RAJ BEZ PRZEMYSŁU / REUNION

Jako dziecko rysowałam mapy samotnych wysp. Poziomice gęstniały, kolory, jak to na mapie, żółkły i pomarańczowiały. Ideał powinien był być niewielki. Taki, żeby dał się przejść pieszo w kilka dni, zasobny w tropikalne owoce i wodę, w części pustynny, w części zalesiony. Klimat łagodny, zwierzęta niegroźne i małe. Wokół bezkresny ocean. To wszystko zostało w strefie marzeń. Kiedy dorosłam, zaczęły mnie pociągać mniej egzotyczne góry.

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Cyrk Mafate


EGZOTYKA DLA WSZYSTKICH

Czas leciał i na moje konto wpłynęła pierwza w życiu emerytura (przedziwna rzecz!). Postanowiłam ją niezwłocznie wydać, tym sposobem znalazłam się w Saint-Denis, stolicy Reunionu, wyspy na Oceanie Indyjskim. Realia w sam raz dla ostrożnych. Niby Afryka, ale w Unii Europejskiej. Waluta też dobrze znana – euro. Połączenia telefoniczne jak we Francji (w teorii, bo w praktyce internet mi nie zadziałał), opieka lekarska, zwyczaje, transport publiczny – europejskie. Klimat łagodny, brak ciężkich chorób i niebezpiecznych zwierząt. Do tego sieć pieszych szlaków z najdłuższym, biegnącym z północy na południe GRR2. Przyleciałam z parą przyjaciół, dla oszczędności kupiliśmy tylko jeden bagaż, ale potem nasze drogi się rozeszły.

Choć GRR2 zaczyna się u podnóży gór, ruszyłam z wybrzeża. Dobrze było popatrzeć na szare fale, powdychać wilgoć i sól. W spokojny niedzielny poranek muzea na głównej ulicy były chłodne i puste. Obrazy impresjonistów wymieszały się w moim zmęczonym długim lotem umyśle z fotografiami nocnych walk kogutów, kilkusetletnie drzewa w ogrodzie botanicznym zlały ze straganami pełnymi tropikalnych owoców. Wystraszyłam się, że zapomniałam wody, ale przy wyjściu na szlak był,kran. Panie otulone powiewnymi szatami (takie noszą tylko uciekinierki z sąsiedniej francuskiej wyspy, Majotty) zaprosiły mnie na kurczaka i pieczone banany. Przebiegł mi drogę kameleon. Dopadł mnie deszcz. Nocowałam w altance na miejscu piknikowym i do pierwszego schroniska dotarłam dopiero rano. Dorota z Jackiem (którzy tam podjechali) wracali właśnie z Roche Écrite, znanej z fantastycznego widoku, który tego dnia ukradła mgła.

Na Reunionie poranki zwykle bywają piękne, a popołudnia deszczowe. Długa, bardzo ostra grań prowadząca do Dos d’Ane była jednym z najbardziej urokliwych miejsc na szlaku, pomimo tego, że cały czas szłam we mgle. Tropikalny las wyglądał bajkowo, miejsca biwakowe nie kusiły – nie było wody. W poszukiwaniu kranu doczłapałam do sklepu. Sprzedawca polecił mi niezaznaczoną na mapie altankę w parku, przy urzędzie miejskim. Przez całą noc wydzierały się stada kogutów, rano dostałam SMS od Doroty – wracali do Saint-Denis po namiot. Szlakowe schroniska (gîte) były już zarezerwowane, przyjechaliśmy w zbyt turystycznym momencie. W listopadzie we Francji jest sporo wolnych dni i na wyspie niestety panował tłok. Jak wielki, zorientowaliśmy się dopiero następnego dnia. Pierwsze dwa odcinki szlaku szczęśliwie okazały się mniej popularne.

Ja też się wybrałam do miasta. Wolny dzień bardzo się przydał – tuż przed wyjazdem upadłam na kolano i noga mi spuchła. A wyspa była pełna stromizn. Zejście z Dos d’Ane do Cyrku Mafate uchodziło za jedno z trudniejszych. Rzeczywiście, było tam kilka łańcuchów. Na dole pierwszy raz zobaczyłam helikoptery. Jeden za drugim zniżały się z ładunkiem, podrywały się też objuczone. Do cyrku nie prowadzi żadna droga – przylatuje wszystko, czego potrzebują mieszkańcy i turyści, a odlatują odpadki i śmieci. Huk silników nie ustał w zasadzie przez cały dzień. Potęgowały go ściany wąwozu tak pięknego, że się zgubiłam i zamiast wdrapać się na zbocze wraz z GRR2, zapędziłam się za daleko. Wróciłam inną drogą, nadkładając z 10 kilometrów. Nie żałowałam – widoki z kanionu były wspaniałe, poza tym była tam woda i nie musiałam jej dużo nieść.

Cyrk Mafate widziany z podejścia kanionem

NATURA, ŚMIECI I PIWO

Liczyłam na to, że spotkam przyjaciół w Aurère, ale był tam ogromny tłok, znikła telefoniczna sieć i dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że Dorota też uszkodziła kolano. Nocowałam na ślicznym kempingu. Przez cały kolejny dzień szłam cyrkiem. Szlak kluczył, zbiegł tysiąc metrów, by przekroczyć znaną mi już rzekę, i znów wdrapał się na przeciwległy stok. Był taki upał, że zboczyłam w kierunku malutkiej wsi, bo na mapie wypatrzyłam tam kran. Panie przy piknikowym stoliku dawały znaki, że pryska, ale było mi wszystko jedno. Odkręciłam i wylałam sobie z wiadro na głowę. Musiałam posiedzieć w cieniu, żeby minęła fala duszących mdłości. Ruszyłam pod wieczór.

Orangers, podobnie jak wszystkie osady w Cyrku Mafate, zbudowali niewolnicy zbiegli z plantacji trzciny cukrowej. Wieś była jednak malutka, kemping zupełnie pusty. Właściciel pozwolił mi gotować w kuchni, zaprosił mnie nawet na naleśniki, a rano przyniósł marakuję z ogrodu. Być może z powodu wyrzutów sumienia, choć to raczej nie jego wina, że stolik, na którym położyłam telefon do ładowania, był mokry. Urządzenie zalało się i przestało działać. Zostałam bez mapy i bez kontaktu ze światem. Przez cały dzień szłam, kierując się tylko oznakowaniem w terenie. Nie było idealne, więc kilka razy się pogubiłam, zwłaszcza że przebieg szlaku nie był intuicyjny. Znów zeszłam na samo dno kanionu, żeby w straszliwym upale wdrapać się po rozgrzanych skałach na drugi brzeg. Czułam swąd topiącej się karimaty, byłam spieczona jak burak. Podobnie wyglądała para, która mnie minęła – w przeciwieństwie do mnie nie ubrana w długie spodnie i długi rękaw, a wręcz rozebrana jak do kąpieli. Współczułam im.

Zachód słońca na Piton des Neiges

Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.

GÓRY w formacie pdf można kupić w naszej księgarni Książki Gór > link

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2025