Po tym jak wczorajszego wieczora obserwowaliśmy na parkingu akcję odpalania auta z akumulatora innego samochodu zastanawiam się, ile stopni mamy dziś rano. Przekręcam kluczyk w stacyjce: okazuje się, że nocą mróz jednak nie „przyłożył” i dzień wita nas tylko –9°C.
Dla mnie i Magdy to ostatni dzień noworocznego, rozpoznawczego wyjazdu do relatywnie normalnej w czasach zarazy Szwajcarii. Poprzedniego wieczoru zmieniliśmy dolinę – właśnie na tą, w której położona jest wioska Sankt Antönien. Z powodu braku przewodnika pobyt w tej części Gryzonii możemy planować wyłącznie w oparciu o zapobiegliwie wydrukowaną w domu mapę. Ta na szczęście podpowiada, że zdecydowanie jest tu co robić.
W Szwajcarii naprawdę niewiele rzeczy jest za darmo i automaty przy prawie każdym z tutejszych miejsc postojowych nie dziwią. Na parkingu znajdującym się nieco za centrum wioski kupujemy całodobowy bilet (na krócej się nie da) i bierzemy się za śniadanie. Przy okazji przyglądamy się kolejnym samochodom, które albo się tu zatrzymują, a ich właściciele szykują się na turę i ruszają w dolinę wyprowadzającą na Madrisahorn, albo też jadą dalej na jeden z kolejnych parkingów położonych powyżej. My ostatecznie wybieramy trasę do Carschinahütte, a co będzie dalej, to się zobaczy.
Początek podejścia to lekki falstart, bo sunąc łąką przy szosie, dwukrotnie przekraczamy boczne, asfaltowe drogi wiodące do zabudowań, musimy więc się wypinać. Na szczęście powyżej nie ma już innych dróg, oprócz tej w górę doliny – ładnie wyśnieżonej i wydreptanej. Podchodzi się nią jakieś dwa i pół kilometra, z naprawdę pięknym widokiem na masyw Wiss Platte. Tak jak wczoraj za Davos, mamy bluebird, więc zestawienie kolorów jest takie, jakie zimą lubię najbardziej. Niebo na zdjęciach może i wypadnie płasko, ale słoneczny dzień w pięknym otoczeniu ośnieżonych szczytów… bezcenny.
Po dojściu do mostka trzeba zdecydować, czy trzymamy się porannych planów, czy też odbijamy w prawo i sprawdzamy, co z tego wyniknie. W końcu decydujemy, że jednak idziemy do schroniska. Podejście zaczyna zygzakować śladem letniej drogi. Dolina wygląda na popularny cel wycieczek, bo całe zbocze po lewej zryte jest śladami nart. Gdzieś w dole pojawiają się kolejni skiturowcy. Ściana Wiss Platte niezmiernie absorbuje uwagę swoją bryłą, ale im wyżej, tym bardziej konkurują z nią zbocza położonego po przeciwnej stronie doliny Schollbergu. Na nich tu i ówdzie daje się wypatrzeć pojedyncze linie zjazdów.
Na progu kolejnego piętra doliny, przy dużej oborze, mijają nas pierwsi wracający narciarze. Kurczę, o której oni wystartowali? Za zabudowaniami teren zdecydowanie się wypłaszcza. Tutaj ślady prowadzą szeroko – lewym skrajem albo wąską ścieżką przez środek. Wybieramy lewą stronę. Tym razem nad plateau dominuje pojedynczy masyw Sulzfluh. Jednak im bliżej schroniska, tym lepiej widać wyłaniającą się zza przełęczy strzelistą bryłę Drei Türme.
W pewnym momencie już sam nie wiem, na czym zawiesić oko – czy na jednym z okolicznych szczytów, czy na ekipach „podpisujących” zbocza szczytu Schafberg, zamykającego dolinę od południa, lub też Girenspitz, bardziej od zachodu.
Czekając na Magdę przy Carschinahütte, przyglądam się grupie, która właśnie wchodzi na przełęcz z sąsiedniej doliny i z niej od razu wbija się granią na ramię prowadzące w stronę Schafbergu. Urabiają może ze 20 metrów w pionie i po przepięciu robią kilka wężyków na nietkniętym zboczu. Dopiero wtedy zauważam, że od zachodu sukcesywnie sunie wał chmur, czyli za kilka godzin pogoda raczej zacznie się psuć. Przy schronisku Magda jest na mnie lekko wkurzona, gdy proponuję, by podreptać wyżej. Bo na dole ponoć nie było mowy o wejściu na Schafberg. No, nie było, ale wejście na szczyt jest proste i w zasięgu ręki, więc jak tu nie spróbować? W końcu daje się namówić na trawers i podejście nieco wyżej. Teren faktycznie jest banalny technicznie i tylko w końcówce trzeba założyć jeden zakos. Wspomniane „nieco wyżej” ostatecznie oznacza siodełko jakieś 80 metrów poniżej szczytu, na grani opadającej na wschód.
