PUSTY MADRÈS

Była majówka. Dwójka narciarzy podwiozła mnie z Ax-les-Thermes prawie na Port de Pailhères. Droga była nieodśnieżona. Wyciągi nieczynne od dawna. Narciarze popędzili, ich ślady szybko wywiało, było mi zimno, strumyk zarosły wspaniałe sople. Widoki niefotograficzne – białe na białym, wiatr coraz silniejszy, na grani gruby i gładki lód. Przełęcz była plaska jak stół, a ja miotałam się po niej jak niezgrabny bojer, aż zawiesiłam się na szlakowym słupku. Przez przerzedzającą się mgłę zobaczyłam pod sobą urwisko i ciemne, niezamarznięte jeziorko. Daleko, na horyzoncie rwał chmury wielki i płaski placek…

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Poranny widok z Col de Portu


CZYŻBY TO MADRÈS?

Trudno mi było uwierzyć, bo przez lata nasłuchałam się, jaki jest piękny. Najpiękniejszy w Pirenejach Wschodnich. Wichura nie dawała oddychać, w żlebie grzechotały oblodzone buki. Już wcześniej wypatrzyłam na mapie kombinację szlaków i leśnych dróg i wieczorem dotarłam do cabany Bousadus du Bas. Na leśnej polance wiało odrobinę mniej, miałam dach nad głową. Kwitły krokusy i psizęby.

Od Madrèsu dzieliło mnie kilkanaście kilometrów lesistych wzgórz. Nic fascynującego, jeśli pominąć stare buki i podszyt z milionów wiosennych kwiatów: zawilców, przylaszczek, kokoryczy i mnóstwa roślin, które widziałam pierwszy raz. Szłam piaszczystą drogą. W twardych zimowych butach było mi niewygodnie i ciężko, więc przy pierwszej sposobności skręciłam w łany narcyzów za znakiem na Col des Hares. Dzień był pochmurny, dolina Cerdanya wydawała się opuszczona. Minęłam przytulny leśny schron i do wieczora doszłam jeszcze do kolejnego, na hali tuż pod Madrèsem. Wokół leżały płaty śniegu, źródło wypatrzyłam dopiero 300 metrów wyżej, prawie na 2200 metrach n.p.m. Wyprawa zajęła mi godzinę. Dopiero po powrocie na wywieszonej w schronie mapie zobaczyłam, że woda bywa też troszkę niżej, w schowanym jeszcze pod śniegiem strumieniu. Może dobrze, że jednak poszłam do góry. Wiatr darł na szczytach strzępy chmur. Świat zalał pomarańcz i róż, nie zobaczyłabym tego spod chatki. Noc była księżycowa i jasna. Światła wsi ciągnęły się aż po Pic Carlit, na niebie granatowym i czystym błyszczało całe morze gwiazd. Rano na trawach wyrósł szron. Troszkę się martwiłam, jak sobie poradzę na Madrèsie bez raków. To prawie 2500 metrów. Gryzło mnie to przez jakiś czas. Drogę do źródła już znałam, potem oznakowanie znikło, ale pojawił się śnieg i ślad rakiet. Wiedziałam chyba nawet czyj. W schroniskowej książce wyczytałam, że noc przede mną spała tam jakaś dziewczyna. Wracając od źródła znalazłam też (chyba jej) szal. Duży, miękki, zdecydowanie damski, zawieszony na różanych kolcach. Odniosłam i nocą wykorzystałam jako koc.

