SAMOTNIE NA PACIFIC CREST TRAIL W CZASACH ZARAZY

Pacific crest trail samotne przejście PCT

Chyba każdego w pewnym momencie nachodzi ochota, aby rzucić wszystko i wyjechać w przysłowiowe Bieszczady… Odciąć się od codzienności na krótszą bądź dłuższą chwilę, zbojkotować ciągłość między kolejnymi standardowymi etapami w życiu – „bo tak należy”, i skoczyć beztrosko w wir spełniania marzeń. Tak dla siebie. Po prostu. Żeby poczuć, że naprawdę się żyje.

POMYSŁ na PCT

Rok 2020 był wyjątkowy pod każdym względem. Wybuch pandemii koronawirusa przyniósł wielu z nas nieoczekiwane utrudnienia, zmiany w podejściu do życia, podróży i planowania. Moje tylko nieco przyspieszył i spowodował, że byłam w stanie zrealizować je w jeszcze większym odosobnieniu. Od marca do września społecznej izolacji przestrzegałam w sposób odmienny od tego zalecanego w miastach – ten czas spędziłam w dziczy, przemierzając szlak Pacific Crest Trail (PCT), znajdujący się na zachodnim wybrzeżu USA.

O istnieniu Pacific Crest Trail, jego niezwykłości i ludziach, którzy go pokonują, po raz pierwszy dowiedziałam się z filmu biograficznego Dzika droga. Po jego obejrzeniu łapałam się co jakiś czas na szukaniu w Internecie, jedynie z ciekawości, zdjęć i informacji. Szlak liczy 4270 kilometrów i wiedzie przez całe Stany Zjednoczone, wzdłuż zachodniego wybrzeża – od granicy z Meksykiem do Kanady, przecinając Kalifornię, Oregon oraz stan Waszyngton. Prowadzi przez siedem parków (między innymi Kings Canyon, Park Narodowy Sekwoi czy Yosemite), 25 lasów narodowych, sześć stref klimatycznych, oferuje też zróżnicowane widoki i doświadczenia na każdym kroku… Brzmi całkiem egzotycznie. Należy jednak pamiętać, że jest to szlak przede wszystkim górski, a suma przewyższeń wynosi prawie 400 kilometrów, co można przyrównać do 23-krotnego wejścia na Mount Everest z poziomu morza, i tyleż samo razy z niego zejścia. Zajęło mi parę dobrych lat, żeby zdać sobie sprawę, że da się go przejść.

PRZYGOTOWANIA do Pacific Crest Trail

Forma.

Lata treningów – z początku jako profesjonalna pływaczka, później jako biegaczka amatorka i wspinaczka – stanowią całkiem solidną bazę dla ogólnej formy fizycznej. Decyzja o podjęciu wyzwania, jakim było przejście Pacific Crest Trail, niewiele zatem zmieniła w moim sportowym trybie życia. Przede wszystkim starałam się unikać kontuzji, regularnie biegać, wspinać się w skałach i na panelu, dbając o stały wzrost formy.

Doświadczenie.

Z górami związana jestem od kiedy pamiętam. Jako dziecko spędzałam wakacje, przemierzając z rodzicami polskie szlaki, od Bieszczad po Karkonosze. Później zaczęłam zdobywać cenne doświadczenie podczas kolejnych przygód, między innymi na korsykańskim GR20, szwajcarskiej części Haute Route, na wyprawach na Kazbek i Elbrus, w naszych polskich Tatrach itd. Dzięki temu nauczyłam się nie tylko korzystać z raków i czekana, ale także zdobyłam ogromny respekt do gór.

Formalności.

