tam Noe zasadził winorośl, z której powstało pierwsze wino… Akurat historia tego ostatniego ma solidne potwierdzenie w badaniach archeologicznych. Nasza ekipa tęsknie wpatrywała się w masyw świętej góry… Poza mną i Marcinem, bo na tym szczycie byliśmy kilka lat wcześniej. Gevorg wskazał widoczny w oddali wielki, płaski, błękitny obszar – jezioro Sevan. 1250 kilometrów kwadratowych powierzchni i lustro wody położone na wysokości 1915 metrów. Jeszcze tego wieczora mamy spać w jego pobliżu. Poczekaliśmy na resztę składu i po chwili odpoczynku zaczęliśmy przygotowania do zjazdu.
INFORMACJE DODATKOWE
Transport
Bilet lotniczy należy zarezerwować z możliwie dużym wyprzedzeniem, warto też dokupić bagaż „sprzęt sportowy – narty”. W dużym pokrowcu narciarskim zmieści się wszystko, co będzie nam potrzebne, i dzięki temu zrezygnujemy z bagażu głównego (23 kg), mając tylko podręczny (8 kg) i narty. To spora oszczędność. Na miejscu dobrze wypożyczyć auto – Armenia to mały kraj i dzięki samochodowi można sporo zobaczyć w krótkim czasie.
Narty
Niezbędna jest polisa ubezpieczeniowa na jazdę poza trasą. Sezon trwa od połowy lutego do połowy kwietnia. W lutym spodziewajmy się puchu, kwiecień oznacza już wiosenne firny. Choć Armenia to kraj górzysty, infrastruktura narciarska jest tam bardzo słaba. Jeśli ktoś szuka resortu z wyciągami, polecam Cachkadzor, miejscowość położoną 60 kilometrów, czyli niespełna dwie godziny jazdy na północny wschód od Erewania. W ośrodku jest sporo trudnych tras. Dolna stacja znajduje się na wysokości 1966 metrów, a najwyższa na szczycie Tegenis – 2819 metrów. Łącznie przygotowano tam 27 kilometrów stoków zjazdowych, ale wyciąg krzesełkowy pamięta lata 80. W górach może być naprawdę zimno i temperatury poniżej –20°C nie są rzadkością. Do niezbędnego wyposażenia należy więc zaliczyć zapasowe ciepłe rękawice, skarpety i ocieplacz puchowy.
Inne
- Psy na ogół są przyjazne, ale na wszelki wypadek zabierzcie odstraszacz w postaci emitera ultradźwięków lub gaz pieprzowy.
- Opłaca się zebrać grupę dwóch–czterech osób, a nie lecieć samemu.
- Jedzcie lokalne rzeczy, próbujcie miejscowych destylatów.
- Cały teren Małego Kaukazu jest fantastycznym celem narciarskim, ale wolę Armenię niż Gruzję. Moim zdaniem jest bezpieczniej, a ludzie są bardziej przyjaźni i cywilizowani.
Tekst i zdjęcia / RAFAŁ KRÓL
Zdjęcie otwarcia / Początek podejścia na Aragac, w oddali budynki stacji meteo
RAFAŁ KRÓL
Ambasador marki Helly Hansen. Podróżnik, polarnik, eksplorator, ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa i technologii outdoorowych. Założyciel serwisu expeditions.pl. W zeszłym roku wydał swoją niezwykłą książkę o podróżowaniu, 25500.
Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 5/2021 (282)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/