Tekst i zdjęcia / MONIKA WITKOWSKA
Zdjęcie otwarcia / Słynna tyrolka to bardziej adrenalinowe urozmaicenie niż rzeczywista trudność.
Ci, którzy byli na Piramidzie Carstensza, uprzedzali: góra fajna, ale dostaniesz nieźle w kość. Nawet nie tyle przy wspinaniu, ile na dojściu, w dżungli. Sprawdziło się. Dżungla Papui łatwa nie jest, ale dla takiego szczytu warto się pomęczyć.
Mało kto „Carstensza” kojarzy, właściwie głównie ci, którzy zdobywają Koronę Ziemi. Ja sama niewiele o tej górze wiedziałam. Tylko tyle, że znajduje się w indonezyjskiej części Nowej Gwinei (tzw. Papua Zachodnia), że jest najwyższym szczytem Australii i Oceanii (a zarazem całego obszaru między Himalajami a Ameryką Południową), że ma 4884 metrów (na starych mapach zdarza się też czasem 5030 metrów), a jej nazwa upamiętnia holenderskiego podróżnika Jana Carstensza (zwanego też Carstenszoon), który w 1623 roku, żeglując u wybrzeży wyspy, wypatrzył górę z zaskakującym jak na klimaty równikowe lodowcem (nic dziwnego, że w Europie nie chciano uwierzyć w owo „odkrycie”). Co jeszcze wiedziałam? Ano to, że przynajmniej według Wikipedii góra ma drugą nazwę – Puncak Jaya, co na miejscu okazało się akurat pomyłką. Według prowadzących wyprawy lokalnych przewodników, Puncak Jaya to zupełnie inna góra, oddzielona od Piramidy Carstensza głęboką doliną.
Jeśli przymierzamy się do Korony Ziemi, Piramidę Carstensza wypadałoby zdobyć. „Wypadałoby”, bo Korona ma kilka wariantów i skoro „Seven Summits” to najwyższe szczyty wszystkich siedmiu kontynentów, wielu wspinaczy uznaje, że wystarczy zaliczyć łatwą i nieobciążającą finansowo Górę Kościuszki, najwyższy szczyt Australii. Ambitniejsi odpuszczają Kościuszkę, uznając, że nie tylko o Australię chodzi, ale o Australię z Oceanią, a w tym wariancie najwyższa i bez porównania dużo trudniejsza jest Piramida Carstensza. Najambitniejsi (okej, ja też ) zdobywają obie dyskusyjne góry.
Topografia i logistyka
Piramida Carstensza to punkt kulminacyjny ciągnących się przez Papuę Gór Śnieżnych. Biorąc pod uwagę, że szczyt znajduje się na czwartym równoleżniku (4°05′ S 137°11′ E), mniej więcej 450 km na południe od równika, nazwa masywu brzmi dość abstrakcyjnie, ale faktycznie – śnieg się tam zdarza (przy nas też padał). Niestety, z dawnych lodowców, które widział kapitan Carstensz, nic na Piramidzie nie zostało, choć na położonym naprzeciw szczycie Puncak Jaya ich resztki jeszcze zalegają.
Największy problem w wyprawach na Carstensza to logistyka. Bo sam atak szczytowy, okej, wymaga sporo wspinania, ale to kwestia raptem jednego dnia. Paradoksalnie cywilizacja znajduje się bardzo blisko, zaledwie kilka kilometrów od góry, a jest nią… kopalnia! Nie byle jaka, tylko największa w świecie odkrywkowa kopalnia złota, a oprócz tego także miedzi i uranu, dzierżawiona przez Amerykanów i bardzo pilnie strzeżona. Na podejściu do obozu bazowego, a potem ze szczytu kopalnię (a raczej ogromną dziurę w ziemi) widać, jednak zapomnijmy o możliwości wejścia na jej teren. Jeszcze przed wyprawą podpisuje się dokumenty, że tego nie zrobimy. A jeśli zrobimy? Poza tym, że grożą nam kary więzienia i wysoka grzywna (kilka tysięcy dolarów), narażamy na wielkie problemy organizującą wyprawę agencję. Jedyna możliwość wejścia do kopalni to uzasadniona sytuacja związana z ratowaniem życia.
Nie powiem, skrót przez kopalnię korci, zwłaszcza przy powrocie. Droga przez nią do Timiki, miasta, z którego zaczyna się wyprawa, to zaledwie trzy godziny jazdy samochodem, podczas gdy przejście przez dżunglę to kilka dni wyczerpującej wędrówki i przelot niebudzącym zaufania samolotem.