Przed wyjazdem konieczne było uzyskanie wizy do USA (wyjazd powyżej 3 miesięcy), a także pozwoleń na przejście szlaku Pacific Crest Trail, wejście do Kanady i używanie ognia w Kalifornii. Zdobycie pierwszego z tych zezwoleń jest czystą loterią, wiele zależy też od szybkości łącza internetowego. Ze względu na rosnącą popularność szlaku, krajowe służby leśne USA postanowiły ograniczyć liczbę wydawanych pozwoleń do 50 na każdy dzień, w okresie od marca do końca maja (okno pogodowe dla osób wyruszających z granicy meksykańskiej do Kanady). W momencie otwarcia rejestracji – dwa razy do roku – pozwolenia rozchodzą się w zaledwie kilka minut. Niestety, nie udało mi się upolować miejsca i przez kolejny miesiąc bezustannie sprawdzałam, czy ktoś aby nie zrezygnował. W końcu szczęście się uśmiechnęło i zarejestrowałam przejście. Gdy tylko otrzymałam imienne pozwolenie, kupiłam bilet lotniczy do USA i ubezpieczenia.

Sprzęt

Przy jego wyborze opierałam się na dostępnych w sieci relacjach doświadczonych hikerów, a także eksperckich poradach, jakie uzyskałam podczas licznych wizyt w sklepach outdoorowych. W czasie tak długiej, obciążającej organizm wyprawy sprzęt trekkingowy musi być lekki, wytrzymały i oczywiście w pełni funkcjonalny. Niewiele jest miejsca na „luksusowe” gadżety, które oznaczają dodatkowe kilogramy na plecach. Ekwipunek podzieliłam na trzy główne kategorie: chodzenie, jedzenie i spanie.

Nocleg pod Mount Thielsen, Oregon

Chodzenie:

  • buty turystyczne,
  • kije trekkingowe,
  • odzież – po jednej warstwie na chłodniejsze i cieplejsze dni, odzież przeciwdeszczowa, czapka z daszkiem, czapka zimowa, komin do osłony przed słońcem, komin zimowy, rękawiczki itp.,
  • buty do biegów górskich/terenowych,
  • raczki,
  • czekan,
  • komunikator satelitarny z możliwością śledzenia postępów poprzez specjalną aplikację, wraz z opcją wezwania pomocy, czyli wysłania sygnału SOS w razie wypadku, ukąszenia węża itp.

Jedzenie:

  • mały i lekki kartusz,
  • składany nóż,
  • tytanowa łyżka,
  • garnek 1 l,
  • składany kubek,
  • filtr do wody.

Spanie:

  • namiot dwuosobowy,
  • śpiwór (komfort do –12°C),
  • wkładka do śpiwora,
  • mata pompowana,
  • karimata,
  • bielizna termoaktywna,
  • sandały do zmiany na kempingu (również do przechodzenia przez potoki górskie),
  • kosmetyki (pasta, szczoteczka do zębów, miniszczotka, chusteczki nawilżające, żel antybakteryjny, małe opakowanie kremu na poparzenia słoneczne).

Oczywiście zaopatrzyłam się również w wyposażoną adekwatnie do moich potrzeb apteczkę i wodoszczelne worki.

Most śnieżny, Waszyngton

W DROGĘ Pacific Crest Trail

Wszystko jest już gotowe, dopięte na ostatni guzik. Pozostaje mi tylko czekać na dzień wylotu… Nagle, trzy dni przed terminem dowiaduję się z porannych wiadomości, że z powodu pandemii granice USA będą zamknięte dla Europejczyków. Najpierw pojawiły się łzy, które po chwili zastąpiły pytania wymagające konkretnych odpowiedzi. Jakie są inne możliwości? Czy mogę coś zrobić, aby jednak zrealizować plany? Jedynie przyspieszony wylot mógł uratować moją wyprawę.