Madrès widziany z Port de Pailhères

PIRENEJSKIE ANIOŁY

Podejście było łagodne. Widoki beskidzkie. Gładkie, kamienisto-jagodowe zbocza porastały sosenki, po przedwczorajszej śnieżycy pięknie oblodzone. To, co na nich osiadło, nie przypominało ani szadzi, ani
zasp. Wyglądało jak ptasie pióra. Długie nawet na pół metra, błyszczące, po prostu cudowne. Starałam się je sfotografować, ale nie byłam zadowolona z efektu. Pirenejskie anioły? Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam. Ślad rakiet dotarł na szczyt – czyli do Abri na Madrèsie – starej tradycyjnej cabany-ziemianki, bez drzwi, więc teraz szczelnie wypełnionej śniegiem – i znikł. Dziewczyna w szaliku (albo już bez szalika) wróciła pewnie tą samą drogą. Ja miałam zamiar przejść przez grzbiet i zejść z południowej strony. Sądząc z mapy, czekał mnie kawałek ostrej grani. Madrès, z daleka tak rozłożysty, wewnątrz jest pourywany. Z trzech stron wcinają się w niego głębokie, polodowcowe doliny. W dwóch są jeziora.

Grań zwężała się stopniowo, fragment był eksponowany. Nie wiem, jak biegł tam szlak, wszystko było jeszcze przysypane, długi kawał szłam grzbietem wywianym do gołej skały. W szczelinie zastałam tabliczkę poświęconą mężczyźnie, który tutaj zginął w październiku. Wskazywała wąziutkie i strome zejście, szczelnie wypełnione dobrym firnem. Na szczęście nie był to lód. Wybiłam butami stopnie i udało mi się dostać na łatwiejsze. Tu znów zobaczyłam ślad. Urywał się i zawracał. Męskie, duże buty, bez rakiet. Czułam wdzięczność dla tych wszystkich nieznanych ludzi – zostawili po sobie tyle, ile trzeba, i nic więcej. Nie narzucali się, nie zawłaszczali mojej przestrzeni. Gdyby stali tu teraz prawdziwi, spoceni, zajęci swoimi sprawami, pewnie wcale by mi się nie spodobali – pomyślałam i poczułam się zagubiona.

Jeden ze stawów pod Madrèsem

LEDWO WIDOCZNĄ ŚCIEŻKĄ

Chmury rwały się fantastycznie na stokach Costabony i Canigou, więc zamiast się skupić i odszukać znaki, zanim je nakryje mgła, stałam i myślałam. Potem było za późno. Żółto-czerwony, prowadzący mnie dotąd szlak, wszedł w zaśnieżoną półkę. Poszłam kawałek za śladem i wróciłam zawiedziona – to były kopyta, a nie buty… Spróbowałam z drugiej strony. Nic. Wyglądało, jakby ścieżka wlazła w stromy żleb. Zdecydowanie za stromy… Może z czekanem i w rakach, ale ich przecież nie miałam! Zdenerwowałam się i zamiast skupić się na tym, co mam (na przykład mapie), przeraziłam się, że nie mogę zejść. Wiało mocno, ale chmury nie rozstępowały się. Pomyślałam, że pójdę kawałek granią (bo szeroka, trawiasta i łatwa) i obejrzę to urwisko z innej strony. Na rudych trawkach kwitły wspaniałe sasanki, zbocze nadal było dla mnie zbyt strome, wypatrzyłam za to czerwony znak. Potem kopczyki. Zamiast do schronu, z którego miałam nadzieję mieć nocą piękny widok, poszłam ledwo widoczną ścieżką przez płaty śniegu.

Obchodziła kocioł łukiem. Po godzinie mgła łaskawie się rozerwała i w dole zobaczyłam pokryty krą staw. Zakręciłam z nadzieją, że jednak zrealizuję wcześniejszy plan, ale nie miałam siły brnąć pod wiatr. Północny, porywisty i zimny. Taki, co nie pozwala oddychać. Schron na 2300 metrach wydał mi się zbyt lodowaty, niewart zachodu. Wróciłam na mój niezidentyfikowany szlak. Mgła zgęstniała. Zeszłam stromo po trawkach i znów, o dziwo, znalazłam rozkopany kopczyk, potem plastikową butelkę (zabrałam, bo to śmieć, chociaż najpierw się z niej ucieszyłam). Po drodze minęło mnie stado kozic, poderwał mi się spod nóg orzeł, obrzucił obelgami jakiś duży ptak: Wynocha! Wypad! Krra…!