No dobrze, skoro przez kopalnię nie można, to jak dostać się pod górę? Dolecieć helikopterem? To opcja nie tylko bardzo kosztowna, ale chyba też jakaś taka… niehonorowa. Alternatywą jest wspomniane dojście przez dżunglę. Kilka dni naprawdę męczącej drogi – my pokonaliśmy ją w tydzień, idąc każdego dnia 5–8 godzin) – w błocie i ciągłym deszczu, narażając się nie tylko na urazy, obtarcia i skaleczenia, ale też na malarię, zakażenie amebą i różne inne choroby. Kiedy dochodzimy do obozu bazowego, jesteśmy już zwykle w takim stanie, że zdobywanie szczytu nabiera zupełnie innego wymiaru, niż gdybyśmy tam dopiero co dolecieli z cywilizowanego świata, wypoczęci, wyspani, dobrze odżywieni, czyści i w zupełnie suchych ciuchach. A potem jeszcze powrót.
Kiedy na naszej wyprawie padło pytanie, kto po tygodniu w dżungli i ataku szczytowym ma dosyć, przytaknęli wszyscy. Ale kiedy zapytano, kto chciałby zamówić helikopter, z dziewiętnastu osób zgłosiły się tylko trzy. Nawet nie o pieniądze chodziło – uznaliśmy po prostu, że to nie fair w stosunku do góry. Skoro zdecydowaliśmy się na jej zdobywanie, powinniśmy akceptować ją z tak zwanym „dobrodziejstwem inwentarza”, także z tą mniej miłą otoczką. Walcząc z kryzysami, przeszliśmy dżunglę jeszcze raz. Chęć jak najszybszego powrotu do cywilizacji wzięła górę nad zmęczeniem i postanowiliśmy wydłużyć dystanse, skracając drogę do trzech i pół dnia.
A co do helikoptera, to i tak nie udało się go ściągnąć, nawet do akcji ratunkowej. Holender, który miał po dżungli poważne problemy, zainfekowane do kości rany grożące ponoć gangreną i utratą nogi, ostatecznie poszedł z jednym z przewodników szukać pomocy w kopalni. Nie obyło się bez problemów, w końcu jednak pomocy udzielono i Holendra zabrano (przewodnika odesłano, aby wracał przez dżunglę, dopiero później łaskawie zgodzono się, by pojechał ze swoim podopiecznym do szpitala).
Jeszcze do niedawna wspinacze korzystali ze szlaku zaczynającego się i kończącego w wiosce Illaga, jednak obecnie ze względu na separatystów papuaskich startuje się z Sugapy, co jest wariantem trudniejszym (bardziej męczący odcinek dżunglowy), ale dającym większe szanse, że nikt wyprawy nie przyblokuje.
Bez agencji ani rusz
Ze względu na trudności organizacyjne (liczne zezwolenia, dojście przez dżunglę, kontakty z lokalsami etc.) nie da się dotrzeć do Piramidy Carstensza na własną rękę – trzeba skorzystać z pomocy którejś z kilku lokalnych agencji. Sama się zdziwiłam, kiedy zgłaszając się w pojedynkę do Adventure Indonesia dowiedziałam się, że ostatecznie jest nas dziewiętnaścioro, w tym czworo z Polski! Była to ponoć najliczniejsza ekipa w historii tamtejszych wypraw, nie jest to bowiem góra, na którą jeżdżą tłumy. W 90% są to wspinacze kompletujący Koronę Ziemi – u nas wejściem na Carstensza cel ten osiągnęły trzy osoby.
Dżungla, bagna, skały, czyli ahoj przygodo!
Pierwsze dni trekkingu to przedzieranie się przez dżunglę. Korzysta się przy tym ze ścieżek lokalnych myśliwych. Szli z nami wyposażeni w maczety i siekiery Papuasi, których zadaniem było ułatwianie przejścia, a zarazem przygotowywanie go z myślą także o przyszłych wyprawach (przy okazji przewodnicy farbą w aerozolu znakowali szlak). „Ułatwianie” nie oznaczało rzecz jasna spaceru parkową alejką – drogę co rusz zawalają drzewa, tak więc trzeba się mocno nagimnastykować, aby je pokonać. Do tego dochodzą korzenie, wykroty, zmurszałe i śliskie pnie, nieprzyjemne głazy czy zdradzieckie dziury, których nie widać, a w które lepiej nie wdepnąć, bo zwichnięcie nogi murowane.