Poszukiwanie i zakup w trybie pilnym biletów lotniczych i w niespełna 24 godziny jestem już w drodze, aby zdążyć przed zamknięciem granicy. Z przesiadkami w Danii i Kanadzie, przed północą 13 marca ląduję w San Francisco. Zdążyłam. Uda się, musi się udać…

Cztery dni później staję przy pomniku Southern Terminus, oznaczającym południowy kraniec szlaku PCT, na samej granicy z Meksykiem, tuż przy znanym wszystkim murze granicznym. Szaro, buro, nieco deszczowo. Mało przyjazna aura na start, ale za to jaka radość w sercu! Miejsce, które dotychczas znane mi było tylko ze zdjęć, teraz mam przed sobą, a moja przygoda naprawdę się zaczyna.

ETAP PIERWSZY PCT – POŁUDNIOWA KALIFORNIA, 912 KM

W teorii – pustynia.

W praktyce – miejsce zdecydowanie inne, niż kojarzyć się może przeciętnemu Kowalskiemu. Szlak od początku wiedzie pasmami górskimi, które o tej porze roku pokryte są jeszcze śniegiem. W zimowych warunkach przemierzam rejony masywów Mt. San Jacinto, Big Bear i Mt. Baden Powell. Nie obywa się bez niebezpiecznych sytuacji, w tym poślizgnięcia i zjazdu naśnieżonym zboczem góry, zgubieniu szlaku, zapadania się w topniejącej pokrywie na północnych stokach gór i rozbijaniu obozowiska po zmierzchu. Dodatkowo przeciąga się okres zamieci i ulew. Mokre ubrania, cięższy o wodę namiot, z rana zamrożone buty i uczucie wbijanych w stopy szpilek po ich założeniu. Nie do końca tak miało wyglądać pustynne ciepło, ale można się przyzwyczaić. Czasami z biegnącego wysoko szlaku spoglądam na zupełnie płaskie, tereny u podnóża gór, po ich wschodniej stronie, jednak luksus chodzenia po płaskim pozostaje jedynie w zasięgu wzroku.

Wraz z upływem czasu następuje zmiana pogody, przychodzi ocieplenie, roślinność zaczyna budzić się do życia.

Nagle, prawie z dnia na dzień, eksplozja – wszystko dookoła kwitnie i pachnie. Przepiękne polany, usłane pomarańczowymi makami, gdzie tylko wzrok sięga. Tak ich wiele. Coś cudownego. Fauna też budzi się z zimowego snu. Śpiew ptaków, zastępujący mi budzik o wschodzie słońca, wyraźnie cichnie wieczorem. Głośno, lecz ledwo zauważalnie przelatują kolibry, a w czasie postojów jaszczurki wspinają się po nogach lub plecaku. Oczywiście pojawiają się też węże. Niby byłam na to przygotowana – wiedziałam, że należy zachować dystans i ich nie drażnić, a w przypadku ukąszenia wezwać pomoc poprzez komunikator satelitarny, a jednak pierwsze spotkanie z grzechotnikiem totalnie mnie zaskakuje. On chyba też jest zaskoczony moją obecnością. Z reguły gad ten daje o sobie znać, grzechocząc i ostrzegając już z pewnej odległości. Jednak tym razem zsunął się nagle z krzaków, wprost na wąski szlak, tuż pod moje nogi – od razu agresywnie grzechocząc i zwijając się w gotowości do skoku. Oczywiście narobiłam krzyku, testując też swoje umiejętności szybkiego zwrotu na pięcie i biegu z niemałym obciążeniem na plecach, ale poza tym, że najadłam się strachu, skończyło się szczęśliwie. Kolejne spotkania z wężami (praktycznie na całej długości szlaku) również nie należały do przyjemnych i nigdy w pełni nie byłam na nie przygotowana.

Im dalej, tym robi się cieplej i bardziej sucho.

Brakuje osłony przed promieniami słońca, roślinność jest niska, a odcinki bez wody stają są dłuższe i niekiedy trzeba nosić jej zapas na cały dzień. Szlak przecina ogromne farmy wiatrowe i przez kilka kolejnych dni na horyzoncie widać wyłącznie turbiny. Pustynia Mojave, choć nie tylko ona, usiana jest wieloma odmianami kaktusów, ale przede wszystkim drzewami Jozuego, które ciekawie prezentują się na zdjęciach – niczym wyginające się na wietrze dmuchane ludziki.

