PUSTY MADRÈS

Była majówka. Dwójka narciarzy podwiozła mnie z Ax-les-Thermes prawie na Port de Pailhères. Droga była nieodśnieżona. Wyciągi nieczynne od dawna. Narciarze popędzili, ich ślady szybko wywiało, było mi zimno, strumyk zarosły wspaniałe sople. Widoki niefotograficzne – białe na białym, wiatr coraz silniejszy, na grani gruby i gładki lód. Przełęcz była plaska jak stół, a ja miotałam się po niej jak niezgrabny bojer, aż zawiesiłam się na szlakowym słupku. Przez przerzedzającą się mgłę zobaczyłam pod sobą urwisko i ciemne, niezamarznięte jeziorko. Daleko, na horyzoncie rwał chmury wielki i płaski placek…

CZYŻBY TO MADRÈS?

Trudno mi było uwierzyć, bo przez lata nasłuchałam się, jaki jest piękny. Najpiękniejszy w Pirenejach Wschodnich. Wichura nie dawała oddychać, w żlebie grzechotały oblodzone buki. Już wcześniej wypatrzyłam na mapie kombinację szlaków i leśnych dróg i wieczorem dotarłam do cabany Bousadus du Bas. Na leśnej polance wiało odrobinę mniej, miałam dach nad głową. Kwitły krokusy i psizęby.

Od Madrèsu dzieliło mnie kilkanaście kilometrów lesistych wzgórz. Nic fascynującego, jeśli pominąć stare buki i podszyt z milionów wiosennych kwiatów: zawilców, przylaszczek, kokoryczy i mnóstwa roślin, które widziałam pierwszy raz. Szłam piaszczystą drogą. W twardych zimowych butach było mi niewygodnie i ciężko, więc przy pierwszej sposobności skręciłam w łany narcyzów za znakiem na Col des Hares. Dzień był pochmurny, dolina Cerdanya wydawała się opuszczona. Minęłam przytulny leśny schron i do wieczora doszłam jeszcze do kolejnego, na hali tuż pod Madrèsem. Wokół leżały płaty śniegu, źródło wypatrzyłam dopiero 300 metrów wyżej, prawie na 2200 metrach n.p.m. Wyprawa zajęła mi godzinę. Dopiero po powrocie na wywieszonej w schronie mapie zobaczyłam, że woda bywa też troszkę niżej, w schowanym jeszcze pod śniegiem strumieniu. Może dobrze, że jednak poszłam do góry. Wiatr darł na szczytach strzępy chmur. Świat zalał pomarańcz i róż, nie zobaczyłabym tego spod chatki. Noc była księżycowa i jasna. Światła wsi ciągnęły się aż po Pic Carlit, na niebie granatowym i czystym błyszczało całe morze gwiazd. Rano na trawach wyrósł szron. Troszkę się martwiłam, jak sobie poradzę na Madrèsie bez raków. To prawie 2500 metrów. Gryzło mnie to przez jakiś czas. Drogę do źródła już znałam, potem oznakowanie znikło, ale pojawił się śnieg i ślad rakiet. Wiedziałam chyba nawet czyj. W schroniskowej książce wyczytałam, że noc przede mną spała tam jakaś dziewczyna. Wracając od źródła znalazłam też (chyba jej) szal. Duży, miękki, zdecydowanie damski, zawieszony na różanych kolcach. Odniosłam i nocą wykorzystałam jako koc.

Madrès widziany z Port de Pailhères

PIRENEJSKIE ANIOŁY

Podejście było łagodne. Widoki beskidzkie. Gładkie, kamienisto-jagodowe zbocza porastały sosenki, po przedwczorajszej śnieżycy pięknie oblodzone. To, co na nich osiadło, nie przypominało ani szadzi, ani
zasp. Wyglądało jak ptasie pióra. Długie nawet na pół metra, błyszczące, po prostu cudowne. Starałam się je sfotografować, ale nie byłam zadowolona z efektu. Pirenejskie anioły? Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam. Ślad rakiet dotarł na szczyt – czyli do Abri na Madrèsie – starej tradycyjnej cabany-ziemianki, bez drzwi, więc teraz szczelnie wypełnionej śniegiem – i znikł. Dziewczyna w szaliku (albo już bez szalika) wróciła pewnie tą samą drogą. Ja miałam zamiar przejść przez grzbiet i zejść z południowej strony. Sądząc z mapy, czekał mnie kawałek ostrej grani. Madrès, z daleka tak rozłożysty, wewnątrz jest pourywany. Z trzech stron wcinają się w niego głębokie, polodowcowe doliny. W dwóch są jeziora.

Grań zwężała się stopniowo, fragment był eksponowany. Nie wiem, jak biegł tam szlak, wszystko było jeszcze przysypane, długi kawał szłam grzbietem wywianym do gołej skały. W szczelinie zastałam tabliczkę poświęconą mężczyźnie, który tutaj zginął w październiku. Wskazywała wąziutkie i strome zejście, szczelnie wypełnione dobrym firnem. Na szczęście nie był to lód. Wybiłam butami stopnie i udało mi się dostać na łatwiejsze. Tu znów zobaczyłam ślad. Urywał się i zawracał. Męskie, duże buty, bez rakiet. Czułam wdzięczność dla tych wszystkich nieznanych ludzi – zostawili po sobie tyle, ile trzeba, i nic więcej. Nie narzucali się, nie zawłaszczali mojej przestrzeni. Gdyby stali tu teraz prawdziwi, spoceni, zajęci swoimi sprawami, pewnie wcale by mi się nie spodobali – pomyślałam i poczułam się zagubiona.

Jeden ze stawów pod Madrèsem

LEDWO WIDOCZNĄ ŚCIEŻKĄ

Chmury rwały się fantastycznie na stokach Costabony i Canigou, więc zamiast się skupić i odszukać znaki, zanim je nakryje mgła, stałam i myślałam. Potem było za późno. Żółto-czerwony, prowadzący mnie dotąd szlak, wszedł w zaśnieżoną półkę. Poszłam kawałek za śladem i wróciłam zawiedziona – to były kopyta, a nie buty… Spróbowałam z drugiej strony. Nic. Wyglądało, jakby ścieżka wlazła w stromy żleb. Zdecydowanie za stromy… Może z czekanem i w rakach, ale ich przecież nie miałam! Zdenerwowałam się i zamiast skupić się na tym, co mam (na przykład mapie), przeraziłam się, że nie mogę zejść. Wiało mocno, ale chmury nie rozstępowały się. Pomyślałam, że pójdę kawałek granią (bo szeroka, trawiasta i łatwa) i obejrzę to urwisko z innej strony. Na rudych trawkach kwitły wspaniałe sasanki, zbocze nadal było dla mnie zbyt strome, wypatrzyłam za to czerwony znak. Potem kopczyki. Zamiast do schronu, z którego miałam nadzieję mieć nocą piękny widok, poszłam ledwo widoczną ścieżką przez płaty śniegu.

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Poranny widok z Col de Portu


Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 2/2022 (285)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023