ROCKLANDS INACZEJ

Z czym kojarzy ci się Południowa Afryka? Winem, zwierzętami, apartheidem, Nelsonem Mandelą. Czego się spodziewałam, kiedy dotarłam w ten zakątek południowej półkuli? Tak naprawdę, niewiele… Szczerze mówiąc, nawet się nad tym nie zastanawiałam, koncentrując się na urządzaniu nowego domu. Dopiero James obudził mnie, ciągnąc za rękaw. Kochanie, czas ruszać. Gdzie? Do Rocklands!


Tekst / CAROLINE CIAVALDINI
Tłumaczenie / PIOTR DROŻDŻ
Zdjęcia / RIKY FELDERER, NADIR KHAN


Otwieram drzwi i jestem w innym świecie. Odmienną rzeczywistość daje się wyczuć każdym nerwem. Podczas czterech godzin jazdy z Cape Town obserwuję okolicę i próbuję zrozumieć to, co widzę. Z pewnością da się tu podskórnie wyczuć ducha apartheidu. Nie ma wątpliwości, że musi przeminąć jeszcze parę pokoleń, zanim będzie można postawić równość między białym i czarnym. Kiedy patrzy się na świat okiem Europejczyka, a w każdym razie obywatela takiej Europy, w jakiej ja się wychowałam, robi to dziwne wrażenie. Jest jeszcze jedna cecha tego kraju, której można doświadczyć – to pewnego rodzaju poczucie odosobnienia czy też izolacji. RPA jest jednym z niewielu afrykańskich państw, które nie zaliczają się do krajów Trzeciego Świata, ale jednocześnie jest niejako samotnym półwyspem na końcu kontynentu. Choć duża część populacji wydaje się ulepiona z tej samej gliny co ja, to ich waluta w ciągu roku straciła 1/3 swojej wartości, a system polityczny przypomina jeden wielki cyrk. Tak w każdym razie przedstawiały sytuację trzy błękitnookie blondynki, które spotkaliśmy pewnego dnia podczas sesji bulderowej.

Chciałam powiedzieć im, że w Europie nie wygląda to o wiele lepiej, ale uświadomiłam sobie, że różnica jest jednak istotna. Mam bowiem wewnętrzne przekonanie, że mój kraj zawsze jakoś wyjdzie na prostą. Wszak jesteśmy częścią Europy, nie ma więc możliwości, żeby wszystko się zawaliło. Zupełnie inaczej wygląda to w RPA – jeśli recesja w tym kraju będzie postępowała, a jego gospodarka powoli, ale skutecznie pochyli się ku upadkowi, nikt na świecie nawet tego nie zauważy.

James i Caroline
fot. Nadir Khan/Wild Country

Mamy zatem do czynienia z odmienną rzeczywistością… Ale zaraz, zaraz. Przecież przyjechaliśmy tutaj się powspinać, a nie myśleć o polityce. W naszym menu jest jedno podstawowe danie: Rocklands! Nie napiszę nic o pomarańczowej czy szarej skale ani niekończącej się sawannie. Ani, broń Boże, o ruchach na bulderach, które przeszliśmy. Wspinanie to coś, co trzeba przeżyć, nie da się tego opisać słowami, podobnie, jak smaku wspaniałej potrawy! Uczucia, kiedy skała ożywa pod opuszkami palców, kiedy tworzę nową linię. To jest wyjątkowa gra, prawdziwa przygoda i po nią tu przyjechaliśmy.

Będziemy tylko grali według nieco innych reguł. Nasz samochód mógłby być wypełniony kraszpadami, ale skrywa także kilogramy szpeju, drucianych szczotek i statyków. A to dlatego, że ktoś wyjawił nam sekret. Otóż, drogi czytelniku, możemy tam odkryć także nieco TRADU. Ciiii. Nawet nie ważcie się głośno powtórzyć tego słowa…

Kiedy zjawiasz się w Cederbergu, jesteś na środku pustkowia z kilkoma farmami i mnóstwem głazów. Wprawdzie nie masz szans, aby zobaczyć żyrafę, bo dzisiaj za taką przyjemność trzeba zapłacić, ale za to możesz przebierać w małpach, antylopach i ciekawych gatunkach ptaków, które spotykasz na każdym kroku.