Przepinamy się i wio – wypuszczamy się w niezbyt mocno przejeżdżony teren. W dół zasuwamy generalnie prawą stroną doliny i konsekwentnie tam, gdzie śladów jest najmniej. Od obory zjazd prowadzi znaną nam z podejścia, wyślizganą nartami drogą. W dolnej części, na najbardziej odsłoniętym i oczywiście rozjeżdżonym już zboczu, opuszczam ją na chwilę, by sprawdzić, jak się śmiga na zaoranym nartami terenie. Tak sobie. Zjazd od mostka do parkingu to już formalność i gdyby nie to, że bez słońca zrobiło się zimno, szusowanie byłoby całkiem przyjemne. Przebieramy się i bez gotowania ruszamy w dolinę, obserwując, jak niebo przed nami ciemnieje od chmur.
* * *
W Sankt Antönien – zgodnie ze złożoną sobie obietnicą powrotu tak szybko, jak tylko się da – pojawiam się z Michałem kilka tygodni później. Po świetnym dniu na Winterlücke chcemy dziś zawalczyć w „Das Skitouren-Eldorado im Prättigau” albo „Traumhafte Aufstiege und Abfahrten im kleinen aber feinen Skitourenparadies”, jak określają tę dolinę lokalni przewodnicy. Z kolei Rätschenhorn to jeden z dwóch szczytów, na które po poprzedniej wizycie koniecznie chciałem wejść. Narty przypinamy na skarpie kilkanaście metrów powyżej drogi. Z wyjazdu z Magdą pamiętam, że wszyscy podchodzili wzdłuż krawędzi lasu, więc suniemy tam i my. Podejście przez pierwszych kilkaset metrów prowadzi po zupełnie rozjeżdżonym terenie, a gdy trasa schodzi się z drogą, muszę ściągnąć narty, by przejść 150 metrów. Powyżej zakrętu wszystkie ślady kanalizują się w szerokiej ścieżce odbijającej na zbocze.
Za ostatnimi zabudowaniami w dolinie mijamy wieeelkie lawinisko, które wyjechało jednym ze żlebów. Ma dziwny kształt, bo nie jest to masa śniegu w formie ewidentnego stożka, ale jej środkiem przebiega potężna koleina, która wygląda jak zrobiona przez ogromny spychacz. Kilkaset metrów dalej widzimy, że ktoś zjeżdża z grani Rätschenhornu kuluarem zaznaczonym w przewodniku… i zatrzymuje się przy nas, aby porozmawiać. Pyta, czy jesteśmy z Czech. Podchwytliwe, bo Czesi mają w tym czasie twardy lockdown i raczej nie powinno ich tu być. Pyta też, czy mamy harszle, bo wyżej na podejściu będzie jeden stromy fragment ze zmrożonym śniegiem. Sam zdejmował tam narty.
Faktycznie, kilkaset metrów dalej na zakręcie doliny jest niebanalne miejsce. Składają się na nie dwa dość strome żleby rozdzielone masywną skałą. Dziś rano wszystko jest zabetonowane, co sprawia, że w pewnym momencie obaj ściągamy narty i idziemy kawałek do przełamania. Za progiem znów robi się fajnie – ładny teren, śliczne widoki. Stok w zasadzie się kładzie, a przed nami morze większych i mniejszych pagórków. Widać też dobrze szczyt Rätschenhornu – wygląda na nietrudny technicznie, ale wciąż odległy. Różnica wysokości na tej turze to tylko 1200 metrów, ale dziś podejście idzie nam tak wolno, że na jednym z pagórków decydujemy się skończyć.
Pod względem lawinowym warun jest niby stabilny, ale na wystawach, którymi będziemy zjeżdżać, słońce operuje coraz silniej, więc nie chcemy czegoś sp…rowokować. Widoki są zacne, nie wieje, toteż guzdrzemy się nieco z przepinką. Gdy ruszamy, wybieram prawą stronę żlebu, by ustawić się pod kilka zdjęć z Michałem na tle Rätschenhornu. W miejscu, w którym podczas podejścia ściągaliśmy narty, rozdzielamy się: Michał pruje stromo w dół, a ja, nie chcąc obsuwać się jego linią, lekko trawersuję zbocze, starając się nie wywrócić tam, gdzie przecina je wąski żleb. Udaje się, choć banalne nie jest, bo trudno kontrolować prędkość na twardym śniegu w tak fikuśnym terenie.