Normą jest też błoto, dużo błota. Nawet na wysokości 4000 metrów, bo kiedy dżungla już się wreszcie kończy, są jeszcze wysokogórskie bagniska. Ze względu na błoto chodzi się w kaloszach, ale i tak wcześniej czy później coś nam się wleje górą do buta. Innego typu przeszkodą są rzeki – tylko na początku są na nich mostki, potem co najwyżej mogą pojawić się przerzucone śliskie pnie, ale często nie pozostaje nic innego, jak przechodzenie ich w bród.
Z czasem dżungla zamienia się w las drzewiastych paproci, aż w końcu pozostaje już tylko skalna, wysokogórska „pustynia”, ozdobiona tu i ówdzie z ładnymi jeziorkami. Nad jednym z nich, na wysokości 4330 metrów, znajduje się obóz bazowy.
Ze zwierząt widzieliśmy tylko dzikie psy, przez miejscowych zwane dingo, które nie są groźne – trzymają się na dystans, licząc zapewne na zostawione odpadki. Niektórzy spotkali też małpy, na które miejscowi polują (stanowią wsad do garnka). Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, ominęły nas spotkania z wężami. Nie trafiliśmy też na groźne gady i płazy, a pijawek i owadów było mniej, niż się spodziewaliśmy (najbardziej widoczne były komary).
Górę, przepiękną skalną ścianę, zobaczyliśmy piątego dnia trekkingu. Atak szczytowy zaczęliśmy ósmego dnia o 3.00. O 8.45 wraz z kolegami z mojego zespołu byliśmy na szczycie, gdzie posiedzieliśmy dobrze ponad godzinę, do Base Campu wróciliśmy około 14.30. Wspinanie na Carstenszu sprawiło mi dużo frajdy. Nie brak miejsc z naprawdę niezłą ekspozycją, mocno adrenalinowych, z których często pokazywana na zdjęciach spektakularna tyrolka nie jest wcale taka trudna w stosunku do innych „atrakcji” (choć ramiona mimo wszystko bolą).
Samo wspinanie wyceniane przez moich kolegów na 5+ jest o tyle przyjemne (pomijam bardzo ostrą skałę), że nie brak dobrych chwytów i stopni. Poza tym mamy jednak psychiczny komfort, bo na całości trasy są poręczówki (inna sprawa, że nie zawsze można im ufać). Z umiejętności technicznych konieczne jest sprawne operowanie jumarem oraz zjazdy. Nieprzyjemnie może zrobić się, kiedy zacznie padać, a na samej górze – sypać śniegiem. My akurat mieliśmy z pogodą dużo szczęścia (wyjątkowo nie padało) chociaż na bezchmurne niebo jednak nie udało nam się załapać (ponoć pojawia się tylko przez kilka dni w roku).
Nasi kumple – Papuasi
Na Nowej Gwinei ciągle żyją plemiona, które są kanibalami, aczkolwiek zamieszkują w innej części tej wielkiej wyspy. Z drugiej strony nie jest żadną tajemnicą, że miejscowi prowadzą od czasu do czasu międzyplemienne wojny, zabijając się wzajemnie dzidami i zatrutymi strzałami, ale celem nie jest wcale traktowanie wrogów jako źródła pożywienia.
W trakcie naszej wyprawy mieliśmy do czynienia z reprezentantami plemienia Damal (łatwo ich rozpoznać po zakładanych na męskie narządy kotekach, czyli specjalnych osłonkach z tykwy) oraz z dwoma żyjącymi praktycznie razem (przynajmniej w rejonie Sugapy) plemionami Dani i Moni, z których rekrutowali się nasi tragarze. Tragarze? W większości raczej tragarki, kobiety, które dźwigały często więcej niż mężczyźni, a jedna oprócz dwudziestokilogramowej torby niosła jeszcze kilkumiesięczne dziecko, po drodze je karmiąc.
