Kraby były na wyprzedaży. Tłukliśmy młotkiem, rozrywaliśmy pancerze kombinerkami, różowy sok wsiąkał w gazetę. Przed posiłkiem odmówiliśmy modlitwę. Był luty. Kalifornię zaatakowała zima. Eileen i Kevin, moi sąsiedzi z pola biwakowego w Joshua Tree National Park, zdecydowali się uciec do Arizony, zabrałam się z nimi. Jechali wokół Stanów Zjednoczonych, chwalili Trumpa i modlili się dosłownie o wszystko… O mnie, o smak zamawianej w barze potrawy. Uczynni ludzie. Wysiadłam kilkanaście kilometrów za Quartzsite. W pustynię skręcała tam polna droga (Gold Nugget Road), nie było daleko do źródła. Tak przynajmniej twierdziła mapa.cz. Niczego poza nią nie miałam. Nie planowałam, że tu przyjadę, słyszałam o tych górach – są najcieplejszym miejscem Arizony – czytałam relację chłopaka, który je przeszedł. Trochę się bałam.
Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ
Zdjęcie otwarcia / Biwak w okolicy Palm Canyon
DAWNIEJ ŻYLI TU LUDZIE
Kiedy samochód z przyczepą i łodzią znika za zakrętem, ruszyłam na południe. Tabliczka oznajmiała, że wkraczam na teren Bureau of Land Management (czyli federalny, gdzie wolno łazić i biwakować). Spod bohomazów ze spreju wyzierały fragmenty ostrzeżeń: „Pogranicze… Nielegalni… Podejrzani… Zgłoś policji…”. Na przełęczy drogę zagrodził szlaban, ścieżka wspięła się w kierunku strzelistych skał. Pod nimi siedziała rodzina z dziećmi. Tak jak ja szukali dojścia do źródła, z tym że oni tylko z ciekawości. Przyjechali samochodem, zaraz wracali. Wodę znalazłam ja, a raczej moja nawigacja. To była w zasadzie kałuża, mokra plama. Dawniej żyli tu ludzie. Zostały ruiny chatki i petroglify. Większość obejrzałam dopiero rano. Podpisał się między innymi jakiś „Ch” z 1864 roku. O zmierzchu rozhukały się sowy.
Słońce wzeszło w szczelinie pomiędzy turniami. Przyszedł upał. Przed południem trafiłam na niezaznaczoną na mapie chatkę. Potem minęły mnie terenowe samochody. Odbiłam z drogi w chmurze kurzu. Ślad ścieżki zgubił się w gąszczu kaktusów i zanim się zorientowałam, że biegnie potokiem, troszkę kluczyłam. Strumień był suchy, pozarastany chaszczami. Sporo z nich kwitło, pachniało. W zakolu kamienistego koryta znalazłam wodę. Kilkadziesiąt metrów niżej wypatrzyłam kozi ślad, który wspinał się na górę kanionu. Była tam porzucona kopalnia. Płaski piach, kilka bardzo głębokich szybów, resztki pozostawione przez górników dawno temu. Słońce zaszło nad pasmem poszarpanych gór. Wschodząc, pomalowało różem wzgórza, którymi tu przyszłam. Zeszłam w gąszcz kwitnący żółto i czerwono, pomiędzy łany łubinu. Strumień już do końca był wyschnięty, w jedynej kałuży, która uchowała się w skałach, ktoś (kojot?) zrobił kupę – być może oznaczało to rezerwację.
Wszędzie trafiałam na ślady zwierząt, odciski łap i odchody zwierząt. Podejrzewałam, że mnie obserwują, ale nie widziałam ich i nie słyszałam. Nie bały się mnie tylko ptaki. Po południu znalazłam jedyny kopczyk, znaczył wyjście z kanionu. Pustynia była płaska, prawie bez roślinności. Usiadłam na skraju drogi, gdy – jak na zamówienie – pojawił się mężczyzna w pic-kupie. Zajmował się monitorowaniem rurociągu zakopanego pod Pipeline Road. Patrzyłam, jak polewa grunt i przykłada do niego przyrząd z miernikiem.
– Ile masz wody? – zagadnął. – Proszę, weź dwie butelki. A jaką masz mapę? Nie masz? Idź do Palm Canyon, prosto na południe, wzdłuż tych gór, po drodze trafisz na źródło. Widzisz wiatrak? Nie widzisz? Zobaczysz, jak będziesz bliżej. Na jakiej jesteś diecie? Bo ja bez cukru. Bez glutenu? To proszę, weź orzechy i suszone owoce. Ktoś wie, gdzie jesteś? Podaj telefon, jak stąd wyjadę i złapię sieć, to zadzwonię.
Odchodząc, gniotłam w kieszonce wizytówkę z adresem i telefonem Terry’ego na wypadek, gdybym gdzieś utknęła.

WODA? IDŹ, AŻ TRAFISZ
To miejsce nazywało się Livingston Wells. I w zasadzie tylko dlatego tu przyszłam. Myśl o „studniach” generowała w mojej wyobraźni szum krystalicznej wody. Zapomniałam, że to Arizona i na teren prywatny się nie wchodzi.
– Nazywa się Ron – mówił Terry. – I, hmm… Tak… Prawdopodobnie dałby ci wody, ale niedaleko masz źródło Scotch Well, idź po prostu drogą, aż trafisz.
Dróg było kilka i zanim zobaczyłam wiatrak, natknęłam się na zakaz wchodzenia. Tablica stała z pół kilometra od domu i dosłownie krzyczała: „Nie zbliżać się!”. Posłusznie zawróciłam.
Wiatrak ledwo wystawał ze strumienia. Turbina pompowała wodę do zamkniętego zbiornika. Nie było kranu. Nie od razu znalazłam wodopój dla dzikich zwierząt, z trawiastozieloną wodą. Na murku leżały kupa kojota i resztki kostek. Napełniłam wszystkie butelki, ponad pięć litrów. Plecak zrobił się obrzydliwie ciężki. Do Palm Canyon miałam 32 mile. Oceniłam, że to może zająć dwa dni, ale droga kręciła, a teren był łatwy, choć zarośnięty. Odbiłam w kaktusy i zaraz (patrząc w ekran, zamiast pod nogi) runęłam na piach, robiąc sobie dziurę w kolanie. Hmm… Jakby duch, który mnie prowadził, warknął: „Nie tu!”. Posłusznie przeszłam jeszcze z milę po śladzie kół i spróbowałam kolejny raz. Teraz lepiej. Szłam wzdłuż gór, co i rusz trafiałam na suche koryta potoków. Zwykle szybko zarastał je gąszcz, więc szukałam wyjścia i znów lawirowałam wśród kaktusów. Po prawej ciągnęła się płaska pustynia, po lewej piętrzyły wspaniałe góry. Patrzyłam. Słońce opadało, światło żółkło, minęłam przełączkę i siadłam odpocząć. Pustynia wydawała się bezludna, nietknięta ludzką ręką czy stopą. Nie było sieci. Pomyślałam, że mogłabym tu utknąć i nikt by mnie nigdy nie znalazł… Coś uwierało mnie w tyłek, więc wstałam, a kamień, na którym siedziałam, okazał się zardzewiałą łopatą. Niemal czułam, jak mój opiekuńczy duch chichocze.

Tekst w całości przeczytasz w 299 (2/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można kupić w naszej księgarni Książki Gór > link