Na lawinisku stok wypłaszcza się, ale do chatek można dojechać bez problemu. Za nimi czeka nas w jednym miejscu kilkanaście metrów podchodzenia. Jeszcze tylko lekko szalony zjazd po krawę śniegu przy drodze i kartoflisko do samego parkingu. Żółwik i do samochodu. Podjeżdżamy na ostatni, najwyższy od strony Carschinahütte parking. Po obiedzie zajmujemy się już tylko suszeniem rzeczy, przesiadywaniem na słońcu i sączeniem widoków. Podczas wygrzewania się w słonku odnotowuję, że wczoraj i dziś chyba nas trochę strzaskało.
Nagrzewnica chodziła bez problemu całą noc. Miłe z jej strony. Co do wyboru celów, to jeszcze poprzedniego wieczoru zdecydowaliśmy się na Rotspitze. Foczymy tak jak lubię i jak to często w Alpach bywa – w zasadzie od samochodu. Do mostka idziemy terenem poznanym na wyjeździe w styczniu, od niego to już terra incognita. Dalej podejście prowadzi drogą ubitą przez skuter, zaopatrujący lokal w osadzie powyżej, no i oczywiście przez miłośników wycieczek na nartach. Zresztą chwilę przed nami z parkingu wyszła dość duża ekipa. Podejście doliną zupełnie się nie dłuży – trudno o nudę, gdy ma się przed sobą ściany takie jak te opadające z Wiss Platte i Schijenflue. Piękne masywy.
Kilka zakrętów i jesteśmy na poziomie górnych zabudowań Partnunu. Po lewej widzimy teraz ściany Mittelflue. Nieco śniegu z nich powyjeżdżało, ale nie ma śladów świeżych lawin. Od tego momentu stok na dłuższym odcinku wypłaszcza się i nawet lekko obniża, a linia podejścia zbliża się coraz bardziej do ścian Grausteinu i kuluaru, który wyprowadza pod Plasseggenpass. My kierujemy się na dość charakterystyczną jaskinię, blisko wylotu tego kuluaru. Dreptanie po płaskim ma w tym momencie tę zaletę, że można przenieść wzrok z terenu pod nogami na panoramę okolicy. A tutaj dobry widok na Schollberg pozwala się skupić na jego zboczach, niemożebnie zrytych śladami zjazdów. Ogólnie można odnieść wrażenie, że jeździ się tu po wszystkim, z czego śnieg się nie zsuwa.
Gdy dochodzimy do kuluaru, okazuje się, że przy wylocie, w najwęższym miejscu, mierzy on przynajmniej 25 metrów, a im wyżej, tym szerzej. Nachylenie też nie jakieś mordercze, więc nie ma dramatu, jak to mogła sugerować mapa. Oczywiście przy stabilnych warunkach, bo po świeżym opadzie pchanie się przez ten lejek na Plasse genpass jest ciekawym pomysłem na próbę samobójczą. W każdym razie to kolejna fajna tura, na jaką warto się wybrać w Sankt Antönien. Może kiedyś…
Od jaskini skręcamy na zachód. Trafia się nam dość paskudny śnieg – zbocze niby niestrome, ale sunie się po zbitym i zalodzonym… czymś. Na początku możemy wpasować się w jakiś ślad podejścia i idzie mi się na tyle dobrze, że odsadzam Michała na 100–150 metrów. Za to przed progiem ślad zanika, a zbocze jest tak pocięte od zjazdów, że foki mają problem z łapaniem podłoża. Przydałyby się tu harszle, których nie mam, za to ma je Michał. Dzięki nim dość szybko mnie dogania. Przy ostatnim zakosie stwierdzam, że jest zbyt twardo i po prostu odpinam narty, by podejść z buta ostatnie 20 metrów do płaskiego terenu. A że po raz pierwszy od dłuższego czasu wychodzimy na słońce, korzystamy z okazji i zarządzamy mały popas.