James Pearson na trudnej drodze Kaka-Boom w sektorze Fields of Joy
fot. Riky Felderer

Upstrzone magnezją buldery przyciągają wzrok i pobudzają wyobraźnię. Na kilka dni zapominamy więc o naszych planach spod znaku lin i żelaziwa, aby – niczym dzieci w piaskownicy – bawić się na baldach. Ten rodzaj wspinania jest prosty i naturalny: po prostu idziesz do góry. Wyjątkowe kształty głazów przyciągają. Kuszą, byś spróbował szczęścia, a im większe są ich gabaryty, tym bardziej pociągające stanowią wyzwanie. Hajbole, jak PinotageAir Star, to linie, które zdecydowanie wyróżniają się na tle reszty. Sprawiają one, że odgrywasz je w wewnętrznym teatrze, odchylając do tyłu głowę i wizualizując kolejne ruchy.

Ale jeśli wrócisz do rzeczywistości i jeszcze bardziej odchylisz głowę, zobaczysz coś więcej, a raczej coś większego. Skalne ściany, w obliczu których nawet największe buldery przypominają kamyki. O tak, no właśnie, teraz sobie przypomniałam, przecież przyjechaliśmy tu w innym celu. Naszym celem jest trad i w tę grę będziemy grać jako jedyni w okolicy!

Przyszedł czas, abym znalazła swoją linię i musi to być linia przez duże „L”. Nie co dzień ma się okazję położyć dłonie na skale i znaleźć swoją własną „wybrankę”. Moją uwagę przykuła podwójna rysa nieopodal campu. Mimo że znajdowała się w środku słynnego sektora bulderowego, nie była skażona nawet pojedynczym pyłkiem magnezji. Cóż za okazja! Cała naprzód ku nowej przygodzie!

Ruszam w uprzęży dociążonej porządnym zestawem friendów. Nie spodziewam się wielkich trudności w dachu, a teren ponad nim wygląda wręcz na przyjemny spacerek. Ale na tym właśnie polega urok wspinaczki – jej solą są niespodzianki, które nam funduje. Daszek rzeczywiście poszedł gładko, ale odcinek powyżej pokazał pazurki – po chwili szamotania się i próbach przejścia dwudziestu centymetrów gładzi zawisnęłam na linie. Pokonana.

Świetnie, przecież dobry wspinacz tradowy połknąłby tę drogę jako przekąskę na śniadanie! Cóż, wychodzi moje niewielkie doświadczenie we wspinaczce w rysach – walczę, jak rzadko wcześniej. Na tym jednak polega ta gra. Trzeba skupić się na ruchach, zapamiętać kolejność, w jakiej należy zaklinować dłonie w rysie, wytrzymać ból w najważniejszym miejscu i znieść go jeszcze trochę w trakcie kluczowego klina. Co za wariactwo! Chociaż z drugiej strony jest w tym coś naturalnego. Przetrzymanie bólu i dążenie do perfekcji to w końcu wartości, które można wykorzystać w codziennym życiu.

Oto właśnie nasz projekt – trad w Rocklands! I to bynajmniej nie trochę tradu, ale caaaałe mnóstwo. A pole do popisu mamy ogromne, bo ściany skalne wyrastają wszędzie i potencjał na prostsze linie wydaje się niewyczerpany. Regularne horyzontalne rysy gwarantują dobrą asekurację w tym raju możliwych do wytyczenia linii spod znaku E1 do E6.

Caroline Ciavaldini na
Bokmakierie w sektorze Twin Cracks
fot. Riky Felderer

Tyle że nasze ambicje sięgają wyżej. Po kilku dniach poszukiwań udaje nam się namierzyć cele, o których wizje zaczynają wirować w wyobraźni. Tak naprawdę starczyłoby ich na miesiące, a może nawet lata, ale mamy dwa tygodnie, więc musimy się na czymś skoncentrować. Tyle że ciężko wybrać jedną rzecz, będąc wręcz przytłoczonym jakością wspinania na każdej linii i zdając sobie sprawę, że każdy projekt oferuje coś niepowtarzalnego. W takich momentach nie ma dobrych kryteriów wyboru, trzeba po prostu słuchać intuicji.

James postanowił skoncentrować się na projekcie, który wygląda na nie do wkoszenia. To taki typowy projekt rodem z Wysp. Co przez to rozumiem? Drogę, którą prawie każdy uznałby na zbyt przerażającą, aby nawet pomyśleć, że można się w nią wstawić. Linia jest krótka – coś jak dwa buldery postawione jeden na drugim, za to kończy się zupełnie szalonym strzałem na samej końcówce. Pikanterii dodaje duży głaz, który leży dokładnie tam, gdzie wylądowałby potencjalny lotnik. James jest trochę sprężony i trochę przerażony, a to dobrze wróży. To znak, że jest w gazie!