Południowa Kalifornia

ETAP DRUGI PCT – CENTRALNA KALIFORNIA, 846 KM

Góry Sierra Nevada to najtrudniejszy technicznie odcinek szlaku Pacific Crest Trail.

Wiąże się to przede wszystkim z wysokimi przełęczami (nawet powyżej 4000 metrów), dużymi przewyższeniami, które musimy pokonać każdego dnia, a także z obecnością śniegu na niemal całej długości tego etapu. Dodatkowo, dłuższe są też odcinki między kolejnymi miastami, a za sprawą wymogów parków plecaki przybierają kilka kilogramów – dochodzi czekan, raczki, ubrania na wszelkie warunki pogodowe, grube i wodoodporne skarpety, a także chroniący żywność przed zakusami niedźwiedzi kanister (pusty waży ponad kilogram), wypełniony zapasami nawet na 10 dni. W moim przypadku pojawiła się też dodatkowa karimata. Zakładanie plecaka, który na początku tego etapu ważył około 23 kilogramów, stało się nie lada wyzwaniem. Biorąc pod uwagę kwestie bezpieczeństwa, nie powinno się tego odcinka pokonywać w pojedynkę. Odnalezienie szlaku zakopanego pod śniegiem jest trudne, bardzo często idzie się na azymut, pokonując mniejsze lub większe potoki górskie. W ciągu dnia pod wpływem słońca śnieg topnieje, co powoduje zapadanie się po kolana, a nawet po pachy.

Podczas pokonywania pierwszej, najwyżej położonej i najbardziej niebezpiecznej przełęczy – Forester Pass, na którą podejście osiąga nastromienie nawet do 50 stopni, sama proszę się o nieszczęście.

Zamiast przejść ją w pierwszej połowie dnia, gdy śnieg jest jeszcze zmrożony, w trasę ruszam beztrosko dopiero przed południem. Zapadam się co krok, praktycznie w „nicość”, nie mam bowiem pojęcia, jak duża jest pusta przerwa między warstwą zbitego śniegu a podłożem poniżej. Obserwuję, na których skałach jestem w stanie się zatrzymać, jeśli stracę równowagę lub gdy topniejący i przybierający na wadze śnieg ruszy pod moimi nogami. Kończy się na dużej porcji strachu, ataku paniki i chęci wezwania pomocy w połowie podejścia, ale na szczęście przygoda ta jest tylko dobrą lekcją. W następnych dniach ruszam więc w trasę jeszcze nocą, by przełęcze przechodzić z samego rana, po solidnie zmrożonej warstwie. Poza tym topniejący śnieg sprawia też, że przybierają na sile wszystkie strumienie i rzeki. Trzeba zachować dużą czujność podczas ich przekraczania, zarówno po utworzonych z powalonych drzew i gałęzi mostkach, jak i w bród, a niebezpieczniejsze miejsca i wartkie strumienie należy pokonywać w grupie.

W pierwszej części Centralnej Kalifornii szlak przebiega nieopodal Mount Whitney (4421 m), najwyższego szczytu kontynentalnych stanów USA (bez Alaski i Hawajów).

Nie byłabym sobą, gdybym nie zdecydowała się na jednodniowe odbicie w tym kierunku. Wraz z trzyosobową grupą, z którą pokonuję ten odcinek Pacific Crest Trail, wyruszamy z czołówkami na atak szczytowy w środku nocy, aby na Mount Whitney wejść o wschodzie słońca. Widoki zapierają dech w piersiach: z jednej strony płaska pustynia w odcieniach beżu i żółci, z drugiej strome, skaliste szczyty pokryte śniegiem i sieć jezior polodowcowych. Jakież jest nasze zdziwienie w trakcie zejścia – już w świetle dziennym – gdy musimy przechodzić po bardzo stromych, przykrytych śniegiem skalnych półkach, na których możemy jedynie na stawiać stopę za stopą, spoglądając w otwierającą się poniżej przepaść.