Papuasi, widząc turystów, chcą na nich zarobić. Nie chodzi o sprzedaż pamiątek, ale o blokowanie przejść i ściąganie myta. Nam zdarzyło się to pięciokrotnie, za każdym razem scenariusz był identyczny: kacyk przemawiał, potem przemawiał znający lokalny dialekt przedstawiciel agencji, potem znowu kacyk i tak na zmianę. Trwało to i trwało, aż w końcu następowało wręczenie domówionej kwoty (z pieniędzy agencji) i mogliśmy ruszać dalej. Ale słyszałam o wyprawie, która nie dotarła pod górę, bo nie była w stanie dogadać się z lokalsami. Dlatego tak ważny jest wybór dobrej agencji.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Kiedy jechać
Termin wyprawy na Piramidę Carstensza zasadniczo nie ma znaczenia – w dżungli i tak zawsze pada. Ze względów bezpieczeństwa odradza się grudzień, kiedy obchodzone jest święto separatystów i lokalny festiwal, co często kończy się międzyplemiennymi walkami. Na pewno trzeba wziąć pod uwagę, że Carstensz to kierunek na tyle niszowy, że nie uda nam się wyjechać w terminie, który nam pasuje, bo może nie być odpowiedniej liczby chętnych.
Transport, wiza
Samolot z Polski do Indonezji, a konkretnie do Dżakarty lub Denpasar na Bali, oznacza wydatek rzędu 3000–3500 złotych (choć można trafić promocje za około 2200 złotych), z kolei przelot z tych miast do Timiki na Papui i z powrotem, to kolejne 500–800 dolarów. Wizę indonezyjską dostaje się na lotnisku po zapłaceniu 35 dolarów.
Organizacja wyprawy
Niestety, trzeba liczyć się z dużymi kosztami. Indonezyjska agencja bierze 10–15 tysięcy dolarów od osoby i kolejne kilkanaście tysięcy, jeśli decydujemy się na dolot helikopterem. Kwota ta zawiera zwykle przeloty wewnętrzne, transfery, noclegi w hotelu na początku i na końcu wyprawy, wszelkie zezwolenia, przewodników i tragarzy, namioty i wyżywienie. Agencja, z której usług korzystałam, to Adventure Indonesia (www.adventureindonesia.com) – nie tylko dobra cenowo, ale też mająca doświadczenie w tego typu ekspedycjach.
Ekwipunek
Ubranie musi uwzględniać bardzo zróżnicowane warunki pogodowe, w tym częste rzęsiste deszcze. Na pewno konieczna jest dobra peleryna, wiele osób zabiera też parasole. Jeśli chodzi o buty, to na odcinek dżunglowy najbardziej przydadzą się kalosze, ewentualnie skazane na zamoczenie buty trekkingowe uzupełnione o stuptuty. Na pewno trzeba unikać rzeczy bawełnianych, sprawdzają się jedynie ubrania z lekkich, szybkoschnących materiałów.
Na atak szczytowy musimy mieć uprząż, kask, jumar, ósemkę, kilka karabinków, lonżę i mocne rękawice, które po cioraniu po ostrych skałach i licznych zjazdach będą do wyrzucenia. Jeśli chodzi o sprzęt biwakowy, namioty zapewnia agencja (chociaż ja akurat miałam swój), trzeba zabrać jedynie śpiwór i karimatę lub therma-rest. To, co oddajemy do noszenia tragarzom, najlepiej spakować w mocne i wodoodporne torby typu duffle bag (tragarzom wszystko jedno, czy będzie to plecak, czy torba, bo i tak wrzucają to do zahaczanej na czole mocnej siatki). Warto też zabrać baterie słoneczne lub powerbank (po drodze nie ma dostępu do prądu).
Zdrowie
Mimo że nie ma żadnych wymagań dotyczących szczepień, te podstawowe (żółtaczka, tężec) warto mieć. Rozsądnie jest brać tabletki antymalaryczne, choć trzeba pamiętać, że na Papui występują też komary roznoszące dengę – inną chorobę, często śmiertelną, o objawach podobnych do malarii, na którą nie ma żadnych zabezpieczających medykamentów. Co ważne, w razie podejrzenia o dengę nie należy stosować aspiryny pogarszającej tylko stan chorego, bezpieczny jest natomiast paracetamol.
Na szybką pomoc lekarską lepiej nie liczyć, a w razie konieczności wezwania helikoptera (o ile w ogóle przyleci) trzeba przygotować się na wydatek kilkunastu tysięcy dolarów (warto wziąć to pod uwagę przy ubezpieczeniu).
Autorka dziękuje partnerom wyprawy: Romanowi Stępniowi, firmom Samsung, The North Face, Brubeck, Eco-Gadget, Union Investment, Marmot/Raven-Outdoor, Paker, Kulturystka.sklep.pl i Super-Pharm.
Tekst został opublikowany w 242 (1/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com