Zachód słońca na hali pod Madrèsem

GDZIE DIABEŁ MIESZKA

Dolne partie chmur były wilgotne i lepkie. Zeszłam nad staw Estany Clot i chociaż początkowo chciałam pójść dalej, zostałam w nieprzytulnej cabanie tuż przy znaku z zakazem stawiania namiotów. Domek był raczej piknikowy niż sypialny. Nie było łóżek, tylko duży stół. Podłogę zaścielała leśna ściółką i resztki połamanych gałązek, ściany były okopcone. Ze stropu zwisały w torbach dwie puszki z soczewicą i fasolką (obejrzałam je dokładnie i zostawiłam, nie wiem czemu), pod ścianą piętrzył się zapas drewna. Ucieszył mnie, od dawna marzył mi się ciepły prysznic. Słońce zaszło blado, ale chmury rwały się i w końcu wypluły księżyc, wielki i jasny. Las, do tej pory płaski i czarny, nabrał szczegółów, z aparatem i latarką pobiegłam nad staw i wróciłam przerażona. Z przeciwnego brzegu przyglądało mi się mnóstwo fosforyzujących oczu. Obwiązałam klamkę od wewnątrz starym sznurkiem, podparłam drzwi kijkami. Rozłożyłam śpiwór na stole, ale coś nadal było nie tak. Coś mnie niepokoiło, coś kryło się w mroku. Powoli, metr po metrze omiotłam ściany i sufit latarką. W skłębionych maziajach wymalowanych węglem na ścianach, w galimatiasie wielojęzycznych „tu byłem” dopatrzyłam się rogatych diabłów. Patrzyły bezlitośnie, martwo. Wyciągnęłam z paleniska niedopaloną szczapkę i zamalowałam je wszystkie równo na czarno. Długo leżałam, nasłuchując chrobotów i trzasków, ale wszystkie były na zewnątrz.

Kiedy się obudziłam, blask przedświtu wlewał się już przez mętne okienko. Poszłam w stronę Col de Portus, przez którą wczoraj tak pięknie przelewała się mgła. Na końcu drogi stały dwa samochody. Zbyt realne, zbyt obce, z innego świata. Zawróciłam w kierunku szczytu. Trafiłam na znakowany szlak, znalazłam staw, który wczoraj mignął mi we mgle i, brnąc przez zaśnieżony las, wdrapałam się ponownie na grań. Schron był schowany w zakamarku skał, otoczony rzadkim lasem i nie wiem, czy bym go łatwo znalazła, gdyby nie nadtopiony już ślad męskich butów. To był zimny betonowy budynek, bez drewna. Z metalowymi, gołymi pryczami. Z góry widziałam drugi staw. Duży, częściowo pod lodem. Ślad zawracał i z zejściem musiałam sobie radzić sama. Natychmiast zgubiłam znakowaną ścieżkę i odnalazłam ją dopiero na dnie doliny. Tu było ciepło. Zbocza zawalone głębokim śniegiem zmiękły, rzeka rosła, wpływała pod zaspy i z hukiem wynurzała się w niespodziewanych miejscach. Starałam się iść wzdłuż jej koryta. Śnieg załamywał się, wpadałam w krzaki, w bajorka. Grań Madrèsu z dołu wydawała się niedostępna. Niżej potok wpływał w kanion, na lewym brzegu pojawiła się ścieżka na halę.