Góry Sierra Nevada są bardzo wymagające od strony fizycznej i logistycznej, ale wysiłek wynagradzają niesamowitym pięknem.

Z uwagi na epidemię, na tym odcinku nie spotykamy ani jednej żywej duszy, oczywiście poza wszechobecnymi świstakami, sarnami, a w północnej części – w rejonie Yosemite – także chmarami komarów. Cała ta biała, surowa, skalista i górzysta dzicz była na moją wyłączność!

Zejście z Mount Whitney, Kalifornia

ETAP TRZECI PCT – PÓŁNOCNA KALIFORNIA, 965 KM

Koniec trudnych przełęczy i spektakularnych, zaśnieżonych gór.

Szlak schodzi na nieco niższe tereny – oczywiście, nadal jak najbardziej górskie, często jednak prowadzi przez leśne gęstwiny. Pojawia się też ogromne zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Mimo z pozoru łatwiejszego terenu, wychudzone i wycieńczone po poprzednim odcinku ciało zaczyna niedomagać. Przekłada się to na psychikę, zwłaszcza że nie ma już aż tak niesamowitych wyzwań i widoków, jak wcześniej, a w dalszym ciągu jest się w Kalifornii, czyli nawet nie w połowie trasy. Paradoksalnie, organizmowi brakuje też tej intensywności, do której przywykł na poprzednim odcinku. Ludzie zaczynają się wykruszać, gubiąc gdzieś po drodze cel swojej wędrówki. Do tego dochodzi upał i jeszcze większe chmary komarów. Za każdym razem, gdy musisz się zatrzymać, by złapać oddech, obsiadają każdy, nawet najmniejszy skrawek ciała, sprawiając, że oczy napełniają się łzami. Środki owadobójcze nie są najlepszym rozwiązaniem – są szkodliwe dla skóry, ich działanie nie trwa długo, a poza tym komary co prawda na tobie nie siadają, za to latają wokół jak opętane.

Można oszaleć!

Lokalna zwierzyna generalnie bardzo lubuje się w ludzkim pocie i elektrolitach pozostawionych na butach czy kijkach trekkingowych – ja również padam jej ofiarą. Rano, po całonocnej walce stoczonej z buszującymi wokół namiotu stworzeniami, ze złością stwierdzam, że buty i paski przy kijkach są pogryzione. Innym razem mysz wzięła sobie kawałek sznurówki, akurat z nowych butów.

Po drodze mijam rejony z licznymi, cudownymi jeziorami i wodospadami, które oferując możliwość szybkiej kąpieli i chwili ochłody, wynagradzają wszelkie trudy wędrówki.

Zbocza gór usiane są kwiatami, na przykład pomarańczowymi liliami tygrysimi, a leśne ścieżki – gigantycznymi szyszkami, o długości ludzkiej stopy lub większymi. Codziennie przez około dwa tygodnie na horyzoncie widzę przepiękny, ośnieżony wulkan. Mount Shasta znajduje się nieopodal granicy Kalifornii z Oregonem. Każdego dnia jest on coraz bliżej, ale przez długi czas – wciąż za daleko. Czasem aż tracę nadzieję, że w ogóle do niego dotrę.

Połowa szlaku – w końcu!

W końcu pojawia się też długo wyczekiwany pomnik – znak, że połowę szlaku PCT mam już za sobą. Czyli jednak posuwam się do przodu! Myślę po cichu, że teraz będzie z górki, z każdym krokiem będę bliżej mety niż początku. Forma jest – niemal biegam po szlaku i z radością przyspieszam. Jednak po drodze jeszcze wiele trudności do pokonania. Przekonuję się o tym dobitnie na około osiem kilometrów przed granicą z Oregonem, gdy zaliczam wywrotkę na twarz. W dół wiedzie gładka ścieżka o lekkim nachyleniu, a jednak… Znalazł się na niej kamień, który spowodował upadek. Siedzę przez parę dobrych chwil, rycząc jak bóbr, drąc się wniebogłosy i obserwując, jak z każdą sekundą moja kostka puchnie coraz bardziej, zamieniając się w końcu w prawdziwy balon. Mimo bólu wstaję… Nie pozostaje mi nic innego, jak przy pomocy kijków dokuśtykać do granicy i dalej, do najbliższego miasteczka.