Ten niewielki filarek, mały absurdzik, jak sama go nazywam, wymaga dobrego planu i wielkich jaj. Ostatnie ruchy sprawiają mu wiele problemów, nawet kiedy może je spokojnie próbować na wędkę. Właśnie udało mu się, po raz pierwszy po dwudziestu wstawkach, utrzymać strzał, więc z miejsca chce prowadzić! Biorąc pod uwagę, że ostatni punkt asekuracyjny jest zbyt nisko, żeby mógł zadziałać, jeden z naszych fotografów decyduje się zamienić rolami i zaspotować Jamesa, aby w razie czego nie wylądował na czającym się na jego zdrowie kamieniu. Wyobraźcie sobie gracza w baseball z ogromną rękawicą próbującego złapać piłkę, która waży… 70 kilogramów. Niełatwe zadanie!

Wiążąc węzeł, James przymyka oczy, po czym odruchowo czyści podeszwy butów. Jedna udana próba na dwadzieścia to nie jest pocieszająca statystyka, ale James ma swoją tajemną broń – absolutne przekonanie, że zawsze wspina się lepiej, kiedy jest niebezpiecznie! Ha, to naprawdę działa! Staram się nie myśleć za bardzo o ewentualnych konsekwencjach błędu, które niby grożą tylko Jamesowi, ale tak naprawdę dotyczą i mnie, i Ricky’ego. Dziwna sytuacja. Nie chcę, aby mu się coś stało, ale to właśnie ja daję mu zielone światło, wygłaszając zwyczajową komendę „możesz iść!”. Czy warto podjąć takie ryzyko dla takiego celu? Za dużo myślę… Przekonuję sama siebie, że będzie dobrze.

Idzie dobrze, a moment, kiedy opuszki palców zaciskają się na małym chwycie, widzę jakby w zwolnionym tempie. Utrzymuje i kończy drogę. Nie dowiemy się więc, „co by było gdyby”… Mamy próbkę uciech tradowej wspinaczki na Wyspach.

Ostatniego dnia przygotowujemy prezentację dla dzieci z miejscowej szkoły. Wieczór jest bardzo zimny, więc wszyscy tłoczą się przy ognisku, próbując się ogrzać, podczas gdy my snujemy opowieści o naszych przygodach dookoła świata. W ostatnich latach niektórzy z podróżujących wspinaczy mają nową misję – starają się zarażać miejscowe dzieci pasją wspinaczki, pokazując, że w swoim otoczeniu mają prawdziwy cud natury w postaci skał.

James na jednej z najefektowniejszych tradów w Rocklands: The Golden Haymaker w sektorze Prosecco
fot. Riky Felderer

Dzieci mieszkają na kilku ogromnych farmach rozsianych po okolicy. Ich rodzice hodują zwierzęta lub doglądają roli, a czasem mają inne zajęcia – na przykład pracują w restauracji. Życie nie rozpieszcza tych ludzi. Najlepszym dowodem jest statystyka, którą dzieli się z nami jeden z właścicieli miejscowej farmy – okazuje się, że połowa jego pracowników ma problemy alkoholowe. Żaden z naszych słuchaczy nie mówi dobrze po angielsku, ale rozumieją wystarczająco dużo i kiedy rozmowa schodzi na tematy wspinaczkowe, widzimy w ich oczach błysk prawdziwej fascynacji. Nauczenie ich precyzyjnej pracy nóg w butach za dużych o kilka rozmiarów może być trudnym zadaniem, ale przekazanie im, jak można czerpać radość z korzystania ze skarbów natury albo z odpowiedzialności za partnera wspinaczkowego, to cenna lekcja, która na pewno nie pójdzie na marne.

Wizyta w Rocklands otworzyła nam oczy na fakt, że nie zawsze trzeba podróżować w nieznane, aby znaleźć coś nowego. Wspinaczka jest cudownym sportem, który pozwala nam niemal codziennie koncentrować się na czymś innym, ale równocześnie mamy tendencję do szulfladkowania. RPA uważane jest za raj bulderowy, podobnie jak Hiszpania – za mekkę wspinaczki sportowej. Ale oba te kraje mają długą i ciekawą historię innych dyscyplin wspinaczkowych. W zasięgu naszego wzroku jest mnóstwo rzeczy do odkrycia. Trzeba tylko wytężyć nieco wzrok.

Tekst został opublikowany w 242 (1/2015) numerze magazynu GÓRY.

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2025