Abri na Madrèsie

NOC NA MOŚCIE

Domek był otwarty, więc się schowałam. W daszek bębnił coraz silniejszy deszcz. Woda spływała po zmarzniętych trawkach, potoki huczały, pieniły się wodospady. Tym bardziej chciało mi się pić, ale wszystko, co spróbowałam złapać, było nie takie… A to z błotem, a to z glonami, a to pływał w tym żabi skrzek. W chatce znalazłam tylko karton czerwonego wina. Półpełny, pięciolitrowy. Opatrzony kartką: „Otwarto w sylwestra, bierzcie i pijcie”. Nalałam sobie chyba ze szklankę. Nie jadłam, więc efekt łatwo przewidzieć. Musiałam chwilkę odsiedzieć. W międzyczasie rozpadało się na całego. Mogłam tam zostać… To był piękny, wygodny schron – mały, najwyżej dwuosobowy, z drewnianą pryczą i kominkiem, dach nie ciekł… Ale wiosenny dzień jest długi. Około piątej spakowałam się, przeszłam przez śnieżny most i ruszyłam na południe lasem, tarasowymi polami w kierunku Sansa. Była tam gîte, ale minęłam ją, chciałam jeszcze trochę pobyć sama. Na mapie wypatrzyłam płaskie miejsce parę kilometrów niżej. W sam raz na biwak, z tym że w rzeczywistości nic płaskiego w tej okolicy nie było. Strome, kamieniste stoki pełne kolczastych krzaków. Musiałam cofnąć się na romański most, który widziałam z góry, schodząc. W kanionie wiało jak w tunelu aerodynamicznym. Wezbrana rzeka wyła. Pod głową miałam kamień i spory brzozowy pień, ale to namiot bez podłogi, a miejsca w nim pod dostatkiem, więc nie przeszkadzało mi to.

Obudził mnie blask. Chmury rozwiały się. Księżyc świecił tak, że na fotografiach widać nawet zieleń brzóz. Robiłam zdjęcia na leżąco, z namiotu. Nie chciało mi się wyłazić ze śpiwora. Zwłaszcza że za bardzo nie było gdzie, bo most wąski i niebezpiecznie wysoki, bez barierek. Dzień był słoneczny i ciepły. W cieniu długo utrzymała się rosa.

Pachniały kwiaty. W suchych na pozór górach szalała wiosna. Rozpoznałam dziesiątki gatunków, od górskich (psizęby), przez pospolite też u nas rośliny (jak fiołki), do typowo śródziemnomorskich zarośli wilczomleczy, lawendy, macierzanki, czystków i posłonków. Wszystko to kwitło na raz. Każdym żlebem spływała górska rzeczka.

W chatce pod Madrèsem

INNY ŚWIAT

Szlak wiódł starą ścieżką dla mułów kilkadziesiąt metrów powyżej szosy do Sansy. Na mapie wyglądało to nieciekawie, w rzeczywistości asfalt nie rzucał się w oczy. Nie widać go było prawie wcale – bo pion, nie słychać – bo nieużywany. Po południu w Oreilli zmylił mnie zapach słomy, tak intensywny w pełnym słońcu, że aż mdliło. Bele leżały na wydeptanej łączce, a krowy (o dziwo) wolały obgryzać te chrupki niż świeżą trawę. Zakręcona, zmylona upałem zamiast zejść bezpośrednio do Olette, przeszłam jeszcze przez Évol – jak wyczytałam później na plakacie – najpiękniejszą francuską wieś. Z góry widziałam ruiny średniowiecznego zamku.

Do sklepu musiałam jechać do Prades. Był upał, supermarkety są rozrzucone na obrzeżach miasta. Pogubiłam się tam kompletnie, spociłam, zmachałam i uciekł mi powrotny autobus. 20 kilometrów i inny świat… Tłok, pośpiech i wszystkiego za dużo. Żałowałam, że mi zabrakło jedzenia, że dla czegoś tak przyziemnego jak głód opuściłam wspaniale pusty Madrès. Tak trudno było się do niego dostać – myślałam z żalem, zanim dotarło do mnie, że odległość i niewygody to jedyna ochrona tych gór, gwarancja ich bezpieczeństwa. Nie ma dróg, parkingów i wygodnych schronisk, nie ma jedzenia i nic, co zwabiłoby tłumy. Rysie i wilki mogą tu oddychać swobodnie – miałam wrażenie, że rozumiem, co czują.


Tekst został opublikowany w 285 (2/2022) numerze Magazynu GÓRY

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2025