Pola lawy z widokiem na Mount Washington, Oregon

ETAP CZWARTY PCT – OREGON, 734 KM

Najbardziej wypłaszczony ze wszystkich odcinków…

Nie oznacza jednak, że płaski. Można tutaj zdecydowanie przyspieszyć i sprawdzić granice swoich fizycznych możliwości. Napotykani hikerzy bawią się w wyzwania: Oregon w dwa tygodnie lub przejście jak najdłuższego odcinka w 24 godziny ciągiem. Ze względu na naturę sportowca i chęć ścigania się z samą sobą pewnie i ja podjęłabym takie wyzwanie, ale pierwsze cztery dni w Oregonie spędzam w mieście, z nogą pod sufitem i z niegasnącą nadzieją, że w ogóle będę w stanie wrócić na szlak. W tej sytuacji nie ma mowy o przejściu całego stanu w 14 dni. Z początku jestem bardziej ostrożna, więc odpuszczam sobie wszelkie dodatkowe wyzwania i moje najdłuższe odcinki to około 55 kilometrów w ciągu dnia. Szlak wiedzie głównie leśnymi „tunelami”, ale niestety, często prowadzi również pomiędzy szkieletami spalonych drzew, które strawiły pożary. Ten widok sprawia przygnębiające wrażenie, a jednocześnie motywuje do szybszego marszu – kilka razy ogromne drzewo runęło na szlak zaledwie parę kroków przede mną.

Mijam wiele mniejszych i większych urokliwych jezior, w tym niezwykłe Crater Lake, najgłębsze w USA.

Krystalicznie czysta woda pochodzi z roztopionego śniegu, który wypełnia dno drzemiącego wulkanu, a niesamowity niebieski kolor co roku przyciąga tłumy turystów. Dalej szlak prowadzi przez pola lawy – nie należą one do terenów przyjaznych stopom. Tu i ówdzie spoglądają na mnie przepiękne wulkaniczne szczyty: Three Sisters, Mount Washington, Mount Jefferson, a w końcu również Mount Hood. Poza terenami leśnymi, lawowymi lub pozostałościami po pożarach są też łąki pełne kwitnącego, pachnącego łubinu, wrzosów i innych dzikich roślin. Pojawiają się również jagody, borówki, jeżyny, poziomki i maliny, które z oczywistych powodów spowalniają marsz.

ETAP PIĄTY PCT – WASZYNGTON, 813 KM

Wisienka na torcie.

Odcinek znany jako najbardziej deszczowy, dla mnie też rozpoczyna się opadami, które na szczęście po ponad dobie ustają i dają mi szansę dalszej wędrówki na sucho. W moim odczuciu jest to najbardziej dzika część trasy, choć ludzi nie jest znów tak mało. Szlak często prowadzi lasami, a mimo to jest bardzo wyeksponowany. Wszędzie, gdzie wzrok sięga, widać wyniosłe, skaliste szczyty i niekończące się pasma górskie. Teren słynie z obecności niedźwiedzi – czarnych i brunatnych, ale również grizzly. Na swojej drodze spotykam je dwukrotnie (na szczęście nie te ostatnie), buszujące w paprociach i przechadzające się po ścieżce. Misie chyba mnie nie zauważają, więc wycofuję się kawałek, utrzymując je w zasięgu wzroku i dając o sobie znać stukaniem kijami. Niedźwiedzie czarne i brunatne nie uchodzą za agresywne, raczej za płochliwe, chyba, że ludzie przyzwyczają je do naszego jedzenia, pozostawionego w lesie nawet w formie resztek i śmieci. Mam ze sobą jedynie głośny gwizdek, chociaż są osoby, które na wyprawę zabierają specjalny gaz. W moim przypadku hałasowanie kijami wystarczyło, by zwierzaki w popłochu zniknęły w gęstwinie lasu.