Teraz teren ponownie nieco się kładzie, a do kolejnego większego zakrętu doliny zostało jakieś pół kilometra w linii prostej i ze 150 metrów w pionie. Od przełamania otoczenie zmienia się dość radykalnie, bo nad okolicą dominuje teraz grań między Schollbergiem i Riedchopfem. A sama dolina dzieli się na trzy mniejsze. Tym, co szczególnie zwraca naszą uwagę, są wyślizgane do lodu zbocza opadające z Riedchopfu. My człapiemy oczywiście w kierunku Rotspitze. Widoki dopisują już od dawna, ale jak wychodzimy na słońce i przyglądamy się otoczeniu, jednogłośnie stwierdzamy, że po prostu ślicznie tu jest.
W pewnej chwili słyszymy gdzieś z góry szuranie nart po twardym. Rozglądając się w poszukiwaniu źródła odgłosów, namierzamy je w linii spadku przełęczy. Dwójka skiturowców szybko przestaje szurać, wchodzi w długi ślizg w stronę naszego podejścia i gdzieś niżej, po wytraceniu prędkości, zaczyna się przepinać. Jakiś czas później widzimy, jak podchodzą mniej więcej naszymi śladami również pod Rotspitze. Ładnie się komponują z otoczeniem, więc cykam kilka zdjęć, z nimi na pierwszym planie. Przed granią znów robi się na tyle stromo, że potrzebny jest jeden czy dwa zakosy. Natomiast grań w tym miejscu okazuje się zaskakująco szeroka i dzięki temu do siodełka pod szczytem Rotspitze można iść w stylu „gdzie wola, tam droga”.
Na jakimś skalnym wybrzuszeniu przed kopułą szczytową spotykamy schodzącego z niej Niemca. Rozmawiamy, jak to na turach: o warunkach (śnieg powyżej siodełka jest ponoć fatalny), o tym, co się zrobiło, skąd jesteśmy itp. On czeka na partnerkę, ja odpinam deski, a Michał mimo negatywnej rekomendacji chce napierać. Partnerka naszego kompana jakby nie podzielała jego opinii o słabym śniegu, bo w kilku zgrabnych skrętach dojeżdża do nas. Słyszymy przy tej okazji, żeby się nią nie sugerować, bo to Szwajcarka, a tu rodzą się z nartami. Ustalam z Michałem logistykę szczytową – on konsekwentnie podchodzi z foki, ja z buta – i gdzieś tam pod krzyżem robimy sobie przerwę. Pogoda niezmiennie dopisuje, ale na niebie pojawiają się pierwsze cirrusy, chmury tradycyjnie zapowiadające pogorszenie się aury. Na razie jednak cieszymy się z widoków zarówno na Silvrettę, jak i Prättigau.
W końcu trzeba ruszać. Schodzę pierwszy, by w połowie drogi do przełączki zatrzymać się na kilka zdjęć z Michałem na pierwszym planie. Wpinka w narty przy zostawionych rzeczach i ruszamy dalej. Wybieramy linię nieco na prawo od drogi podejścia – tam pokrywa jest najmniej rozjeżdżona. Kolejny zjazd, pełen przyjemnych wężyków w pięknych okolicznościach przyrody, trwa mniej więcej do tego miejsca, gdzie na podejściu odpinałem narty. Tu teren nadal nie widzi słońca, więc poranne zmrożone kartoflisko nadal jest zmrożonym kartofliskiem. Podskakując na wybojach, staram się, by wyrzuciło mnie w pobliżu jaskini przy kuluarze i mniej więcej się to udaje.
Dalej nadal posuwamy się trawersem, żeby jak najmniej tracić na wysokości przed zabudowaniami Partnunu i ominąć obniżenie terenu.
Gdy widzimy, że zapas wysokości mamy już wystarczający, zaczynamy na zmianę brykać po co ciekawszych fragmentach zboczy. Poranne łuki z podejścia ścinamy, korzystając z ostatnich metrów stromego. Końcówka wiedzie już relatywnie płaską, ale wciąż dobrze niosącą drogą do samego parkingu. Żółwiki po takim dniu cieszą wyjątkowo. Przy samochodzie korzystamy ze słońca, by po obiedzie oddać się suszeniu wkładek i fok oraz… opalaniu. Potem jedziemy do Kulbis, bo zamierzamy tu dziś przenocować. Jutro wracamy pod Flüelapass.
Przewodnik: Vital Eggenberger: Skitouren – Graubünden Nord, SAC Verlag, 2016 (Wydanie 4, 416 s.) Zainteresowanych większą liczbą zdjęć zapraszam na mój blog: mysiaperc.tk
Tekst i zdjęcia / PIOTR KALETA
Zdjęcie otwarcia / Michał szusuje na tle Rätschenhornu
Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 6/2021 (283)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link