Odkąd pamiętam, idea pierwszego przejścia była dla mnie niezwykle pociągająca. Nie potrafię dokładnie wyjaśnić dlaczego, ale z pewnością jest to wypadkowa kilku czynników. Niezależnie od tego, czy chodziło bardziej o chwałę i spuściznę, czy po prostu o miłość do procesu twórczego, wytyczanie nowych bulderów, dróg sportowych i tradowych pochłonęło ogromną część mojego życia.
Nie sięgam pamięcią na tyle daleko, żeby przywołać debiut na tym polu. Jestem jednak przekonany, że padło na jakiś parchaty gritowy bulder blisko rodzinnego domu w Matlock. Z tamtych czasów pozostały mi już tylko mgliste wspomnienia, ale wiem, że był to poznawczy rollercoaster, pełen odkryć i nauki. I, mimo że nie pamiętam szczegółów tamtych wspinaczek, wciąż żywe jest we mnie owo uczucie ekscytacji, towarzyszące nieskończonym godzinom zeskrobywania mchu i kolejnych prób wgramolenia się na szczyt każdego „znaleziska”. Opanowanie techniki zajmowało sporo czasu, ale radość na myśl, że nikt wcześniej tego nie dokonał, sprawiała, że było warto.
Patrząc z perspektywy czasu, nie ma nic dziwnego w tym, że nikt inny nie podejmował prób otwierania problemów na tamtych – w większości szpetnych – kamieniach. To, że można, nie zawsze bowiem znaczy, że się powinno. Zrozumiałem to na przestrzeni lat, podobnie jak to, że nie każdy kawałek skały musi zostać przewspinany. Warto sobie zadać jedno proste pytanie, a mianowicie: czy nowa linia sprawi radość komukolwiek poza mną? Pierwszą otwartą przeze mnie drogą, która miała jakiekolwiek znaczenie, była prawdopodobnie Dyno-might E7 w Black Rocks z 2005 roku. Dzięki niej pierwszy raz trafiłem także na okładkę brytyjskiego magazynu wspinaczkowego, co oczywiście pomogło przejściu zapaść w pamięć, ale co ważniejsze, była to naprawdę dobra droga – interesujące ruchy w dużej ekspozycji, które na pewno przypadły do gustu również innym wspinaczom.
Pragnienie wytyczania dróg zabrało mnie w podróż dookoła świata, zarówno przez międzynarodowej sławy rejony, jak i prawie zapomniane zakątki, w trakcie której miałem szczęście wspinać się po naprawdę spektakularnych formacjach skalnych. Jako przedsięwzięcie nie zawsze jest to łatwe. Bardzo często już sama droga do podnóża ściany stanowi niezłą wyprawę, zanim nawet rozpocznie się ciężki proces szukania linii i czyszczenia skały. Wszystko to razem wzięte pochłania mnóstwo czasu, wspinania jako takiego jest w sumie niewiele, ale gdy elementy układanki zaczynają się łączyć w całość i udaje ci się otworzyć drogę, która jest jednocześnie wymagająca i piękna, przepełnia cię uczucie wdzięczności.
Gdybym miał sporządzić listę moich najlepszych pierwszych przejść, w dużej mierze składałaby się ona z wszelkiego rodzaju skalnych wież. Jest coś szczególnego w otwieraniu drogi na tego typu formacji, nie tylko dlatego, że wspinasz się po niej jako pierwszy człowiek, ale dlatego, że nikt do tej pory nie stanął na jej szczycie i nie zobaczył z bliska tego (małego, bo małego, ale zawsze) fragmentu ziemi. W dzisiejszym świecie coś takiego należy już naprawdę do rzadkości. Nie są to może odkrycia na miarę Shackletona, jednak świadomość, że rejestrujesz nieoglądane wcześniej kilka metrów kwadratowych kamienia, zawsze była dla mnie czymś wyjątkowym.
W 2010 roku, podczas kierowanej przez Marka Synnotta wyprawy do Czadu miałem okazję jako pierwszy wspiąć się na trzy okazałe skalne wieże. Jedna z nich do tej pory pozostaje najbardziej niesamowitą formacją, jaką widziałem w życiu. The Arch Of Bashikele zdawał się wymykać prawom fizyki. Natknąłem się na jej zdjęcia na jednym z blogów w internecie i zanim w ogóle moje stopy dotknęły piasku pustyni, wiedziałem, że to właśnie ona będzie moim głównym celem wyjazdu. Dotarcie na miejsce zajęło nam prawie dwa i pół tygodnia i ostatecznie pod łukiem zameldowaliśmy się ostatniego dnia wyprawy. Kilka godzin później – wypełnionych wspinaniem okraszonym intensywnym dialogiem wewnętrznym – zdecydowałem, że nagroda warta jest ryzyka. Wszedłem w ostatni nieubezpieczony odcinek i z ulgą dotarłem na szczyt łuku. Po założeniu poręczówek dołączyła do mnie reszta ekipy, w tym Alex Honnold i Jimmy Chin. Przez tamte magiczne pół godziny, zanim wskoczyliśmy z powrotem do terenówek i ruszyliśmy w stronę domu, czuliśmy się jak królowie świata.
Tekst / JAMES PEARSON
Tłumaczenie / MONIKA MŁODECKA
Zdjęcia / ARCH. ONCE UPON A CLIMB
Zdjęcie otwarcia / Szeroki komin na pustynnej turni w Etiopii. Słabej jakości skała i ogromne odległości pomiędzy przelotami to kluczowe składniki przygody
Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 6/2022 (289)
Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/