Drzewa i krzewy borówkowe już w kolorach jesieni, a dzikie owoce wciąż zachwycają smakiem.

Każdy kolejny kilometr na wagę złota, każdy krok i spojrzenie na cudowne, niekończące się pasma górskie – bezcenne. Ostatnie chwile wolności w dziczy, gdzie każdy dzień, mimo że tak łudząco podobny, jest zupełnie inny. Ostatnie posiłki i spanie w namiocie, a także nocne walki z wiewiórkami szukającymi poczęstunku. Zielone doliny w dalszym ciągu pełne kwiatów. Wyjątkowe górskie granie i widok na majestatyczny Mount Rainier oraz Glacier Peak. Poranne wędrówki ponad chmurami. Przedzieranie się przez chaszcze na niekończących się podejściach. Mimo trudności wszystko jest zachwycające… Zmęczenie jednak nie daje o sobie zapomnieć. Każdego poranka nogi, a zwłaszcza stopy są coraz sztywniejsze. Na plecach czuję też oddech dzikich pożarów trawiących Oregon oraz południowy i wschodni Waszyngton. Wiele odcinków szlaku, które już minęłam, dosięgnął ogień… Dym, z pozoru niewidoczny, jednak obecny we wdychanym powietrzu, skutkuje uciążliwymi bólami głowy.

Northern Terminus – północny kraniec szlaku PCT, granica z Kanadą

KONIEC przygody z Pacific Crest Trail

12 września, po 180 dniach docieram do celu mojej wędrówki – Northern Terminus oznacza koniec (lub początek, w kierunku południowym) szlaku Pacific Crest Trail. Dystans 4270 kilometrów i 400 000 metrów przewyższeń w nogach – jestem zmęczona, ale szczęśliwa. Uczucie jest jednak słodko-kwaśne. Misja zakończona sukcesem, marzenie zrealizowane. Tyle piękna, tyle niezapomnianych chwil i obrazów w głowie, a niebawem zasłużony odpoczynek. Z drugiej strony mam świadomość, że bardzo szybko zatęsknię do tego błogiego raju, zwolnionego tempa życia i wewnętrznego spokoju w tej przepięknej, dziewiczej naturze.

MOJA WĘDRÓWKA W LICZBACH

  • 4270 kilometrów szlaku i 118 dodatkowych, m.in. na zdobycie Mount Whitney,
  • 180 dni na szlaku,
  • 400 kilometrów pokonanych przewyższeń,
  • 154 dni w drodze,
  • 26 dni odpoczynku i rekonwalescencji (w tym odnowienie zapasów żywności, prysznic, pranie, regeneracja), zejście ze szlaku do miasteczek ze sklepem lub pocztą w odstępach 5–11 dni,
  • 8 paczek z żywnością, dodatkowym sprzętem i ubraniami wysłanych do urzędów pocztowych przy szlaku,
  • 5 par butów do biegów trailowych,
  • 3 namioty (trochę kwestia pecha),
  • 1 filtr do wody (nakręcany na butelkę),
  • Niezliczona ilość wsparcia duchowego i fizycznego ze strony rodziny, mojego chłopaka i przyjaciół, którzy wierzyli we mnie dużo bardziej niż ja sama, a w chwilach zwątpienia nie pozwalali mi się poddać.

Tekst i zdjęcia / ALEKSANDRA ZEJDLER


Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 1/2021 (278)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/

O bardziej sportowym, nastawionym na pobicie rekordu przejściu Pacific Crest Trail przeczytacie tutaj.

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023